piątek, 5 lipca 2019

Rowerowa wycieczka wokół Tatr i dwa tatrzańskie spacery


Na początku lipca udaje mi się zaklepać trzy wolne dni w pracy. Trochę się zastanawiam co zrobić z tym czasem, bo mam zarówno pomysł na kajaki jak i góry. Po rozważeniu rożnych za i przeciw postanawiam pojechać do Zakopanego, ale zabrać ze sobą rower i jeśli pogoda pozwoli objechać Tatry wokoło. Raz już tą trasę zrobiłem z Andrzejem, moim szwagrem, ale wtedy jechaliśmy z plecakami, na górskich rowerach, wjeżdżaliśmy w głąb samych Tatr. Dotarliśmy do hotelu górskiego Śląski Dom, który leży na wysokości 1670 m n.p.m. Dotarliśmy też do końca Doliny Cichej, pod Kasprowy Wierch. Z tych powodów cała pętla zajęła nam 3 dni. Startowaliśmy z Szaflar i wyszło 270 km jazdy. Tym razem chcę jechać tylko z małym plecakiem i na rowerze szosowym, więc jeden dzień musi mi wystarczyć. Oczywiście podjazdy w wyższe partie Tatr odpadają.

Z Warszawy wyjeżdżam rankiem we wtorek. Cały czas dobudowywane nowe odcinki ekspresowe do drogi nr 7 pozwalają dotrzeć szybko aż za Jędrzejów. Niestety dalej jest tragicznie - czyli jazda przez ciągły teren zabudowany do samego Krakowa. Zawsze mnie to dziwiło, że połączenie dwóch największych polskich miast jest tak fatalne. Wjazd do Krakowa przypomina jakąś drogę lokalną, a nie jedną z najbardziej obleganych dróg krajowych. Jakoś jednak przebijam się przez Kraków i bez większych problemów docieram Zakopianką do celu. Jest wczesne popołudnie, nie ma sensu ani jechać nigdzie dalej na rowerze, ani iść nigdzie wyżej w góry. Postanawiam jednak się rozruszać.

Miejscem na niewielki spacer okazuje się pobliska Dolinka za Bramką. Jest mała, ale niezwykle urocza, bardzo ją lubię. Jest zawsze niemal pusta, bo nikt do niej nie zagląda. Dochodzę do jej końca w ciągu kilkunastu minut. A teraz z powrotem w dół i na jakiś obiad.



Nastawiam zegarek na 3:45. Aby mieć bezpieczny zapas czasu, aby ominąć największe natężenie ruchu i najgorszy upał muszę ruszyć o świcie. Wcześnie kładę się spać. Pogoda zapowiada się całkiem ładnie.

Rano wstaję, coś zjadam, choć o tej godzinie średnio to wychodzi. Pakuję do plecaka bukłak z wodą, trzy bułki, dwa batoniki i paczkę kabanosów. O 4:40 ruszam przez puste ulice Zakopanego. Jako że zaczynam z Krzeptówek, to najpierw czeka mnie kilka kilometrów szybkiego zjazdu do centrum miasta. Jest bardzo zimno i od razu zakładam kurtkę i buffa na głowę. Żałuję, że nie mam rękawiczek, bo przy większej prędkości dłonie najbardziej dostają w kość.

Mijam Zakopane i remont skrzyżowania na Kozińcu. Teraz czeka mnie podjazd przez Jaszczurówkę do Toporowej Cyrhli. Liczę, że dzięki temu uda mi się nieco rozgrzać. Niestety robi się niewiele cieplej. Za to za Cyrhlą zaczyna się dłuuugi zjazd w kierunku wschodnim. Mimo że ciągle hamuję, to moja prędkość momentami zbliża się do 50 km/h. Tak właśnie jest w jeździe po górskich drogach. Najpierw podjazd, gdzie jedzie się 10 km/h kosztem dużego wysiłku, a zaraz potem zjazd, gdzie trzeba wręcz hamować, by nie jechać za szybko :) Zjazd jest mocno wychładzający, no ale cóż, jest 5 rano, nawet w lipcu nie jest najcieplej.

Później zaczynają się liczne serpentyny, wprowadzające na Wierch Poroniec. Aż zatrzymuje się na chwilę, by zrobić jakieś zdjęcie. Polskie Tatry Wysokie prezentują się bardzo ładnie.



Mijam Dolinę Filipkę, jeszcze kilkanaście minut stromych podjazdów i wreszcie dojeżdżam do drogi Bukowina - Łysa Polana na Wierch Porońcu. Roztacza się stąd piękny widok na słowackie Tatry Wysokie i Tatry Bielskie.




Teraz czeka mnie kilka kilometrów zjazdu serpentynami w stronę Łysej Polany. Dobrze, że jestem tak wcześnie. Za kilka godzin będzie tu jeden wielki korek w stronę Morskiego Oka. Na szczęście teraz jestem sam i mogę nacieszyć się pięknym zjazdem. Znów jednak robi mi się zimno.



Mijam budynki dawnego przejścia granicznego na Łysej Polanie i przejeżdżam mostkiem nad Białką. Jestem na Słowacji.



Dalsza droga wiedzie falistym terenem w kierunku wschodnim. Podjazdy przeplatają się ze zjazdami. Po kilku minutach mijam Tatrzańską Jaworzynę i zaczynam kolejny długi zjazd do Podspadów. Tu z lewej strony dołącza droga z Jurgowa, która jest alternatywnym sposobem przekroczenia granicy.

Teraz czeka mnie dłuższy podjazd pod Przełęcz Zdziarską - miejsce gdzie rozpoczyna się Główny Grzbiet Tatr na wschodzie. Nadal jadę w kurtce, ale poranne słońce i stroma droga powodują, że zaczyna mi się robić ciepło. Świadomie jednak nie rozbieram się, bo wiem, że dalej jest kolejny długi zjazd. Docieram w końcu na przełęcz i zaczynam szaleńczą jazdę w dół. Jest tu nowy asfalt, a długość zjazdu powoduje, że można by tu rozwinąć i 90 km/h wykorzystując tylko siłę grawitacji. Nie jestem jednak aż tak szalony, by ryzykować na rowerze przy takiej prędkości. Na rowerze górskim osiągnąłem tu 60 km/h a i tak co i rusz hamowałem. Na moment zjeżdżam na parking przy narciarskim ośrodku Strednica. O tej porze wszystko jest zamknięte, ale postanawiam zjeść jedną z bułek i kilka minut odpocząć.



Widoki są znakomite - przede mną całe Tatry Bielskie z najwyższymi Hawraniem i Płaczliwą Skałą. Sucha bułka wchodzi ciężko, ale jem przez rozum, wiedząc że potrzeba mi dopływu energii, choć jeszcze tego nie odczuwam. W końcu jednak ruszam dalej, kontynuować stromy zjazd w kierunku Zdziaru. Cały czas dociskam hamulce, ale i tak jadę z prędkością 45-50 km/h. Jako że na dole często stoi policja, to zwalniam jeszcze nieco mocniej. Głupio byłoby dostać mandat za przekroczenie prędkości na rowerze ;)

Mijam Zdziar. Pod koniec miejscowości trafiam na robotników kładących nowy asfalt. Dalsza droga będzie już nieco bardziej dziurawa, choć nie mogę narzekać. Cały czas jadę w dół, choć teraz mniej stromo, co wymusza pedałowanie aby utrzymywać przyzwoitą prędkość. Dziwna sprawa tak ruszyć nogami po kilkunastu minutach siedzenia nieruchomo ;).

Mijam w końcu wschodni kraniec Tatr Bielskich i miejscowość Tatrzańska Kotlina. Kawałek dalej zaczyna się tzw. Droga Wolności, która łączy wszystkie miejscowości u podnóża Tatr Wysokich. Wszystkie te osady połączono w jeden organizm administracyjny - Miasto Wysokie Tatry. Powierzchniowo to zdaje się największe miasto na Słowacji :)

Droga Wolności zaczyna się dość stromym podjazdem. Zdejmuję wreszcie kurtkę i przypinam ją do plecaka. Dalej jest nieco łagodniej, ale jednak konsekwentnie w górę. Wiem, że teraz będzie przewaga podjazdów, w końcu trzeba odzyskać straconą wcześniej wysokość. Mijam parking przy Białej Wodzie Kieżmarskiej. Widać stąd Łomnicę i Kieżmarski Szczyt - już schowane w chmurach.



Po kilku kilometrach docieram do zdaje się największego kurortu tatrzańskiego - Tatrzańskiej Łomnicy. Miasteczko jest punktem wyjścia wielu szlaków, wielkim ośrodkiem narciarskim, a także tu zaczyna się ciąg górskich kolejek, którymi można dotrzeć na drugi co do wysokości tatrzański szczyt - Łomnicę, która ma 2634 m n.p.m. Góra wyraźnie wybija się w panoramie.



Za Tatrzańską Łomnicą jest kawałek zjazdu, ale potem znów rozpoczyna się podjazd. Docieram do kolejnego sporego kurortu, czyli Smokowców. Jest Górny, Stary, Nowy, Dolny i jeszcze jakiś tam Smokowiec. Wszystko połączone w jedno miasteczko.

 
To kolejny ważny węzeł szlaków, a do tego węzeł przesiadkowy tatrzańskiej kolejki elektrycznej. Stąd można nią dojechać do Tatrzańskiej Łomnicy, do Popradu, do Szczyrbskiego Jeziora. W tle wyłania się najwyższy szczyt Tatr - Gerlach.



Minąwszy Smokowce kieruję się dalej na zachód. Droga jest na szczęście dość pusta. Cały czas podziwiam masywy Sławkowskiego Szczytu, Gerlacha i wyłaniającej się dalej Kończystej.




Mijam Tatrzańską Polankę - miejsce gdzie na poprzedniej wyprawie rowerowej rozpocząłem z Andrzejem morderczy podjazd do Śląskiego Domu. Dziś na szczęście nie muszę się tak męczyć. Dziś po prostu jadę dalej wznoszącą się łagodnie drogą. Mijam Wyżnie Hagi, Gerlach pozostaje w tyle.



Droga wznosi się cały czas, ciężko tu utrzymać jakąś sensową prędkość. Kilkanaście km/h i to wszystko co mogę zrobić. Wreszcie mijam drogę do parkingu Popradske Pleso. To popularne miejsce startu na ciekawe wycieczki w góry, m.in. na Rysy. Ja podjeżdżam jeszcze trochę i wreszcie docieram do skrzyżowania. Odbijam tu w prawo i kilkoma stromymi serpentynami docieram do Szczyrbskiego Jeziora. To kurort, leżący nad... jeziorem o takiej samej nazwie. To znane miejsce, węzeł szlaków a ponadto duży ośrodek sportów zimowych. W tle widać imponujący masyw Wysokiej.



Aby dotrzeć nad samo jezioro muszę pokonać jeszcze kilka stromych podjazdów. Wreszcie jestem!




Jezioro jest najwyższym punktem na całej pętli wokół Tatr. Leży na wysokości 1346 m n.p.m. na wielkim wybrzuszeniu morenowym. Wypływa z niego kilka strumieni i co ciekawe... leży ono dokładnie na lini działu wodnego. Niektóre strumienie wpadają do Popradu, który wpada do Dunajca, ten z kolei do Wisły i w efekcie ich wody spływają do Bałtyku. Jednak inne strumienie wypływające z jeziora wpadają do Wagu, ten z kolei do Dunaju i w efekcie do Morza Czarnego. Jedno jezioro odprowadza więc swoje wody do dwóch różnych mórz :)

Po chwili odpoczynku i zjedzeniu batonika ruszam w dół, stromymi serpentynami wracając do głównej drogi. Teraz czeka mnie nagroda za wysiłek - długi zjazd w kierunku zachodnim. Droga zupełnie pustoszeje, ruch tu jest niemal zerowy. Co ciekawe, na zjeździe nie mogę rozwinąć jakiś bardzo dużych prędkości z powodu silnego zachodniego wiatru, działającego jak skuteczny hamulec. Objeżdżam teraz Tatry Krywańskie, mijam zatłoczony parking skąd zaczyna się szlak na narodową górę Słowaków. Dalej w dół i w dół. Na chwilę w końcu się zatrzymuję, robię zdjęcie imponującej sylwetki Krywania, który już pozostał za mną.



Kolejne kilometry to dalszy szalony zjazd do osady Podbanske. Tu mijam parking i podjeżdżam do potoku, gdzie uzupełniam zapasy wody w bukłaku i bidonie. Korzystając z chwili przerwy zjadam kolejną bułkę. Osada leży u wylotu Doliny Cichej - poprzednio z Andrzejem wjechaliśmy w nią i zniszczoną drogą dotarliśmy tak daleko jak dało radę - aż pod Kasprowy Wierch. To kilkanaście kilometrów w jedną stronę. Teraz jednak ruszam dalej na zachód.



Dalsze kilometry to długi i łagodny zjazd. Droga oddala się teraz od Tatr, przecinając sielankową okolicę. Widoki też się zmieniają - nie ma już groźnych szczytów. Przede mną Tatry Zachodnie - o wiele łagodniejsze w swoich kształtach. Szpiczasty Krywań pozostał za mną.





Mijam wieś Przybylina i kieruję się w stronę zbliżających się z każda chwilą Niżnych Tatr. Przejeżdżam pod autostradą i docieram do miasteczka Liptowski Hradok. Jest tu jakiś zamek, o którym informują drogowskazy, ale nie mam czasu tam jechać. Objeżdżam miejscowość i znacznie już bardziej ruchliwą drogą kieruję się w stronę Liptowskiego Mikułasza.



Teraz kilkanaście kilometrów jazdy w dużym ruchu. Po raz kolejny przejeżdżam pod autostradą. Pierwsze dzielnice Mikułasza są okropne. Nazywam je na swój użytek "typową Czechosłowacją", bo przypominają mi socjalistyczne blokowiska Bratysławy i Pragi, jakie pamiętam z dzieciństwa. Czechosłowacką specjalnością była budowa bloków z wielkiej płyty, zwanych tutaj "panelakami" w otoczeniu pięknej przyrody gór. Mikułasz jest wręcz idealnym przykładem.



W końcu przecinam główną drogą centrum tego niezbyt pięknego miasta. Okazuje się jednak, że ma też coś w rodzaju starówki, więc skręcam w jej stronę i robię kilka zdjęć. Nie mam jednak czasu dłużej tu zostawać.



Miasto słynie z tego, że to właśnie w nim powieszono na haku słynnego Janosika. Co prawda nieco innego niż ten filmowy, ale wydarzenie jest faktem. Jest tu, chyba na pamiątkę - hotel "Janosik".

Za Mikułaszem zaczynają się podjazdy. Ruch jest spory, bo niedaleko jest wielki ośrodek basenów termalnych - Tatralandia. Gdy go mijam, od razu na drodze robi się luźniej. To już skraj Tatr Zachodnich, Tatry Wysokie widać hen na horyzoncie. A przede mną - góry Choczańskie, wraz z charakterystycznym Wielkim Choczem.





Droga zbliża się do Liptowskiej Mary - dużego sztucznego jeziora, będącego również miejscem rekreacji. Pływają po nim jakieś łodzie i stateczki. Chwilka postoju nad jedną z zatoczek i ruszam dalej, teraz już w kierunku północnym. Zaczyna się ciągły podjazd, który skutecznie pozbawia sił i nie pozwala na większe prędkości.




Docieram do miejscowości Liptowskie Matiaszowce. Jest tu ładny kościół, przy którym robię krótki postój. Pora zjeść kolejny batonik, by posilić się przed najgorszym podjazdem na całej trasie. Ruszam dalej, mając nadzieję że jakoś to przeżyję. Za mną 140 km, a ile przede mną? Sporo i to pod ostrą górę.


Podjazd pod przełącz Kwaczańską jest naprawdę bardzo wymagający. To 10 km stromych serpentyn, miejscami tak stromych, że jedzie się z prędkością... 7-8 km/h. A to tempo piechura osiąga się i tak kosztem maksymalnego wysiłku. Trzy razy zatrzymuje się na krótki odpoczynek, bo już nie daję rady. Nawet nie robię zdjęć, bo jestem zbyt wyczerpany. W końcu jednak docieram do parkingu, skąd dobrze widać Liptowską Marę. Tu robię zdjęcie, bo do przełęczy już blisko.




Jeszcze chwila wysiłku i morderczy podjazd wreszcie się kończy. A teraz... równie długi i stromy zjazd w kierunku północnym. Zjazd ma 12% nachylenia, można tu osiągać naprawdę ogromne prędkości. Przekraczam 50 km/h, ale co i rusz hamuję.



Mijam niżej położoną Przełęcz Huciańską. To zachodni kraniec Głównego Grzbietu Tatr. Znów jestem po północnej stronie gór, 3/4 trasy za mną. I bardzo stromo i szybko w dół. Mijam kamieniołom i wkrótce wjeżdżam na uliczki Zuberca.



Za miejscowością znów zaczyna się mozolny, choć nie aż tak stromy podjazd. Przede mną Tatry Orawskie z charakterystyczną Osobitą. Robię małą przerwę, zjadam jakieś kabanosy, w pobliskim potoku uzupełniam zapas wody.


 
Po kilku kilometrach osiągam wreszcie najwyższy punkt wzniesienia i zaczynam kolejny długi zjazd. Czekałem na niego, bo wiem, że dalej jest kilkanaście kilometrów w dół. Jestem już zmęczony, podjazd pod przełęcz Kwaczańską dał mi popalić. W dodatku od wielu godzin siedzę na twardym siodełku, co jest już odczuwalne. Co i rusz staję na pedałach, by dać odpocząć siedzeniu.


Mijam Orawice - małą wioskę, gdzie znajduje się duży ośrodek z basenami termalnymi. Droga robi się mocno dziurawa, jedzie się nieprzyjemnie. Trzęsie i dużą część trasy pokonuje na stojąco. W końcu docieram do Witanowej. Tu robię małe zakupy w markecie - wracam z czekoladami Studentskimi i Lentylkami.


Docieram do drogi prowadzącej do granicy w Chochołowie. W pobliżu jest całkiem dobra ścieżka rowerowa, ale jadąc nią oddalałbym się od Zakopanego, więc wybieram dziurawą drogę, byle jednak nie dokładać sobie kilometrów. Jest tu kilka stromych podjazdów, które odbierają mi resztę sił. Już nie daję rady podjeżdżać tak szybko jak rano, dosłownie wlokę się czasem w tempie piechura. Wyłaniają się już dobrze znane Tatry Polskie. Widać Czerwone Wierchy, Giewont i Świnicę.



Docieram do miejscowości Sucha Hora i kawałek za nią - do granicy. Uff! Znów w Polsce. Teraz kawałek ostrego zjazdu i jestem w Chochołowie.



Nie wiem czemu ubzdurałem sobie, że teraz będzie już lekko i płasko aż do Zakopanego. Może dlatego, że zawsze jeździłem tędy samochodem i nie odczuwałem wzniesienia terenu. A teraz mam do pokonania niemal 20 kilometrów, a idzie mi to koszmarnie. Wolno i męcząco, już wszystko mnie boli, już mam dosyć. W dodatku jest tu ciągły teren zabudowany i duży ruch na drodze. Zatrzymuję się kilka razy by choć na moment odpocząć.



W końcu mijam Chochołów, Witów i wreszcie wylot doliny Chochołowskiej. Jeszcze kawałeczek. Ale ciągle pod górę. W końcu Kiry, jeszcze kawałek pod górę i rozpoczyna się ostatni, cudowny zjazd. O 17:05 docieram na Krzeptówki. Jechałem ponad 12 godzin. Licznik pokazuje 204 km, ale na tej trasie zrobiłem ponad 2500 metrów podjazdów i tyle samo zjazdów. To zupełnie inna trasa niż po płaskim. Cieszę się, że ją pokonałem, bo i pogoda i widoki dopisały, jednak na dziś mam już dość.

Teraz prysznic i zasłużony posiłek. Nie wiem ile kalorii spaliłem, ale z pewnością mało nie było. Kładę się wcześnie spać, bo rano znów mam w planach wczesną pobudkę, by wykorzystać ostatni dzień pobytu w produktywny sposób.

Budzik dzwoni o godzinie 5. Pakuję się na małą górską wycieczkę. Ruszam Drogą pod Reglami do wylotu Doliny Małej Łąki. Jest zbyt wcześnie by była otwarta budka TPN gdzie sprzedają bilety do parku. W dolinie jestem zupełnie sam. Jest... 6 stopni! Jaka miła odmiana po ostatnich upałach. Idę w kurtce i buffie na głowie. Dość szybko docieram na Przysłop Miętusi.



Z przełęczy idę niebieskim szlakiem z początku płasko przez las, a później zakosami w górę. W końcu wchodzę do tzw. Kobylarzowego Żlebu.

 
W połowie jego długości jest nawet skalna płyta, po której przejście ułatwia łańcuch. Oczywiście nie są to trudności jak na Orlej Perci, ale akurat tutaj łańcuch jest przydatny. Powyżej niego czeka mnie jeszcze trochę mozolnego podejścia, ale w końcu osiągam trawiasty grzbiet zwany Czerwonym Wierchem. Teraz jeszcze nieco marszu w stronę widocznego już Małołączniaka.



Na szczycie melduję się o 9:15. Jak dotąd nie spotkałem ani jednej osoby. Aż dziwne jak na lipiec w Tatrach i taką pogodę. Robię kilka zdjęć, chwile odpoczywam. Widoki są świetne, przejrzystość powietrza doskonała.



Schodzę kawałek w dół, by zacząć podejście na kolejny szczyt - Kopę Kondracką. Po chwili jestem na jej wierzchołku.


Tu spotykam pierwszych ludzi na szlaku. Co ciekawe, nawet na pobliskim Giewoncie nie ma zbyt wielkiego ruchu, jest po prostu jeszcze za wcześnie.



Schodzę na Przełęcz Kondracką. Tu już ludzi jest o wiele więcej i niemal każdy idzie na Giewont. Jednak prawdziwe tłumy napotykam podczas zejścia do Doliny Małej Łąki. Oni dopiero podchodzą, gdy ja już schodzę... zdecydowanie warto było wstać wcześnie. W końcu docieram na samo dno doliny, na Wielką Polanę Małołącką.



Teraz jeszcze trochę marszu i docieram na Krzeptówki. Wycieczka zajęła mi 6 godzin. Prysznic, jakaś kanapka. Pakuję się i wsiadam do samochodu. Kupuję jeszcze oscypki do domu. W drodze powrotnej mam małe problemy z samochodem, jeden z cylindrów traci zapłon. Niedawno były z tym problemy i jak widać odnowiły się. Żaden mechanik w okolicy nie może mi tego zrobić od ręki, ale na szczęście silnik wraca do normy. Z duszą na ramieniu jadę do Warszawy. W dodatku opóźnienie powoduje, że do Krakowa trafiam w godzinach największego szczytu. To jakaś masakra! Korki są większe niż w Warszawie! W końcu pokonuję miasto, ale korki są też w... podkrakowskich miejscowościach. Wreszcie udaje mi się wszystko minąć i pojechać szybciej. W domu jestem o 21.

Wyjazd okazał się bardzo udany. Pogoda dopisała, zrealizowałem rowerową pętlę wokół Tatr i dwa górskie spacery. Jak na trzy wolne dni - mogę być zadowolony :)





Mapka mojej trasy pokazuje jak jechałem. Dołączam też jej profil wysokościowy, oczywiście skala pionowa jest mocno przesadzona.

1 komentarz: