niedziela, 17 marca 2019

III Setka Komandosa

Właśnie wróciłem z biegu, który można porównać do całkiem sporej wycieczki ;)

Setka Komandosa rozgrywana jest w Lublińcu, bieg organizuje Wojskowy Klub Biegacza "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów. To ultramaraton na dystansie 100 km, co jest wyzwaniem samo w sobie. Bieg jest wzorowany na innych, wojskowych biegach organizowanych w Lublińcu i ma dodatkowe utrudnienia. Pierwsze 20 km należy przebiec w pełnym umundurowaniu polowym, wojskowych butach o co najmniej 18-cm cholewce i z plecakiem ważącym minimum 10 kg. To pierwsza z pięciu pętli. Drugą pętlę, czyli kolejne 20 km, trzeba przebiec nadal w umundurowaniu, ale już bez plecaka. Kolejne trzy pętle, czyli 60 km, można już pokonać w stroju dowolnym. Część biegaczy nadal pozostaje w mundurze, ale większość jednak przebiera się w strój sportowy. Mimo że trasa jest niemal płaska, to jednak dystans i kombinacje z umundurowaniem i obciążeniem sprawiają, że jest ona bardzo wymagająca. W biegu uczestniczą głównie przedstawiciele służb mundurowych - wojska, policji, straży granicznej, straży pożarnej itp. Ale nie brakuje też cywilów, którzy zachowując wojskowe reguły chcą się sprawdzić w tej niełatwej próbie.

Jak dotąd odbyły się dwie edycje tego biegu. Ukończyłem obie, choć były to jedne z cięższych chwil w życiu ;) Mimo że bieg jest w pełnym komforcie tlenowym i jest w zasadzie marszobiegiem w moim wydaniu, to jednak ukończenie w obu przypadkach okupiłem potężnym zmęczeniem i bólem niemal całego ciała.

W tym roku czuję się najsłabiej przygotowany do startu w Setce. Nie miałem czasu biegać dłuższych dystansów treningowo, nie mogłem właściwie realizować żadnego sensownego planu treningowego. Ilość pracy ostatnimi czasy jest zbyt duża :( W dodatku Półmaraton Komandosa, który przebiegłem w połowie lutego, biegłem z gorączką i choć go ukończyłem, to kolejny tydzień poważnie odchorowałem. A potem powoli wracałem do siebie - już nawet nie walczyłem o lepszą formę, co o powrót do względnie normalnej dyspozycji.

Do Lublińca docieram około godziny 18 w piątek. Do startu pozostały 4 godziny, mogę więc zupełnie spokojnie się przygotować. Odebrać pakiet startowy, zważyć swój plecak, podzielić zapasy, nawet chwilę zdrzemnąć się w samochodzie. W zeszłym roku nagły atak zimy spowodował, że dotarłem tuż przed biegiem i robiłem wszystko na ostatnią chwilę. Tym razem wydaję się być gotowy na wszystko.

W tym roku miejscem przepaku nie jest sala gimnastyczna, lecz... duży namiot. Sala jest aktualnie w remoncie i przebudowie. Warunki są dość spartańskie, ale nie ma co narzekać. Gorzej, że na noc zapowiadają solidne opady, bo to z pewnością odbije się na wyniku. Zresztą - wynik jest mało istotny, istotne jest ukończenie biegu bez większych urazów.




Chwilę przed godziną 22 wszyscy pobieramy plecaki, jeszcze kilka słów od organizatorów i start! Ruszamy w ciemność przy świetle czołówek. Zawodników i zawodniczek jest około 200, ale całość szybko się rozciąga. Biegowe zakapiory już wyrywają do przodu, ale większość tylko maszeruje szybkim krokiem. Moja taktyka jest taka by pierwszą i druga pętlę przemaszerować, a próbować podbiegać na kolejnych, gdy już pozbędę się obciążenia i munduru. Wiem, że gdybym próbował biec z plecakiem, to sił na końcówkę może po prostu nie starczyć. Moja forma na takim dystansie pozostaje wielką niewiadomą. Lepiej więc nie przeszarżować.



Trasę pokonywałem już wiele razy i znam ją na pamięć. Czołówka jednak bardzo się przydaje, bo to w dużej mierze leśne ścieżki i drogi, gdzie łatwo o potknięcie. Co gorsza zgodnie z zapowiedziami zaczyna padać. Robi się błotniście i ślisko. Próbuję wynajdować co twardsze i co bardziej suche odcinki, ale różnie to wychodzi. Gdy wykonuję jakiś manewr z poprawieniem pasa... odrywa mi się "główny" guzik od spodni. A niech to! Mam w plecaku jakieś "trytki" i nóż, ale naprawa będzie nieco trwała. Postanawiam tylko mocniej zaciągnąć pas - spodnie nie spadają i trzymają się jak trzeba. Całe szczęście że mam pas, bo wiem że niektórzy biegają bez niego. Bez pasa byłbym ugotowany.

Po jakiś 10 km, gdy zawracamy w stronę Lublińca, zaczyna nie dość, że bardzo mocno padać, to również mocno wiać. W ciągu kilku minut mój wilgotny dotąd mundur staje się zupełnie przemoczony. Podobnie plecak. Całość wyraźnie zyskuje na wadze, a do tego ociera niezbyt przyjemnie o ciało. Chłodu nawet nie czuję, bo szybki marsz z obciążeniem generuje sporo ciepła. Wiem jednak, że na obu poprzednich edycjach kryzys związany z wychłodzeniem pojawił się dopiero na trzeciej pętli. Maszeruję żwawo dalej. Dużo osób jest przede mną, ale jeszcze więcej za mną. Wreszcie wychodzę na drogę nad samym jeziorem. Tutaj to dopiero wieje! Odczuwa się to całym sobą. Na szczęście po około kilometrze docieram do "bazy". Tu z ulgą zdejmuje plecak, ważę go - 11,5 kg, wszystko w porządku. Nawet nie wypiłem całej wody z bukłaka. Czas w jakim pokonałem pierwszą pętlę to 2 h 50 min, całkiem szybko. Szacuję, że jest nieźle i że będę pewnie w stanie już na lekko utrzymać podobne tempo, co spowoduje, że całość trasy pokonam w ok. 16 godzin, co by było moim rekordem i mnie bardzo satysfakcjonowało. To jednak dzielenie skóry na niedźwiedziu, lepiej takich założeń nie robić.

Na druga pętlę zakładam pod mundurową bluzę lekki softshell. Wieje mocno, ale teraz nie mam już plecaka, który mnie bądź co bądź osłaniał od wiatru. Dlatego przyda się nieprzewiewna warstwa. Lepiej się nie wychłodzić. Ruszam żwawo w dalszą trasę. Znów zaczyna lać, znów w niektórych miejscach idę niemal po kostki w błocie. Grupa już rozciągnęła się bardzo mocno, większość miejsc pokonuję samotnie, lub co najwyżej widząc jakieś światełko w oddali. Niby o wiele lżej, bo bez plecaka, ale od 30 kilometra, czyli połowy pętli, zaczyna dopadać mnie silne zmęczenie. Nawet nie czysto fizyczne, co strasznie chce mi się spać. Zmuszam się do utrzymania otwartych oczu i utrzymania tempa. W dodatku kilka zjedzonych batoników i żeli energetycznych, popitych izotonikiem powodują, że mój żołądek zaczyna się buntować. Raz już tak miałem na tej trasie. Niestety nie mam aż takiego doświadczenia długodystansowego by zawsze być w stanie przewidzieć takie reakcje. Taki bieg to tak wiele zmiennych czynników, że jest to dla mnie bardzo trudne. Problemy nie są może jakieś wybitne, ale powodują dyskomfort, pogłębiając zmęczenie. Wreszcie znów droga nad jeziorem i docieram do miejsca przepaku. O ile w zeszłym roku pozostałem w mundurze, to teraz decyduję się na zmianę ubioru na sportowy. Będzie o wiele wygodniej i lżej. W zeszłym roku był silny mróz i wiatr, więc mundur był niezbędny. Tym razem jest znacznie cieplej, choć jest zaledwie kilka stopni powyżej zera. Przebranie się zajmuje mi dłuższą chwilę, całe ciało jest już zmęczone, w końcu pokonałem 40 km. Zjadam kawałek kanapki, jakieś kabanosy. Nie mogę już patrzeć na słodycze. Chwilę waham się czy wziąć jedną cienką kurtkę czy dwie, w końcu decyduję się na dwie. Za pierwszym razem właśnie po przepaku długi czas dygotałem z zimna - efekt nałożonego zmęczenia i wyenergetyzowania w połączeniu z cienkim ubiorem. Teraz chcę tego uniknąć.

Okazuje się, że doświadczenie się przydało - na trzecią pętlę ruszam niby lżejszy i w wygodnym obuwiu, ale i tak odczuwam sporo chłodu. Postanawiam nieco podbiec. Przebywam tak jakieś 2 km, rozgrzewam się. Zmęczenie jest coraz większe i świadomie przechodzę znów w szybki marsz. Przecież mam przed sobą prawie 60 km! Nie ma się co wyrywać, boję się że przecenię własne możliwości. Senność jest coraz większa, dopada mnie kryzys. Wszystko już boli, nie jestem w stanie utrzymać założonego tempa. Co ciekawe kryzys przychodzi falami - najpierw chwila totalnego zmęczenia i braku energii, a potem nagle siły wracają na jakiś czas. Nadal biegnę też w świetle czołówki, choć niebo na wschodzie zaczyna powoli jaśnieć. Jest 5 rano. Wiem, że za pół godziny będzie już dzień. Droga strasznie się dłuży. Znana niby na pamięć, ale kolejne znane miejsca pojawiają się strasznie powoli. Najważniejsze by nie podłamać się psychicznie. Ale pojawiają się głupie myśli - A może zrezygnować? A może zakończyć tą męczarnię? Ale to bez sensu! Tyle pokonać, tyle sił stracić po to by w połowie odpuścić? Nie ma mowy! Sam muszę się jednak co chwila mobilizować. Wreszcie mijam 50-ty kilometr trasy. Teraz już z górki ;) To jednak dopiero połowa, a ja już mam wszystkiego dosyć... Ale dam radę. Jest coś w tym że na takim dystansie połowę pokonuje się nogami a połowę głową. Mijam uśpione jeszcze wioski, robi się jasno. O tyle lepiej, że widać coś więcej niż plamę światła z czołówki, wzrok ma na czym się zatrzymać. Pogoda nie rozpieszcza - choć już nie pada, to jednak mocno wieje. Ostatnie kilometry nad jeziorem pokonuje pod wiatr tak silny, że na wodzie robią się fale z grzywami!

Na przepaku pije jakąś gorącą herbatę, znów coś zjadam. Na trasę biorę batonika i kabanosy. Pas z dwoma małymi bidonami zaczyna być już odczuwalny, ale nie zdejmuję go - potrzebuję przecież pić. Z trudem ruszam na czwartą pętlę, mobilizując się ze wszystkich sił. Kilka minut odpoczynku podziałało bardzo dobrze - ruszam pełen wigoru i aż jestem zaskoczony. Wigor jednak mija po kolejnych 5 kilometrach i znów zaczyna się walka ze zmęczeniem i znużeniem. To już ponad 60 kilometrów ale... ale niemal 40 do końca. Niemal pełen maraton! Wytrwam, choć czuję że będzie ciężko. Czas 16 godzin staje się nierealny, nie jestem w stanie w żaden sposób utrzymać takiego tempa. Co gorsza spada ono cały czas. Znów kryzys przychodzi falami. Chwila energii i chwila znużenia. Przez jakiś czas idę obok innego z zawodników, który ma podobne problemy. Nieco rozmawiamy, dzięki temu czas szybciej mija. W jednej z wiosek jakieś dzieci dają nam trochę czekolady i wodę! Bardzo miłe, bardzo im dziękujemy. Boli już całe ciało. Wreszcie przepak. Ostatni przepak! Trzeba się zmusić by zacząć piątą pętlę, ale już nie ma myśli aby się wycofać. Wycofać się po 80 kilometrach? Totalny bezsens! Zostawiam tylko pas z bidonami - zamiast niego biorę niewielką butelkę do kieszeni kurtki.

Piąta pętla jest dla mnie dziwnie spokojna. Tempo już nie spada, ale też raczej nie rośnie. Rok temu dałem ją radę niemal w całości przetruchtać. Teraz tylko maszeruję. Już wiem że dotrę do mety. Jeszcze jakieś 3,5 godziny i koniec. Nie trzeba się będzie już męczyć. Nawet wyprzedam kilka osób. Aż dziwię się że niektórzy dalej próbują podbiegać. Efekt jest taki, że wyprzedają mnie, a potem ja ich, bo albo muszą odpoczywać, albo zwalniają jeszcze bardziej. Ja nawet czasem przystaję i robię jakieś zdjęcia.





 
Co kilka kilometrów muszę stanąć na moment i rozciągnąć mięśnie. Boli już cały kręgosłup. Siadam na jakiejś ławeczce i powoli liczę do dwudziestu. No a teraz wstawaj! W dalszą drogę. Jeszcze 10 kilometrów! Już blisko. Ale przecież to dobre półtorej godziny! W dodatku zaczyna boleć podeszwa lewej stopy i idzie się coraz ciężej. Ile można... jeszcze 6 kilometrów, jeszcze 3! Wreszcie ostatnia prosta.




Nawet wiatr nie dokucza już aż tak. Przed samą metą ktoś mnie wyprzeda, ale nie mam nawet siły go gonić. Okazuje się, że to kolega który towarzyszył mi na czwartej pętli. Wreszcie koniec!!! Na szyi medal, gratulacje, zdjęcie pamiątkowe. Już nic nie trzeba! Nie trzeba się już męczyć! Mój czas - 18 h 30 min. jest niemal o godzinę gorszy od mojego najlepszego wyniku na tej trasie... no cóż, dziś jednak nie był mój dzień. 16 godzin pozostaje celem do którego należy dążyć, ale będzie trudno osiągalne.



Zwycięzca biegu, zresztą trzykrotny, niezawodny sierżant Artur Pelo z Lęborka pokonał trasę w 8 h 34 min. Pobił o ponad 20 minut swój własny rekord! Jak dla mnie jest biegającą maszyną. Najlepsza spośród kobiet - Patrycja Bereznowska - uzyskała 10 h 58 minut. Czas jest również rewelacyjny. Patrycja zajęła 9 miejsce w ogóle. Dała się pokonać tylko 8 mężczyznom. Ja zająłem 159 miejsce na 228 startujących :) Ostatni jednak nie byłem :P Gdybym osiągnął taki czas jak w czasie najlepszego startu - byłbym około 130 miejsca.

Nauczony doświadczeniem jak najszybciej zbieram swoje rzeczy i niosę je do samochodu. Wiem, że wkrótce przyjdzie jeszcze gorszy kryzys, że zatrzymane po tak długim wysiłku mięśnie zaczną boleć jeszcze mocniej. Adrenalina spadnie i zmęczenie weźmie górę. Szybko jem obiad w stołówce, potem telefon do pobliskiego motelu i rezerwacja pokoju. Pierwsze kroki robię jak inwalida - tak mocno wszystko boli. Wsiadam do samochodu i starając się nie zasnąć docieram na miejsce noclegu. Uff! Prysznic (bolesny - mimo kremu pojawiło się kilka otarć) i niemal od razu do łóżka... o godzinie 18 zasypiam jak niemowlę.

Budzę się sam z siebie o 6 rano. 12 godzin snu wystarczyło by zlikwidować zmęczenie, ale nie zlikwidowało bólu. Teraz czeka mnie parę dni wracania do normalności. Ale ukończyłem po raz trzeci ten morderczy bieg :) Po raz kolejny przyrzekam sobie że to ostatni raz... ;)

W niedzielę rano powrót do Warszawy jest bardzo przyjemny - droga niemal zupełnie pusta. Teraz na jakiś czas odpuszczam intensywne bieganie, pora zając się rowerem :)


1 komentarz: