środa, 16 maja 2018

Niespodziewane rowerowe ekstremum w Warszawie

Robię sobie dziś małą przejażdżkę rowerową. Taką maksymalnie 60 km, głównie na terenie Warszawy. Czasu nie ma za wiele, a do tego na popołudnie zapowiadają opady deszczu. Jadę przez Wilanów, Sadybę, Siekierki. Potem wiślanym wałem w stronę mostu Siekierkowskiego, którym przedostaję się na drugą stronę Wisły. Chmurzy się nieco, ale co tam, zawsze można względnie szybko wrócić. Dalej jadę wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego na południe i odbijam na terenowe ścieżki prowadzące w stronę Międzylesia, wzdłuż kanału Nowe Ujście. Mijam Trakt Lubelski, skręcam na uliczki Międzylesia. Zaczyna padać i to dość mocno, więc postanawiam nie jechać już dalej na południe, a skierować się w stronę Płowieckiej, by wzdłuż niej wrócić do Trasy Siekierkowskiej. Na samej Płowieckiej panuje potężny ruch wynikający z godzin szczytu. Wjechanie na nią w takich warunkach to niemal samobójstwo, więc jadę kawałek chodnikiem. Sporo ludzi, hałas też męczący. Wyjmuję telefon i sprawdzam na GPS jak najlepiej się przebić by ominąć tą ruchliwą trasę. Okazuje się, że są tu jakieś drogi zaznaczone jako szutrowe, prowadzące w stronę Gocławia gdzieś przez pola. Dobra nasza! Pusta przestrzeń, w oddaleniu od ulic, będzie fajnie i spokojnie. Deszcz pada cały czas, ale ile mi to zajmie? 10 minut? Skręcam więc w szutrową, ładnie ubitą drogę. Po jakimś kilometrze ładna droga się kończy, a zaczynają się podmokłe łąki. Prowadzą tu jednak wyraźne ślady opon, widać że jeździ tu sporo samochodów. Robi się nieco mniej równo, ale dam radę. Kolejny kilometr i jestem zmuszony do zejścia z roweru, bo po prostu jechać się nie da. Droga, a właściwie wyjeżdżone ślady zaczynają zanikać w gęstej roślinności. Zaczynają się jakieś gęste zarośla, gdzie trzeba rower prowadzić, bo nie ma innej opcji. Co do cholery? Przecież tu były ślady opon samochodów, gdzie Ci ludzie tędy jeździli i dlaczego nagle te ślady zanikają? Mapa w GPS wskazuje jednak wyraźnie, że droga jest dalej i wkrótce dotrę nią do Trasy Siekierkowskiej. Prowadzę rower. Nierówno, pokrzywy, roje komarów i padający deszcz. Wlazłem już w to tak daleko, że bez sensu teraz wracać, jak za 500 metrów będę już na cywilizowanej drodze. Znów kontrola na GPS-ie. Idę dobrze. Martwi mnie, że na mapie są dookoła pooznaczane coś jakby stawy czy inna woda. Ale nie ma tu żadnych stawów, tylko ogromne zarośla złożone z trzcin. Może kiedyś były tu jakieś zbiorniki wodne, a teraz to zarosło? Przedzieram się przez trzciny ledwie widoczną już ścieżka. Ciężko iść z rowerem. Docieram do jakiegoś drzewa, gdzie z trudem się przeciskam. Droga w poprzek ma być dosłownie za 50 metrów. A tymczasem... dostęp do niej przegradza mi błotnisty kanał wypełniony wodą! Za szeroki by przeskoczyć go z rowerem w rękach! Muszę wracać. Po cofnięciu się z 300 m przez pokrzywy i trzciny mapa wskazuje że jest tu ścieżka w bok, prowadząca w stronę widocznych drzew. Drzewa tworzą linię, więc logicznie tam musi być jakaś lepsza droga. Ścieżka w bok jest ledwo widoczna i żałuję że nie mam maczety.


 
Ze złością łamię kolejne kępy trzcin i wreszcie docieram do twardo ubitej ścieżki. Prowadzi wzdłuż lini drzew, więc stwierdzam że skoro jest, to muszą nią chodzić ludzie. Pełno tu much i komarów i bardzo nisko wiszących gałęzi, ale idzie się jednak lepiej niż w tych szuwarach. Po kilkuset metrach drogę przegradza korona zwalonego drzewa, ale udaje się ją obejść. Według GPS to już tuż tuż i będzie droga w bok. Wreszcie jest! Ta do której nie udało się dotrzeć pół godziny temu. Jest to jednak też ścieżka, choć nieco wyraźniejsza. Stąd już blisko do ekranów dźwiękochłonnych Trasy Siekierkowskiej i idę ścieżką w ich stronę. Drogę przegradza kolejny kanałek, ale szczęśliwie jest nad nim jakaś chybotliwa deska, po której udaje się przejść. Buty i tam mam już kompletnie przemoczone, jestem poobijany, podrapany i poparzony pokrzywami. Docieram do trasy, ale problemy się nie kończą. Tu nie ma żadnej drogi, tylko ekrany i wzdłuż nich wąziutka ścieżka przez zarośla. Da się jednak nią jechać. Gdy ruszam czuję, że łańcuch ślizga mi się po zębatkach z tyłu. Jeszcze sobie w tych chaszczach uszkodziłem przerzutkę, po prostu super! Docieram w końcu do asfaltu w okolicy Gocławia i ulicy Bora-Komorowskiego. Uff!!! Straciłem w tej pułapce ponad godzinę. Gdybym pojechał wtedy wzdłuż Płowieckiej, byłbym względnie suchy i właściwie już byłbym w domu. Oglądam tylne koło - na szczęście przyczyną ślizgania się łańcucha była wkręcona w zębatki pokrzywa. Ruszam z ulgą ścieżką rowerową w stronę mostu Siekierkowskiego.


Siąpiący deszcz zamienia się w ulewę i potem oberwanie chmury. Zakładam kurtkę, ale i tak jestem kompletnie przemoczony. Ulicami płyną potoki wody, więc chlapie na mnie też od dołu. Wreszcie docieram do domu, godzinę później niż planowałem.


Jak widać, można zupełnie przypadkiem trafić na rowerze w teren który tylko na mapie wygląda dobrze. A potrafi być męczącą pułapką. I to nie gdzieś daleko, a niemal w centrum Warszawy :)

Poniżej mapka tego feralnego miejsca i zapis mojej trasy. Nie polecam nikomu ;) W efekcie zamiast planowanych 60 km zrobiłem 40 ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz