Od dwóch tygodni mój kolega Maciek, z którym pokonywałem już rowerowe trasy (patrz tu) i wymieniałem doświadczenia podróżnicze, wykonuje swój ambitny plan samotnego przepłynięcia Wisły od źródeł do ujścia na packrafcie. Nazwał go Wisła 1047 (patrz tu). Nie dość, że robi to sam, to wybrał mało przyjemną pogodowo porę roku. Jest nadal bardzo zimno, a taki spływ to permanentna wilgoć. Trzeba być naprawdę twardym by przez miesiąc znosić takie warunki. Moja praca uniemożliwia mi dołączenie do niego na jakimś kilkudniowym odcinku, ale gdybym tak popłynął dzień-dwa gdzieś w okolicach Warszawy? Wyprawa Maćka motywuje mnie wręcz do kupienia sobie pneumatycznego kajaka, o którym myślałem już od kilku lat, ale zawsze było "coś pilniejszego". Kajak to jednak nie packraft, a moje pierwsze próby pływania nim po jeziorku Czerniakowskim pozostawiają mieszane uczucia. Z jednej strony jest super wygodny, lekki, można go złożyć i przenieść na plecach. Nie jest tak pojemny jak packraft, ale na kilka dni bez problemów można. Jednak jest znacznie mniej stabilny na wodzie niż klasyczne kajaki z laminatu. Trochę tak, jak człowiek po raz pierwszy przesiada się z roweru górskiego na szosowy - ma się wrażenie, że najmniejszy ruch skończy się wywrotką. O ile na spokojnym jeziorku jakoś sobie radzę, choć mocniejsze skręty wykonuję z duszą na ramieniu, to nie mam odwagi wypłynąć tym na Wisłę, bez znacznie lepszego opanowania techniki pływania.
Myślę więc, że może wypożyczę kajak z którejś z licznych wypożyczalni w Warce, dopłynę Pilicą do Wisły i razem z Maćkiem dopłynę do Góry Kalwarii. Jednak jest przed sezonem, nie wiem czy wypożyczalnie normalnie już działają, a w dodatku Pilicą do Wisły jest 16 km. Rano jestem w pracy, musiałbym jechać do Warki, pokonać ten odcinek wodą... A Maciek rano ruszył spod elektrowni "Kozienice", więc jest spora szansa, że wyprzedzi mnie i nie dogonię go już na Wiśle. Trochę dużo robi się tych "ale". Postanawiam zrezygnować z towarzyszenia na wodzie i po prostu biorę rower - będę kontaktować się w trasie i jakoś się złapiemy nad Wisłą.
Gdy ruszam z domu, okazuje się jednak, że Maciek nie przepłynął aż tak dużo jak się spodziewałem, bo rano miał długotrwałą przenoskę przez próg wodny przy elektrowni. To oznacza, że nie spotkamy się w Górze Kalwarii, a dalej, gdzieś w okolicach Wilgi. W sumie dobrze jak dla mnie - wycieczka dalsza, ale objadę ciekawe tereny Urzecza - nadwiślańskiego rejonu ciągnącego się po obu stronach rzeki mniej więcej od ujścia Pilicy po Warszawę. Początek trasy to przejazd przez Konstancin-Jeziorną, ruchliwą drogą przez centrum miasta. Potem jednak zjeżdżam w mniej uczęszczaną drogę prowadzącą w stronę Cieciszewa. To już teren Urzecza, położony poniżej skarpy wiślanej. Jedzie się przyjemnie, jest niemal pusto. Przed Cieciszewem okazuje się jednak, że droga jest w remoncie i muszę zwolnić, by nie uszkodzić sobie kół na dziurach i żwirze. Robię małe zakupy w lokalnym sklepiku i ruszam dalej.
Droga zbliża się do skarpy, a potem odbija w lewo, w stronę Wisły. To tereny, na których jest zatrzęsienie kolarzy szosowych. Nigdy nie rozumiałem fenomenu "Gassów", bo choć ruch jest bardzo mały, to asfalty nie są jakieś zachwycające, jest tu sporo nierówności i dziur. Kawałek dalej, w Wólce Dworskiej zatrzymuję się, bo Maciek podsyła mi informację gdzie jest. Odpisuję, że zbliżam się już do Góry Kalwarii i proponuję spotkanie gdzieś na wschodnim brzegu Wisły, w okolicach Wilgi, a dokładniej naprzeciwko ujścia Pilicy, w miejscowości Stare Podole. Wspinam się też na wał i robię zdjęcie rzeki, a właściwie jednej z odnóg, bo główne koryto oddzielają wyspy.
Kawałek dalej mijam tory kolejowe i zaczynam podjazd pod strome wzniesienie wiślanej skarpy w Górze Kalwarii. Odcinek krótki, ale daje w kość. Po chwili wjeżdżam do miasteczka, również bardzo popularnego wśród kolarzy.
Przecinam tereny dawnej jednostki wojskowej, dawny plac apelowy i za koszarami dojeżdżam do głównej drogi. Kiedyś był tu straszny ruch i korki, ale od kilku lat miasto ma obwodnicę. Dawną drogą nr 50 zjeżdżam w dół, w stronę Wisły. Tu niestety muszę wjechać na ruchliwy fragment i dotrzeć do mostu Urzecza Wiślanego. Na moście jest już coś w rodzaju chodnika za barierką, ale na nasypach droga nawet nie ma pobocza, a rozpędzone ciężarówki mijają mnie w nieprzyjemnie bliskiej odległości. Na moście jedzie się już lepiej, mogę nawet zrobić kilka zdjęć. Po drugiej stronie są schodki, którymi mogę znacznie sobie skrócić drogę.
Wysyłam Maćkowi informację, że będę tak jak się umawialiśmy, za niecałą godzinę. Jadę wzdłuż wału przeciwpowodziowego, w stronę Dziecinowa. Wiatr jest dość odczuwalny, choć jakiś taki nieokreślony. Niby wieje w twarz, ale jestem w stanie jechać 28-30 km/h i utrzymywać tą prędkość. Dość szybko docieram do drogi nr 801 prowadzącej w stronę Puław i skręcam w prawo. Tu mnie nieco kusi by zjechać przez Sobienie-Jeziory w kierunku Wisły i podążać bliżej jej brzegów. Ale uznaję, że główną drogą będzie szybciej, bo nie będę miał problemów nawigacyjnych. Dojadę gdzie trzeba, skręcę w stronę Wisły i akurat spotkam się z Maćkiem. Rzeczywiście kilometry mijają, wjeżdżam już na teren gminy Wilga i zaczynają się ładne lasy.
Skręcam w końcu w prawo, tuż przed stacją benzynową Orlenu. Tu już lokalne, ale odnowione drogi, więc muszę posługiwać się mapką w telefonie, by kierować się właściwie. Skręcam po chwili na południe i nagle... dostaję kolejną informację od Maćka o jego położeniu. Okazuje się, że jest już na północ ode mnie, na wysokości wsi Gusin. No ładnie, minęliśmy się, muszę teraz go gonić. Jednak na rowerze poruszam się o wiele szybciej, więc piszę że spotkamy się za jakieś 20 minut. Mam nadzieję, że wyrobię się. Cisnę mocno przez Nieciecz i Szymanowice. Cała okolica to sady owocowe, jak zresztą w wielu miejscach pod Warszawą. Ale miejscami są podmokłe tereny, bagna i starorzecza, tak właśnie charakterystyczne dla terenów Urzecza. Docieram do Gusina, asfaltową drogą dojeżdżam do wału i wspinam się na niego. Przede mną szeroko rozlana Wisła. Ale gdzie jest Maciek? Nie ma go w zasięgu wzroku, więc musiał popłynąć już dalej. Niezła zabawa to łapanie się.
Co gorsza na północ wzdłuż wału prowadzi droga szutrowa. Jest ok, nawet pod rower szosowy, ale ogranicza moją prędkość. A dalej na północ - wyspy i mokradła, nie będzie jak dotrzeć nad rzekę. Dostaję kolejną pinezkę, Maciek jest ze 2-3 km ode mnie, więc muszę się spiąć. Uznaję, że dotrę do Piwonina, gdzie jest dawna przeprawa promowa i droga z betonowych płyt dochodzi do samej wody. Daję znać, że tam będę czekać. Cisnę szutrem, który po pewnym czasie znów przechodzi w asfalt. Droga robi się znów dobra, mogę przyspieszyć. Jednak nieuważnie skręcam w stronę rzeki zbyt wcześnie. To znów szuter, a co gorsza docieram do jakiegoś obiektu hydrotechnicznego, który jest ogrodzony. Na szczęście da się to obejść bokiem. Ale tu znów wał przeciwpowodziowy i kiepska droga. Trudno, nie wracam, jadę wzdłuż wału, do dawnego promu mam z 500 m. Docieram w końcu do betonowych płyt i nad samą Wisłę. Daję znać Maćkowi, że jestem i czekam. Wyjmuję z plecaka lustrzankę, zrobię znacznie lepsze zdjęcia niż telefonem.
Po chwili zauważam samotną osobę płynącą tuż przy brzegu. To musi być on, nie ma wyjścia. Robię kilka zdjęć. Po chwili dopływa do mnie, jest tu wygodne wyjście na brzeg. Witamy się, rozmawiamy dłuższą chwilę. Podziwiam za to co robi, za realizację marzeń. Pierwszy, górny odcinek Wisły miał bardzo ciężki, lało, sypał śnieg, miał wszystko mokre, ale nie poddał się. Teraz idzie już lepiej, prąd go niesie tak, że robi po 50-60 km dziennie. O ile dziś miał sporą przenoskę pod Kozienicami, to teraz już tylko tama we Włocławku i koniec przeszkód aż do morza. Jest spalony słońcem i wiatrem i wyraźnie zmęczony, ale zdeterminowany by projekt skończyć.
W końcu pora się rozstać, ale uznaję, że nie po to wożę lustrzankę by zrobić mu zdjęcia tylko tu. Umawiamy się, że pojadę na most w Górze Kalwarii i zrobię zdjęcia z mostu, zawsze będzie miał ciekawe materiały do końcowej relacji z przedsięwzięcia. Maciek rusza na wodę, a ja zbieram się do dalszej jazdy. Wiatr przewraca mi rower i łamie lusterko... który to już raz? Znów będę je sklejał.
Ruszam po betonowych płytach i potem po porządnej, asfaltowej drodze. Przez Piwonin docieram do Sobieni. Tu wreszcie przegryzam jakiś batonik i na głowę wkładam buffa. Wiatr mocno wychładza.
Znów kieruję się do drogi nr 801 i w Dziecinowie skręcam w stronę Góry Kalwarii. Wiem że wyprzedzę Maćka i to znacznie, więc już tak się nie spieszę, by nie marznąć na moście. Tu również są liczne starorzecza, charakterystyczne dla tych obszarów doliny Wisły. Przed Górą Kalwarią zjeżdżam znów nad rzekę, na miejsce kolejnej byłej przeprawy promowej. Robię kilka zdjęć, m.in. dobrze widocznego mostu.
Wracam do drogi i docieram do schodków, którymi wchodzę na górę nasypu. Do mostu mam jakieś 100 m, więc prowadzę rower szutrowym niby-poboczem. Docieram do miejsca, gdzie jest już chodnik za barierką, dochodzę mniej więcej na środek mostu i czekam aż pojawi się Maciek. Długo czekać nie muszę, zauważam go na horyzoncie. Jednak zanim zbliża się na tyle, by móc robić sensowne zdjęcia, nawet z użyciem obiektywu 200 mm, to mija dłuższa chwila. Sesja jest bardzo udana, machamy do siebie i ruszam dalej, w stronę Warszawy.
Wjeżdżam pod górę starą drogą, znów przecinam centrum miasteczka. Kieruję się tak jak tu przyjechałem, ale w Cieciszewie odbijam w stronę Wisły, w stronę Gassów. Postanawiam jechać znów wolno i zrobić jeszcze kilka zdjęć Maćkowi, gdy będzie tam przepływał. Już stąd widać w oddali centrum Warszawy. Robię kilka zdjęć.
Na miejscu wysyłam wiadomość i okazuje się, że jest raptem 3,5 km ode mnie. Jest już wieczór i robi mi się jednak zimno na wietrze. Robię zdjęcia ptakom i rzece. W końcu pojawia się na horyzoncie sylwetka packrafta. Tu jeszcze kilka zdjęć, machamy do siebie. Wiem, że teraz musi już szukać noclegu, a ja muszę wracać do domu, bo zaraz zamarznę. Jeszcze rozmawiam chwilę z ludźmi, który dziwią się co to za kajakarz o tej porze roku płynie. Wyjaśniam im ideę projektu i ile to wymaga czasu i poświęcenia. Na koniec pytam obsługę promu od kiedy ruszają z pływaniem i okazuje się, że jeszcze przed weekendem. Dobra wiadomość!
Zakładam drugi buff na szyję, rękawiczki i teraz jadę już bez zatrzymań. Powoli robi się zmierzch, a ja mam jeszcze kilka kilometrów do domu.
Docieram w końcu do Okrzeszyna i do Powsina. Już ostatnie kilometry. W domu jestem przed zmrokiem. Przejechałem po Urzeczu 112 km, wycieczka okazała się całkiem ciekawa, a dodatkowe zaangażowanie w wyprawę Maćka motywowało mnie do jazdy. Załączam mapkę mojej trasy.
Na zakończenie dodam, że dzień później, od razu po pracy, tuż przed południem dotarłem na most Poniatowskiego. Idealnie wstrzeliłem się czasowo, by znów zrobić kilka zdjęć, gdy mój kolega płynął przez Warszawę.
Pozostaje mu już nieco ponad 400 km do Bałtyku, jak dobrze pójdzie to poniżej 10 dni. Gdy pojawi się jego relacja z podróży, to podepnę odnośnik do niej. Jak na razie główne relacje są na Instagramie, gdzie wrzuca coś z każdego dnia spływu (patrz tu).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz