niedziela, 17 października 2021

Jesienna rowerowa wycieczka z Olsztyna do Warszawy

Piękna jesienna pogoda sprzyja długim rowerowym trasom. To moja ulubiona pora roku jeśli chodzi o takie aktywności. Tydzień temu udało mi się pokonać niezbyt może piękną trasę Białystok - Warszawa (czytaj tu), ale i tak byłem zadowolony, bo to była pierwsza dłuższa wycieczka po sporej przerwie. Postanawiam pójść za ciosem i zrobić kolejny wypad na podobnym dystansie. W planie mam dotarcie porannym pociągiem do Olsztyna i powrót rowerem do Warszawy przez Warmię i północne Mazowsze. 

Bezpośredni pociąg z Dworca Centralnego jest o 5:27 rano. Tak wczesna godzina powoduje, że muszę dojechać rowerem. Pierwsze metro mam o 5:02, a nie chcę ryzykować że spóźnię się minutę czy dwie i nigdzie nie pojadę. Lepiej mieć mały zapas czasu. Budzik nastawiam na 3:50. O tej godzinie ciężko cokolwiek zjeść, więc biorę większy zapas prowiantu ze sobą i ruszam. Dojazd przez puste jeszcze ulice Warszawy zajmuje mi ok. 40 minut, na dworcu jestem o 5:20. Co ciekawe pociąg "Warmia" jedzie jednocześnie do... Olszytna i Bydgoszczy. W Iławie skład jest rozłączany. Powoduje to małe zamieszanie wśród pasażerów, bo trzeba wsiąść do właściwego wagonu, a niektórym ciężko pojąć jak pociąg może jechać jednocześnie do dwóch odległych od siebie miast.

Podróż trwa 3 godziny. Dziś są chmury, dość mocno wieje i ogólnie jest dość nieprzyjemnie. Rozwidnia się dopiero w okolicy Iławy. Wysiadam na stacji Olsztyn Zachodni, bo wygodniej mi dotrzeć do zaplanowanej przeze mnie wcześniej trasy. Jest na tyle zimno i wietrznie, że zapinam się pod szyję i jadę w rękawiczkach. 

Kieruję się na puste o tej godzinie urocze uliczki olsztyńskiej starówki. Mijam Wysoką Bramę i amfiteatr z widokiem na zamek. Jadę na południe, korzystając z wygodnych ścieżek rowerowych. Olsztyn jest położony na wzgórzach, co powoduje, że jazda staje się interwałowa - minuta wysiłku na podjeździe i minuta lekkiego zjazdu bez pedałowania. I tak co chwila. 





Wkrótce wyjeżdżam z miasta. Mijam mostek na Łynie i kieruję się na Bartąg. Tu zaczynają się jeszcze większe wzgórza i jeszcze gorsze podjazdy. Niemal jak w górach! W dodatku na tym odcinku jadę na zachód, dokładnie pod silny wiatr. Moja prędkość spada dosłownie do 12-13 km/h i nie mogę więcej. W tym tempie zrobienie trasy do Warszawy w 12 h staje się mało realne. Na szczęście za węzłem drogowym obwodnicy miasta skręcam na południe jadąc drogą techniczną. Tu wieje już z boku, co pozwala na znacznie szybszą jazdę. Jednak i tak ciągłe podjazdy dają w kość.



Docieram w końcu do miejscowości Stawiguda. Jest zadbana, są tu jakieś hotele - widać że jest nastawiona na turystów. Przede mną kilka kilometrów dziurawego asfaltu i dojadę do Plusek. Z prawej strony przebija między drzewami tafla sporego jeziora Plusznego.


Pluski są również nastawione na turystykę. Tutejsze ośrodki wypoczynkowe są jeszcze większe niż w Stawigudzie. W sumie nic dziwnego, bo okolica jest piękna. Ja kieruję się na wschód i po kilku kilometrach jazdy góra - dół docieram do miejscowości Rybaki, nad jeziorem Łańskim. Latem musi tu być sporo ludzi, teraz jestem sam. Pora zjeść jakiś batonik. 


Mimo dość długiego już czasu jazdy jestem nadal blisko Olsztyna. Chciałbym przyspieszyć, ale kombinacja ciągłych wzgórz, dziurawych dróg i wiatru nie pozwala mi na to. Wracam kawałek, kierując się na południe. W pewnym momencie asfalt się kończy. No cóż, spodziewałem się tego, zaplanowana w domu trasa była względnie najkrótsza i omijająca główne drogi. Jednak w tym rejonie nie dało się uniknąć szutrówek. Na szczęście odcinek kilku kilometrów nie sprawia mi jakiś większych problemów, mimo iż jadę na szosowych oponach. Wyjeżdżam na drogę nr 58 w Kurkach i kieruję się na Olsztynek. Wiem jednak, że wkrótce znów skręcę na południe. Mijam ładnie położone jezioro Święte.



Skręcam na południe do Lipowa Kurkowskiego. Jest tu nowiutki asfalt, ale jak wynikało ze strony internetowej gminy - jest on tylko do wsi, dalej już znów będzie szuter. I jest tak jak przewidziałem. 5 km przez las, ale droga wydaje się być twarda i pokonam ją bez problemów.



Problem pojawia się dopiero na samym końcu. W Bolejnach trzeba zjechać odcinek jakiś 300 m w dół, ale tu już nie ma szutru, a za to jest stara, wysadzana kocimi łbami droga. Wszystko jest mokre i śliskie. Jadę z duszą na ramieniu, mocno dociskając hamulce. To zdecydowanie nie jest komfortowe na szosowym rowerze. W końcu docieram jednak do asfaltu. Teraz w lewo, objeżdżając kolejne jeziorka i pokonując kolejne wzniesienia. Minęło już południe, a ja mam zdecydowanie więcej drogi przed sobą niż za sobą. Pocieszam się, że na Mazowszu, gdy teren się wypłaszczy, to da radę pojechać szybciej. Gdyby jeszcze ten wiatr zelżał...

Kilkanaście km dalej zaczyna się nowa droga. Asfalt jest gładziutki. Ale obok jest dziadowsko wykonana ścieżka rowerowa z kostki - nierówna, dziurawa i poprzecinana wjazdami do nieistniejących budynków. To jakieś pola uprawne, jeśli kiedykolwiek powstanie tu zabudowa to za dziesiątki lat. Oczywiście jest zakaz jazdy jezdnią i nakaz jazdy tym czymś dla rowerów, choć ruch na jezdni jest zerowy. Uwielbiam takie niewydarzone inwestycje. 


Po kilkunastu dalszych kilometrach docieram do Nidzicy. Miasteczko niezbyt wielkie, a jego główną atrakcję stanowi zamek. Niestety jest na wzgórzu porośniętym drzewami i ciężko mi zrobić jakiekolwiek sensowne zdjęcie. 


Mijam centrum  i kieruję się na wschód, na Wielbark. Droga jest w przebudowie, o czym informują tablice. Nowy odcinek drogi ma dla odmiany znakomitą, asfaltową ścieżkę rowerową. Aż przyjemnie nią jechać, szczególnie że tutaj wiatr mam w plecy i moja prędkość wyraźnie wzrasta, a wysiłek maleje. Wkrótce odbijam na południe, na Janowiec Kościelny. Lokalna droga znów jest dziurawa, a teren ciągle jest falisty. Znów zaczyna się wysiłek, szczególnie że wiatr znów przeszkadza. Mijam granicę województwa mazowieckiego. Jednak teren nie wypłaszcza się ani trochę, cały czas są górki i dołki. Lokalnymi drogami prowadzącymi na wschód od Mławy omijam miasto. Widzę wyraźnie charakterystyczny dawny przekaźnik radiowo-telewizyjny.



Docieram do Szydłowa. Jeszcze kilka kilometrów zupełnie pustymi lokalnymi drogami i w Konopkach wyjeżdżam na drogę nr 615 prowadzącą do Ciechanowa. Tu ruch zwiększa się znacząco i nie jedzie się już tak komfortowo. Wreszcie jednak robi się względnie płasko, a w dodatku wreszcie zaczyna wiać w plecy, co pozwala przyspieszyć. Po dobrej godzinie docieram na ulice Ciechanowa.

To dość spore miasto ma jednak słabą infrastrukturę rowerową. Są tu ścieżki rowerowe, ale głównie z kostki i często kończące się po kilkuset metrach. Jakoś przemęczam się i docieram na miejski rynek.



Objeżdżam wschodnią część Ciechanowa, którą tworzą osiedla mieszkaniowe - dawne i współczesne blokowiska. Wyjeżdżam w stronę Nasielska, robię jeszcze jakieś małe zakupy. Tu jest zupełnie nowa i perfekcyjna ścieżka rowerowa. Ma według tabliczek prowadzić tak przez kolejne 12 km, aż do Gąsocina.


Ścieżka kończy się nieco wcześniej, ale narzekać nie mogę, bo jechało się nią doskonale. W Gąsocinie zjadam coś, ubieram się cieplej, zakładam kamizelkę odblaskową i lampki na rower. Wkrótce zrobi się ciemno. Kilka kilometrów dalej zatrzymuję się by złapać ostatnie promienie słońca.


Liczyłem, że w okolicy Nasielska będę o zmroku i wszystko wskazuje, że pójdzie to zgodnie z planem. Robi się ciemno, ale na niebie pojawia się księżyc, który jest bliski pełni. Przebija przez chmury i nieco oświetla drogę. Po dalszych kilkunastu minutach docieram do Nasielska. Przejeżdżam przez całe miasteczko. Tu niestety jest już droga powiatowa a nie lokalna, a ruch jest zdecydowanie większy.

 

Skręcam w drogę nr 632 na Legionowo. Jest zupełnie ciemno, do domu niby blisko a jednak ciągle daleko. Po ciemku traci się poczucie odległości i pokonanego dystansu, szczególnie jak jest się zmęczonym. Są co jakiś czas tablice z podanymi odległościami do Legionowa ale... są jakieś dziwne. Najpierw jest że "Legionowo 26" a chwilę później "Legionowo 24". Potem długo, długo nic i "Legionowo 22". Coś jest nie tak, to tak jakby były dwa różne Legionowa albo podawano odległość do dwóch różnych miejsc.  Upewniam się gdy widzę tablicę "Legionowo 15" i po przejechaniu kilku dalszych kilometrów... "Legionowo 15". Jak można w taki sposób oznaczyć drogę? Na szczęście docieram do Dębego, gdzie droga jest mi już znana, bo bywałem tu kilka razy. Stromym zjazdem docieram do zapory na Narwi. 


 

Za elektrownią wodną jadę jeszcze kilka kilometrów na południe i z ulgą odbijam na zachód. Tu ruch niemal zanika. Kieruję się na Chotomów - wariant ten pozwala ominąć przejazd przez centrum Legionowa. Droga dłuży mi się, jestem już zmarznięty i zmęczony. W końcu Jabłonna i granica Warszawy.

Kieruję się na Nowodwory i na wał wiślany, gdzie jest utwardzona nawierzchnia. W pewnym momencie na środku wału... stoi sarna, która przygląda mi się i niespiesznie schodzi z drogi. Mijam most północny i kładkę nad portem żerańskim.


Teraz jeszcze godzina. Coraz zimniej, szczególnie nad rzeką. Jadę przez Bulwary, dziwnie puste o tej porze. Temperatura robi swoje. Mokotów, Stegny, Ursynów. O kilka minut po 22 jestem pod domem. Uff... trasa dała mi w kość. Pokonałem równo 260 km, ale wlicza się w to też poranny dojazd na Dworzec Centralny (ok. 14,5 km).


Mapka mojej wycieczki. Całość to 260 km, pokonane w 14 h. Odcinek Olsztyn - Warszawa zajął mi prawie 13,5 h. Według GPS zrobiłem aż 4500 m podjazdów i tyle samo zjazdów. Trasa niemal górska! Nie wiem czy było aż tyle, ale z pewnością było dużo. W dodatku silny wiatr bardzo przeszkadzał na dobrych 3/4 dystansu. Uciszyło się dopiero pod koniec, gdy zapadł zmrok.


Trasa w przeciwieństwie do poprzedniej okazała się jednak wspaniała widokowo i przyrodniczo. Jeziora, wzgórza, piękne lasy, ciekawe miejscowości i mały ruch na lokalnych drogach którymi się starałem poruszać. Zdecydowanie mogę ją polecić!

1 komentarz:

  1. Dzięki. Czas byłby o wiele lepszy, gdyby nie wiatr. Przewyższenia też swoje robią. Inna sprawa to to, że jadę turystycznie, robię sporo przystanków na zdjęcia, na sprawdzenie trasy itp. To bardzo obniża średnią.

    OdpowiedzUsuń