wtorek, 30 lipca 2019

Białoruś 2019 - Mińsk, Chojniki i Poleski Państwowy Rezerwat Radiacyjno-Ekologiczny


Wyjazd na Białoruś planowałem na wiosnę tego roku. Jednak w międzyczasie miałem wypadek i operację, która poskładała moją twarz do kupy. Teoretycznie mógłbym jechać wtedy, ale jechałbym nadal ze szwami, więc wolałem nie ryzykować jakiegoś zakażenia i zrobienia problemu sobie i organizatorom. Chłopaki z Napromieniowani.pl poszli mi bardzo na rękę, po prostu przenosząc mnie na inny termin, który wypadał pod koniec lipca. Musiałem tylko białoruską wizę wyrobić ponownie. W końcu nadszedł ten wyczekiwany moment. Naszym celem jest Poleski Państwowy Rezerwat Radiacyjno-Ekologiczny. Co to za miejsce? Rezerwat obejmuje sporą część Strefy Wykluczenia wokół Elektrowni Jądrowej w Czarnobylu. Pamiętajmy, że elektrownia, choć leży na Ukrainie, to jest zaledwie kilka kilometrów od granicy ukraińsko-białoruskiej. Strefa ukraińska jest znana, teraz nawet bardzo, ja sam tam byłem już 9 razy. Tam w końcu są dwa najważniejsze miejsca - sama elektrownia i opuszczone miasto Prypeć. Na północy, za granicą z Białorusią rozciąga się dalsza część Strefy. Część, która właściwie do 2018 roku była całkowicie niedostępna. Białoruś nie widziała żadnego interesu w udostępnianiu komukolwiek skażonych terenów. Stworzono tu rezerwat, bo po wysiedleniu ludzi przyroda szybko zawładnęła tym miejscem, a bagna Polesia są znakomitym środowiskiem życia dla wielu rzadkich zwierząt. Warto wiedzieć, że cześć białoruska jest silniej skażona niż ukraińska, bo najsilniejszy opad po katastrofie spadł właśnie na jej terytorium - oczywiście jeśli wyłączymy teren wokół samej elektrowni. Podobnie jak strefa ukraińska dzieli się na część 30-kilometrową i 10-kilometrową. Ale na Białorusi jest nieco inaczej, bo tak naprawdę skażeniu uległo 25% powierzchni kraju. Strefa jest nie tylko na terenach przyległych do elektrowni. Bywa, że w sporej odległości są obszary gdzie jest wysokie skażenie i one też są zamknięte, tworząc na mapie istną mozaikę. Miejscowość Chojniki do której się udajemy leży na samym pograniczu Strefy Wykluczenia, ale nadal leży w strefie skażenia. Jest tu ono na tyle niskie, że można tu mieszkać, ale nie jest tu zupełnie czysto i tak naprawdę pod względem skażeń wyróżnia się aż 5 rożnych "stref" z czego tylko dwie o największym skażeniu są rzeczywiście wysiedlone.

Strefa Białoruska jest niemal zupełnie nieznana. Nie ma ani żadnych danych, ani dokładnych map, ani nie wiadomo gdzie jest coś ciekawego. Jest to więc obszar gdzie jest co odkrywać i eksplorować. Jednak nie ma tu również żadnych większych miast na skalę Prypeci lub Czarnobyla. Są tu jedynie wsie i niewielkie miasteczka. Dlatego wyjazd w ten rejon jest raczej dla koneserów, ludzi który strefę ukraińską widzieli wiele razy i szukają czegoś nowego i nieznanego. Jest tu, zresztą podobnie jak po stronie ukraińskiej - istny raj dla roślin i zwierząt. Mimo, że w wielu wsiach poziom radiacji jest kilka razy wyższy niż na Ukrainie (po 5-7 µSv/h tła w całej wiosce, czyli więcej niż było kilka lat temu pod samym zniszczonym reaktorem), mimo że teren jest skażony cezem, strontem i plutonem, to przyroda ma się doskonale. Jest tu ogromne bogactwo roślinności, są to w dużej mierze tereny leśne i bagienne.

Zbieramy się wieczorem 22 lipca pod Pałacem Kultury w Warszawie. Jedzie 12 osób, więc nasza grupa jest niewielka. Niemal połowa miejsc w busie jest pusta, co pozwala na znaczny komfort podróży. Wszyscy z nas to mniejsi lub więksi maniacy Strefy Wykluczenia i ogólnie rozumianego urbexu. Jedzie np. trzech kolegów, którzy prowadzą kanał na YT "Urbex History". Jedzie Adam, który zasłynął z uruchomienia oświetlenia w opuszczonej Prypeci. Każdy już co najmniej raz był w Czarnobylu, a większość po kilka razy. Szybko zaczynamy się integrować, podróż szybko mija, szczególnie że znajdują się jakies kolorowe płyny w butelkach. W Siedlcach krótki postój i zmiana kierowcy. Teraz będzie prowadził Żenia - wspólnik Krystiana, człowiek który doskonale zna jezyk i wschodnie realia. Byłem już z nim w Ignalinie, więc zdążyliśmy się wcześniej dobrze poznać. Około 1 w nocy docieramy do granicy w Terespolu. Nie ma tu kolejek, cała procedura jej przekroczenia zajmuje niecałą godzinę. Wymieniamy walutę, jeszcze chwila przerwy i jedziemy dalej. Morzy nas w końcu sen.

Budzę się na przedmieściach Mińska. Pierwszy dzień wyjazdu to zwiedzanie białoruskiej stolicy. To wielkie, dwumilionowe miasto. Docieramy na ogromny parking przed dość ciekawym w kształtach budynkiem biblioteki. Okoliczne bloki mają ciekawe malowidła z czasów ZSRR.




Przebieramy się w nieco lepsze ubranie, bo pada i nie zapowiada się by szybko przeszło. Dołącza do nas Piotr - Białorusin, który jako pierwszy dotarł do wnętrza Poleskiego Rezerwatu i który swoimi kilkuletnimi staraniami spowodował, że wreszcie władze zezwoliły na ograniczony ruch turystów. Każda taka wizyta jak nasza wymaga jednak wielu pozwoleń i załatwienia mnóstwa spraw - od władz rezerwatu, poprzez straż graniczną, aż do służby bezpieczeństwa państwowego, czyli mówiąc inaczej KGB. Białoruś to kraj silnie zbiurokratyzowany i wszystko w papierach musi się zgadzać. No a tu właśnie coś się nie zgadza i Piotr jest mocno zdenerwowany. Okazuje się w końcu, że na jednym z pozwoleń nie ma numeru paszportu koleżanki z naszej grupy - niedopatrzenie na którymś szczeblu biurokratycznej machiny. Piotr gdzieś dzwoni, coś załatwia, a jednocześnie próbuje znaleźć czynną restaurację, byśmy mogli coś zjeść. Jedziemy kilka stacji metrem, które mocno przypomina metro z Kijowa. Są tu takie same wagony jakie jeździły chyba w całym bloku wschodnim (widziałem takie w Kijowie, Warszawie, Pradze, Budapeszcie, takie same są w Petersburgu i Moskwie), aby wejść na stację należy wykupić plastikowy żeton i wrzucić go do otworu przy bramce. Przy bramkach stoją strażnicy i pilnują czy wszyscy uiścili opłatę. Na stacji niestety nie można robić zdjęć, a szkoda bo są one ciekawe, niektóre z nadal żywą symboliką komunistyczną. Znajdujemy w końcu restaurację, jemy całkiem dobry i ciepły posiłek.


Ale nadal nie wiadomo co z tym nieszczęsnym paszportem. Po posiłku wracamy na stację Uschod, pod naszego busa. Potem znów wracamy do centrum, do stacji Plac Lenina. Tu symbolika komunistyczna jest najsilniej zaznaczona. Na stacji jest wielki sierp i młot, jest też popiersie Lenina. Wychodzimy na rozległy plac, na którym pod jakimiś ogromnymi gmaszyskami stoi duży pomnik wodza rewolucji. Robimy nieco zdjęć, ale znów przychodzi ulewa, więc chowamy się w galerii handlowej, która jest pod placem, w podziemiach.



Piotr wreszcie uzyskuje jakieś informacje i idzie z Natalią załatwić jej sprawę do jakiegoś ministerstwa. Nie wiemy ile to ma potrwać, więc jakoś bezsensownie czekamy dłuższą chwilę. Pogoda nie zachęca do spacerów. W końcu pojawia się Piotr z Natalią. Sprawa ma ponoć być załatwiona, ale to potrwa minimum dwie godziny. Zajął się tym jakiś generał-major, więc zapewne jakaś ważna figura. Śmiejemy się, że w krajach byłego ZSRR rangę określają nie tyle pagony, co rozmiar ronda czapki. Marszałkowie maja tak wielkie, że nie widać ich spod nich ;) Nieco spokojniejsi idziemy na spacer, bo pogoda nieco się poprawiła.

Centrum Mińska to socrealizm pełną gębą. Szerokie ulice, gmachy przypominające warszawski MDM, tylko na znacznie większą skalę. Idziemy spory kawałek, robimy nieco zdjęć. Jednak mylliłby się ten, kto myśli, że tu jeżdżą jakieś stare Wołgi czy Żiguli. Na ulicy panuje porządek, nikt nie wymusza pierwszeństwa, jak wiele razy widziałem w Kijowie. A samochody to normalne, współczesne pojazdy, takie same jak w Polsce. Dochodzimy w końcu do Pałacu Prezydenckiego. Nie można podejść bezpośrednio pod niego, ale możemy zrobić nieco zdjęć z pewnej odległości. Jako że mamy jeszcze dobrą godzinę, postanawiamy gdzieś usiąść i wypić jakieś piwo. Znajdujemy przyjemną knajpkę i tam się relaksujemy.




W końcu wsiadamy w metro i znów jedziemy na Plac Lenina. Piotr z Natalią idą do generała, który wydaje pozwolenie. Uff!!! Udało się, choć było to bardzo niepewne. Jednak nie mamy już czasu na jakieś większe zwiedzanie. Wracamy metrem na stację Uschod i wsiadamy do naszego busa.



Przez te problemy z pozwoleniem i przez pogodę nie mogliśmy zobaczyć wszystkiego co było zaplanowane, no ale co robić? Mamy dziś jeszcze podjechać w odwiedziny do matki Wasilija Ignatienki. To jeden z poległych strażaków, którzy swoją bohaterską postawę w czasie katastrofy w Czarnobylu przypłacili ciężką chorobą popromienną i śmiercią. Wasilij został po kilku latach pośmiertnie odznaczony tytułem Bohatera Ukrainy, co jest najwyższym ukraińskim odznaczeniem. Postać Ignatienki stała się bardziej znana po wydaniu książki "Czarnobylska Modlitwa" i po serialu HBO "Czarnobyl" z tego roku. Mam jednak mieszane uczucia przed tą wizytą. Niby od jego śmierci minęło ponad 30 lat, ale sam nie wiem czy czas leczy rany. Przecież my jesteśmy grupą zainteresowaną tematyką Czarnobyla. Jak zareaguje starsza kobieta? A może nasza wizyta wywoła powrót koszmaru sprzed lat? Sprawa sama się jednak rozwiązuje - na mińskiej obwodnicy jest mały korek, a późna godzina sprawia, że musimy wizytę odpuścić. Do Chojnik jest 400 km jazdy, będziemy tam i tak po 22, a wizyta przesunęłaby dotarcie na miejsce na jeszcze późniejszą godzinę.

Po kilku godzinach jazdy szerokimi i względnie równymi drogami, docieramy wreszcie do Chojnik. Ciężko mi oceniać samo miasteczko, bo jest już zupełnie ciemno. Jemy szybką kolację w lokalnej restauracji i meldujemy się w hotelu "Żurawinka". Jeszcze krótkie i nieco zakrapiane spotkanie by omówić plany na jutro i kładziemy się spać.


Rano ubieramy się w bardziej terenowe stroje i bierzemy ze sobą wszystko czego będziemy potrzebować w Strefie - głównie jakieś jedzenie i wodę, oraz sprzet fotograficzny. Na szczęscie dziś pogoda jest bardzo ładna. Najpierw szybkie, ale pożywne śniadanie w restauracji. Kotlety mielone z kaszą są może niespotykanym w Polsce porannym posiłkiem, ale dają spory zapas energii. W przeciwieństwie do Strefy ukraińskiej będziemy poruszać się lokalnymi środkami transportu. Są to dwa należące do Poleskiego Rezerwatu mikrobusiki - UAZ-y "Buchanki". To taka typowa radziecka gniotsa-niełamiotsa. Zero komfortu i wygód, ale poradzą sobie w każdym terenie. Do każdego UAZ-a jest przydzielony kierowca z Rezerwatu, oraz do całej grupy - lokalny przewodnik, który jest po prostu jednym z pracowników Rezerwatu i po prostu musi być. Nie ma żadnej większej roli poza byciem z nami przez trzy najbliższe dni. Ładujemy się do Buchanek i jedziemy kilkanaście kilometrów na południe, do KPP Babczin - punktu kontrolnego przy wjeździe do Strefy. Jakże odmienna atmosfera Od KPP Ditiatki, którym najczęściej wjeżdża się do Strefy po stronie ukraińskiej. Jesteśmy sami, nie ma nikogo innego. Pracownicy to nie żołnierze i milicja, tylko sympatyczni ludzie. Nie ma problemów by fotografować sam punkt kontrolny.




Kontrola dokumentów, potem wpis do "książki wejść". Od początku roku, a więc właściwie od początków jakiegokolwiek udostępnienia Strefy dla ludzi z zewnątrz... nie było tu nawet 500 osób. Sam wpisuję się z numerem 484. A przecież jak ktoś był tu np. dwa dni, to za każdym razem się musiał wpisać, więc w rzeczywistości ludzi było tu jeszcze mniej. 200? 300? Nie ma to większego znaczenia, bo to garstka w porównaniu ze Strefą ukraińską, gdzie ilość odwiedzin pewnie przekroczyła już milion.

Naszym pierwszym celem jest położona w niewielkiej odległości była przetwórnia mięsna. Jest tu kilka dość okazałych budynków. Jak to bywa w takich miejscach - totalnie ogołoconych ze wszystkiego co dało się ukraść. Obiekt na 15 minut zwiedzania, bo sam w sobie nie zawiera żadnych ciekawostek.




Podjeżdżamy z powrotem do głównej drogi, gdzie jest stacja dezaktywacyjna. Jest tu również coś w rodzaju muzeum i centrum turystycznego. Wchodzimy do środka, Piotr wykorzystując dużą ścienną mapę Rezerwatu nieco nam opowiada o jego powstaniu i o tym co się tu chroni.



Najbardziej tajemnicza jest jego zachodnia część, na prawym brzegu rzeki Prypeć. Tam nie ma jak się dostać, nie ma w Strefie żadnego mostu. Trzeba by tam wjechać jakoś od zachodu, nadkładając dobre 100 km. Tam właśnie jest rezerwat ścisły, ludzie tam się nie zapuszczają i tam chroni się najrzadsze gatunki. O wiele większa cześć wschodnia Rezerwatu zawiera szereg kołchozów i wiosek, a nawet coś w rodzaju małych miasteczek. To nasz główny obszar działania. Po krótkiej prelekcji wsiadamy do Buchanek i jedziemy kilka kilometrów. Jest tu kolejny punkt kontrolny, gdzie zaczyna się granica strefy 30-kilometrowej.

 
Tu nikt już nas nie kontroluje, po prostu pani otwiera nam szlaban. Jedziemy dalej w głąb Strefy. Zatrzymujemy się na terenie kołchozu Każuszki. Na dużym obszarze rozrzucone są tu liczne zabudowania. Jest tu mały budynek administracyjny, a dalej obory, magazyny i budynki gospodarcze. Jest tu zbożowy elewator i wieża ciśnień, charakterystyczna dla wszystkich takich gospodarstw na terenach byłego ZSRR. Mamy półtorej godziny czasu. To dużo i niedużo - teren jest bardzo rozległy i aby go obejść potrzeba czasu. Większość budynków jest zrujnowana i rozgrabiona. Najciekawsze są według mnie obory, gdzie zachowały się systemy poideł dla bydła. Obchodzimy wszystko dokładnie, ale w końcu zbieramy się przy Buchankach.







Chłopaki z Urbex History robią jeszcze małą sesję z użyciem drona. Z góry wygląda to wszystko inaczej i w sumie bardzo ciekawie. Na ich prośbę jedziemy jeszcze kilometr i robimy mały postój, bo wokół drogi rozpościera się spalony las. Była tu również jakaś wioska, ale spłonęła doszczętnie. Z drewnianych domów pozostały jedynie ceglane piece z kominami.

Teraz jedziemy na wschód, przez wieś Drońki w kierunku wsi Radzyń. Nagle STOP! Kierowca pokazuje nam... stojącego w pewnej odległości na drodze żubra. Nie spodziewałem się że spotkamy tu żubra, choć wiem że te zwierzęta zamieszkują Strefę. Są tu nawet niedźwiedzie. Robimy nieco zdjęć z użyciem teleobiektywów i drona. Gdy podchodzimy bliżej żubr niknie w zaroślach.




Pora jechać dalej. Jeszcze kilka kilometrów dziurawą drogą i docieramy do celu. Wieś jest duża i rozległa, to właściwie małe miasteczko. Dostajemy tylko prikaz, by nie wychodzić za tablicę oznaczającą strefę nadgraniczną. Gdyby tam złapała nas straż graniczna to byłyby spore kłopoty, bo na to nie mamy pozwolenia. Mamy dwie godziny, rozdzielamy się. Idę sam główną drogą w stronę zachodnią. Tu ciągną się zabudowania wsi. Wygląda ona nieco inaczej niż te na Ukrainie. Domy są o wiele porządniejsze, w większości murowane. Są tu też znaki oznaczające radiację, a dodatkowa tabliczka informuje że teren jest skażony plutonem.




Rzeczywiście poziom radiacji tła wynosi często ponad 5 µSv/h, czyli jest taki jak bezpośrednio pod IV blokiem elektrowni zanim nasunięto na niego Arkę. Musiał być tu naprawdę solidny opad, skoro po tylu latach nadal to się utrzymuje na takim poziomie. Idę drogą kilka kilometrów, ale wieś się kończy, pora wracać. Napotykam Piotra, który prosi bym tak daleko nie chodził sam. Wracamy razem, zaglądając do różnych budynków. Jest tu nieco zdjęć, nieco zniszczonych osobistych rzeczy mieszkańców. W jednym z domów pod żyrandolem jest gniazdo jaskółek. Wokół rosną dorodne kanie, ale poziom radiacji i wiedza co jest w glebie nie zachęca do zbierania tych grzybów. Wracamy do Buchanek i idę tym razem w lewo. Jest tu coś w rodzaju centrum wsi, jest tu Rada Wiejska - niewielki budynek z materiałami propagandowymi. Obok jest niewielka szkoła i punkt lekarski.




Dalej są jakieś rolnicze zabudowania. Czas szybko mija i zbieramy się powoli do powrotu. Wtedy podjeżdża patrol Straży Granicznej. Kontrola dokumentów, ale że jest wszystko w porządku, to strażnicy tylko salutują i odjeżdżają. My również ruszamy, jadąc przez jakiś czas równolegle z ich terenową ładą.

Zatrzymujemy się na chwilę we wsi Drońki. Jest tu niewielka szkoła, a Krystian i Żenia w czasie swojej poprzedniej wizyty w tym miejscu uporządkowali względnie jedną z klas. Ławki stoją w równych rzędach, leżą tu też różne książki i pomoce naukowe. Chwila na małą sesję zdjęciową i wracamy do naszych transporterów.


Teraz już kończy się powoli czas jakim dysponujemy. Musimy wyjechać ze Strefy do 16:30, mimo że jest środek lata i pozostaje wiele godzin dnia. Ale o tej godzinie po prostu pracownicy Rezerwatu, a więc nasi kierowcy i przewodnik po prostu kończą pracę i tyle. Nie ma co dyskutować o nadgodzinach na Białorusi. Trzeba się dostosować. Na KPP Babczin przechodzimy kontrolę dozymetryczną. Wykonuje ją uśmiechnięta i miła blondynka. Każdemu z nas przykłada sondę dozymetru do dłoni, do piersi i do butów. Trwa to wszystko dłuższą chwilę, wywiązuje się miła i ciekawa rozmowa. Wszyscy są "czyści" - można więc wyjeżdżać.

Docieramy do Chojnik, idziemy na obiadokolację. Jakieś placki ziemniaczane, da się nawet to zjeść. Białoruś to kraj "1000 potraw z ziemniaka", ale zawsze warto próbować lokalnych kuchni podczas podróży. Co jednak robić z pozostałą częścią dnia? Żenia proponuje godzinną wycieczkę. Jedziemy busem jakieś 20 km, by skręcić w boczną drogę. Jest tu jakiś stary i zrujnowany majątek, coś w rodzaju małego zameczku. Nazywa się to Borisowszczyna. Są tu również jacyś lokalni "urbexowcy", ale są przyjaźnie nastawieni. Robimy nieco zdjęć, ale trzeba wracać, bo nadciąga burza z piorunami.


 
Opad jest jednak przelotny i gdy docieramy do Chojnik jest już znowu względnie ładnie. Jedziemy do północnej części miasta, która jest typowym blokowiskiem. Same Chojniki mimo swojej prowincjonalności są bardzo zadbane. Wszystkie domy są ładne, drogi szerokie, nie ma śmieci, ani ruder jakie często widać na Ukrainie. Białoruś robi na mnie naprawdę dobre wrażenie. Co więcej - ludzie są bardzo przyjaźni i uśmiechnięci. Panuje tu może zamordyzm, ale jednocześnie wręcz wzorowy porządek. Market gdzie robimy zakupy jest duży i znakomicie zaopatrzony. Na pobliskim skwerze jest pomnik pamięci Likwidatorów Czarnobyla.

 
W pewnym momencie podchodzi do nas dziewczynka z telefonem i pyta nas czy... może sobie z nami zrobić zdjęcie :) Godzimy się z uśmiechem. Staliśmy się lokalną atrakcją! Wracamy pod nasz hotel, do starszej części miasta. Idę z Adamem zrobić zdjęcia pomnikowi Lenina, który oczywiście góruje nad centralnym placem. Plac oczywiście imienia Lenina. A główna ulica to ulica Sowiecka. No cóż, mimo swojego uporządkowania Białoruś jest swoistym skansenem.



Wieczór mija na dość intensywnych dyskusjach przy kolejnych butelkach z "wodą ognistą". Trzeba jednak w końcu przerwać imprezę, rano trzeba mieć siłę by się podnieść ;).


Podniesienie się po kilku godzinach snu jest ciężkie. Pomaga kwas chlebowy i porządne śniadanie, które znów składa się z jakiś pierogów i niejadalnych parówek. Jadalne czy nie, zjadam kilka przez rozum. Warto mieć zapas energii. Nikt nie je swoich, więc mam tego ile dusza zapragnie ;) Kawa ma magiczną moc i wkrótce przywraca siły do działania. Pakujemy się do Buchanek. Pogoda zapowiada się bardzo dobrze, mam nadzieję że nie przyjdzie popołudniowa burza. Gdy docieramy do KPP Babczin i wpisujemy się do "książki wejść" to dziś przy moim nazwisku jest nr 499. Za punktem kontrolnym zatrzymujemy się na chwilę przy jednostce lokalnej straży pożarnej. Oglądamy i fotografujemy duże gąsienicowe pojazdy, które służą do wykonywania pasów przeciwpożarowych. W takim terenie tylko one mogą sobie poradzić.



Dalsza droga to kilkanaście kilometrów jazdy po nierównym i zarośniętym terenie zaraz za granicą strefy 30-kilometrowej. Jedziemy na wschód, aż wreszcie zatrzymujemy się przy opuszczonym KPP Radzyń. Jest tu wieża obserwacyjna, z której przy takiej pogodzie byłoby widać elektrownię, ale wejść na nią się nie da, wieży pilnuje kamera.


Oglądamy sam budynek punktu kontrolnego, gdy nagle zauważam, że niedaleko nas podrywa się do lotu jakieś wielkie ptaszysko, które zaczyna krążyć nad nami. Nie ma wątpliwości - to bielik! Kolejny rzadki i piękny gatunek który mamy okazję widzieć. Orzeł majestatycznie krąży przypatrując się nam, ale w końcu wzbija się wyżej.

 
Ruszamy dalej na wschód dziurawą drogą. W Buchankach trzęsie jak diabli. W końcu docieramy do wsi Wyrchawnaja Swaboda. To właściwie małe miasteczko, choć jak głosi napis na kamieniu mieszkało to niecałe 400 osób. Mamy tu ponad 2 godziny, teren jest bardzo rozległy i jest co zwiedzać. Zaczynamy od wejścia na wieżę obserwacyjną. Wchodzi kilka osób, ja jednak odpuszczam. Drabinki kilkanaście metrów nad ziemią kołyszą się dość mocno, a do tego jest dość silny wiatr. Koledzy którzy zdobywają jej szczyt mówią, że na horyzoncie widać elektrownię.


Zdjęcie autorstwa Artura Brzeskiego. Widać od lewej strony: szczyt chłodni kominowej V bloku, V blok i żurawie przy nim, kominy zakładu zasilającego elektrownię w energię elektryczną i kotłowni zapasowej, komin bloków I i II, blok III i IV przykryty Arką, dużą antenę DUGI, małą antenę DUGI.

Z jednym z kolegów robię wielką pętlę po całej wsi. W samym środku jest pomnik żołnierzy radzieckich z II wojny światowej. Nawet w opuszczonej strefie te pomniki są zadbane i zawsze są pod nimi sztuczne kwiaty. Obok jest spory budynek szkoły, w której znajdujemy sporo ciekawych rzeczy.






Nieco dalej coś co wygląda na boisko szkolne, teraz całkowicie pochłonięte przez przyrodę. Dalej budynek przedszkola z rozsypanymi zabawkami. I coś jakby centralna ulica wsi - stoją tu porządne, murowane, nawet dwupiętrowe domy. Skręcamy na północ, potem na wschód. Tu jest jakis punkt felczerski, jakieś garaże i małe magazyny. Aż dziw, że mieszkało tu niecałe 400 osób, bo miasteczko wygląda na większe. Dalej zaczynają się bardziej tradycyjne wiejskie zabudowania - drewniane domy z początków XX wieku. W końcu wracamy do pomnika i idziemy tym razem na wschód - tu jest spory budynek, którego przeznaczenia nie umiemy określić - coś jakby jakieś szatnie czy mały zakład produkcyjny. Po 2 godzinach eksploracji zbieramy się przy Buchankach i ruszamy dalej na wschód





Aby dotrzeć do naszego kolejnego celu - miasteczka Słoneczny-Pirki musimy pokonać kilkanaście kilometrów dziurawą i zniszczoną drogą. Miejscowość jest na samym brzegu Strefy i nawet kawałek jedziemy poza jej obszarem. Wreszcie docieramy na miejsce. To coś w rodzaju mini-Prypeci. To miasteczko wybudowane dla pracowników pobliskiego zakładu przetwórczego i fermy. Mogło liczyć nawet kilka tysięcy mieszkańców, choć chyba nigdy nie zostało ukończone. Są tu nawet 5-piętrowe bloki. Wchodzimy na dach jednego z nich, ale widok zasłaniają korony drzew. Krystian był tu zimą i jest zaskoczony jak latem mało widać.



 
Mamy dwie godziny. Z Krzyśkiem obchodzę dużą część miasteczka, zaglądając do wielu budynków. Miasteczko duże, ale budynki właściwie całkowicie puste. Nie ma w nich niczego, żadnych pozostałości. Puste ściany. Aż dziwne, jakby nigdy nie było zamieszkane. Obchodzimy część gdzie są mniejsze i większe bloki i wracamy do centrum. Tu jest duży i okazały budynek Domu Kultury. Jest też kilkupiętrowy, ma specjalny przejazd dla całkiem sporych pojazdów. Okazuje się, że w środku jest nieco propagandowych materiałów i chyba największa atrakcja - duża sala kinowa. Wchodzimy na piętro, do pomieszczeń projektorów. Stąd kino widać jeszcze lepiej.

 
W końcu wychodzimy z budynku. Według mapki jaką mam wgraną w telefonie, jest obok jakiś inny spory budynek. Próbujemy dojść jedną uliczką - straszliwe zarośla. Jakoś inaczej - to samo. Co to za tajemniczy budynek, do którego nie można dojść? Jakoś przedzieramy się i wreszcie jesteśmy. To szkoła. Budynek okazały, ale nie ma z tej strony wejścia do niego. A to oznacza kolejne przedzieranie się przez krzaki. Mamy dość i rezygnujemy. Szczególnie, że zbiera się na burzę. Idziemy jeszcze do znaku oznaczającego wjazd do miejscowości.


W końcu pora na zbiórkę. Ładujemy się do Buchanek. Słyszymy opowieść kolegów, których zatrzymał patrol pograniczników, ale po usłyszeniu informacji, że jesteśmy legalnie nie robili problemów. Okazuje się, że tu też problemem są nielegalni "stalkerzy". Jednak o ile na Ukrainie mandat jest symboliczny, to tu za nielegalne wejście do Strefy grozi... 1700 euro kary. Ale i tak znajdują się chętni aby ryzykować, szczególnie że Słoneczny leży tuż przy granicy Strefy. Kierowcy jadą lokalną drogą oddalając się od Strefy. Musimy odmeldować się na punkcie kontrolnym i poddać kontroli dozymetrycznej. Ale nie musi to być KPP Babczin, do którego jest daleko i w sumie nie po drodze. Jedziemy do miasteczka Bragin. Tu na moment się zatrzymujemy. Jest tu oczywiście pomnik Lenina, są sierpy i młoty, jest czołg T-34. Ale jest też pomnik bohatera Ukrainy - Wasilija Ignatienki. Nie mogliśmy odwiedzić jego matki, ale trafiliśmy na pomnik który go upamiętnia. Choć w taki sposób możemy się z nim spotkać. Chwila zadumy, kilka zdjęć. Z urzędu wychodzi młody człowiek w marynarce - lokalny urzędnik, który zainteresował się co to za grupa. Nie ma żadnych złych zamiarów, robi nam kilka grupowych zdjęć.




Ruszamy dalej. Kawałek za miasteczkiem jest KPP Gluchowiczi. Tu przechodzimy kontrolę dozymetryczną. Znów wszyscy coś wykazują, ale znów jest to w normie.


 
Teraz 25 km jazdy do Chojnik, już normalną drogą poza Strefą. Po kilkunastu minutach jesteśmy na miejscu. Znów jakieś pyzy na obiad, znów kolejne piwko do tego obiadu ;) Żenia proponuje dwugodzinną wycieczkę do miejscowości skąd w 1944 roku ruszyła Ofensywa Białoruska, czyli operacja "Bagration". Była to największa ofensywa II wojny światowej i chyba największa taka operacja w historii. Zaangażowano w nią siły kilku frontów i skończyła się klęską Niemiec, a Armia Czerwona doszła wtedy do lini Wisły. Są tu jakieś pojazdy pancerne z tego okresu. Mnie to akurat mocno interesuje. Jednak wszyscy są zmęczeni i nie przejawiają zbytniej ochoty, więc w końcu odpuszczamy ten pomysł. Idziemy w kilka osób na spacer po Chojnikach. Trafiamy na ładny i zadbany park. A za nim na fajną, ceglaną wieżę ciśnień. Gdy wracamy mijamy budynek sporej szkoły. I na koniec Lenina na cokole. Wieczór mija podobnie jak poprzedni. Dużo dyskusji i dużo alkoholu. W końcu trzeba iść spać, by jakoś się podnieść z rana.



Dziś ostatni dzień pobytu na Białorusi. Rano pakujemy się całkowicie i opuszczamy nasze pokoje. Pakujemy plecaki do busa. Jedynie co ekstra zabieramy ze sobą, to ręczniki i mydła. Będzie możliwość wzięcia prysznica w punkcie dezaktywacyjnym przy wyjeździe ze Strefy. Dziś do Strefy nie jedziemy Buchankami, a jednym pojazdem - Gazelą. Jest w niej jednak ciaśniej, bo wszyscy muszą się tu zmieścić. Wcześniej jednak śniadanie, znów dostajemy jakieś pierogi. Kawa ma jednak zbawienny wpływ na skutki lekkiego nadużycia alkoholu. Kupujemy jeszcze kwas chlebowy i ruszamy do Strefy. Na szczęście pogoda jest bardzo ładna, choć zapowiada się upalny dzień. Mijamy KPP Babczin i jedziemy na południe do wsi Drońki. Już tu byliśmy, ale dość krótko. Teraz zwiedzamy cmentarzysko maszyn rolniczych i kombajnów. W jednej z okolicznych chat koledzy odkrywają jakiś punkt medyczny - są tu duże ilości leków i odczynników.



Kolejny punkt dzisiejszej trasy to pobliska wieś Pagonnaje. Jest mocno zarośnięta, ale dość duża i jest w niej masa dobrze zachowanych budynków. W samym środku jest okazały dom kultury z wielką salą, gdzie nie dość, że zachowały się materiały propagandowe z czasów ZSRR, to jest coś w rodzaju książki pamiątkowej wszystkich, którzy odwiedzili to miejsce. Wpisuję się, podając też adres mojej strony internetowej - www.czarnobyl1986.info .



 
Razem z Krystianem robimy długą pętlą po wiejskich domach. Co ciekawe, wejścia do nich nie są od głównej ulicy, tylko od tyłu. Za każdym razem trzeba się przedzierać przez krzaki. Trafiamy na sklepy, gdzie jednak są tylko puste półki. Trafiamy też na coś w rodzaju warsztatu czy siedziby lokalnej "złotej rączki". Jest tu cały cennik usług rzemieślniczych. Jest też album z czasów służby wojskowej, ale... zupełnie zniszczony przez wodę. Szkoda, ostała się tylko skórzana okładka. Półtorej godziny to stanowczo za mało na tą miejscowość. Zobaczyliśmy 1/3. Inni koledzy też widzieli tylko fragmenty. Szkoda, ale trzeba jechać dalej.



Nasz kolejny cel jest kilka kilometrów na południe, już w strefie 10-kilometrowej. To stojące na brzegu pordzewiałe wraki statków przy starorzeczach Prypeci. Statki są naprawdę fajne i robią duże wrażenie. Warto było tu dotrzeć. Robimy sporo zdjęć, nawet jakieś grupowe.




Pora jechać kawałek na północ, do Orawiczi. To sowchoz (taki kołchoz, gdzie ziemia już nawet formalnie należała do państwa a nie do kołchoźników) w pobliżu rzeki Prypeć. Miejscowość okazuje się znakomicie zachowana. Mamy tu 2 godziny co każdy z nas dobrze wykorzystuje. Przy centralnym placu jest spora siedziba Partii. Są tu liczne materiały propagandowe, a przed budynkiem są aż dwa pomniki. Żołnierzy z II wojny światowej i Lenina. Sam budynek jest bardzo ciekawy. Na jego tyłach są garaże gdzie są kolejne plakaty i flagi, a przed nimi popiersie żołnierza - chyba jakiś niewybudowany kolejny pomnik. Krystian twierdzi nawet, że to pomnik Gagarina, ale jakoś nie widzę podobieństwa.





W Orawiczi jest też duża i doskonale zachowana szkoła. Są tu ławki, książki, jakieś pomoce naukowe. Są plakaty o Armii Radzieckiej i o zachowaniu w czasie ataku bronią masowego rażenia. Jest całkiem spora sala gimnastyczna. Budynek kryje doskonale zachowane ślady dawnej świetności, choć obecnie jest jej cieniem.








Za szkołą jest też drewniany dom, gdzie odkrywamy całą kolekcję materiałów medycznych. W innym budynku jest wiejskie przedszkole, z łóżeczkami i zabawkami. Jeszcze inny to niewielki dom kultury. I cała masa zwykłych mieszkalnych domów. Jeden jest w tak dobrym stanie, że aż się dziwimy. Musiał chyba być wybudowany tuż przed wysiedleniem i wyjątkowo porządnie. W sumie gdyby go wysprzątać, to i dziś można by w nim mieszkać. W jeszcze innym znajdujemy cały plik gazet z lat 70-tych. Naprawdę fajne pamiątki z przeszłości.






Czas w końcu kończyć eksplorację i pora na zbiórkę. Na głównym placu miasteczka jest sporo hot-spotów, gdzie poziom radiacji w zakresie beta wynosi nawet 25 µSv/h. To jaki był 30 lat temu? To przecież dziś ponad 100x więcej niż tło w Warszawie. Może dobrze, że nikt tu nie mieszka. Sowchoz Orawiczi okazał się jedną z najciekawszych lokacji w całej Strefie.



Wracamy Gazelą do KPP Babczin. Jeszcze wizyta w punkcie dezaktywacyjnym. I tu niespodzianka. Buty Krystiana przekraczają bezpieczne normy. Musi je umyć w specjalnym brodziku. Zabieg pomaga, ponowna kontrola już nie wykazuje powodów do zaniepokojenia. Kilka osób, w tym ja bierzemy prysznic. To typowe pracownicze prysznice, niemal jak w wojsku. Ale mi to w niczym nie przeszkadza, chcę być czysty po całym dniu w upale i w skażonej strefie. Pakujemy się do Gazeli i mijamy KPP Babczin. To już pożegnanie ze Strefą. Jedziemy do Chojnik, idziemy na ostatni obiad. Znów jakieś kartofle, ale w sumie wszyscy są głodni i nikt nie narzeka. Wracamy pod hotel, gdzie już co prawda nie mamy pokoi, ale tu się przebieramy i przepakowujemy na podróż powrotną. W końcu jedziemy pod market w Chojnikach. Robimy zakupy na drogę i do Polski. Jakieś kalmary, chałwa, alkohol, kwas chlebowy. Jedna z tylnych opon traci ciśnienie. Nie ma tu wulkanizacji. Żenia na stacji benzynowej traci dobre 15 minut by ją dopompować. Ruszamy w końcu w drogę, ale nie na wschód, a na północ. Po 40 kilometrach jazdy zatrzymujemy się na dużym rondzie w środku lasu. Tu żegnamy się z Piotrem. Mieszka jak sam mówi niedaleko. Raptem 50 km stąd ;) Bez sensu by go odwozić do domu, to półtorej godziny dodatkowo. A sam nas przekonuje, że wróci autostopem, tutaj to normalna sprawa.

Droga na zachód przez lasy Polesia jest wspaniała. Prosta, równa, szeroka. Ruch niewielki. Przypomina mi drogi w Finlandii. Potem mijamy jakiś rejon gdzie wydobywa sie ropę naftową, wszędzie są szyby z charakterystycznymi kiwonami, a w oddali widać kolumny rafinerii. Potem znów ogromne kompleksy leśne. Robi się ciemno. Trasa mija szybko i wesoło. O 3 w nocy docieramy do Brześcia. Odprawa na granicy zaczyna się szybko - przechodzimy przez bramki bez problemów. Polscy celnicy nie kontrolują naszych bagaży, bo... jedna z celniczek rozpoznaje chłopaków z Urbex History. Jest ich fanką :) Unikamy więc szczegółowej kontroli bagażu. Ale bus jest sprawdzany szczegółowo, co trwa ponad godzinę. Co ciekawe, na granicy są sklepy bezcłowe, takie same jak na lotniskach. Można tu kupić kosmetyki i alkohol. My mamy jednak wystarczająco dużo tego białoruskiego. W końcu ruszamy. W Siedlcach wysiada Żenia, żegnamy się serdecznie. Dalej pojedzie inny kierowca. W Warszawie jesteśmy o 9 rano. Żegnam się z fajną ekipą. Kolejny wyjazd do Strefy Wykluczenia staje się historią.


A to mapka naszych przejazdów wewnątrz samego rezerwatu. Ponad 300 km w ciągu 3 dni :)

Spośród bezpośrednich sąsiadów Polski, Białoruś była ostatnim krajem, którego jeszcze nie odwiedziłem. Co prawda przejeżdżałem przez jej terytorium, ale trudno to nazwać wizytą w tym kraju. O Białorusi krąży mnóstwo urban legends - że to nadal ZSRR, że to kraj policyjny i totalitarny, że to stamtąd Rosja uderzy na Polskę (nazwa ZBiR w końcu zobowiązuje ;) ), że ludzie żyją tam w strachu, że po ulicy chodzą niedźwiedzie polarne (no dobra, to w Rosji) i że tam nic nie ma, oprócz kołchozów.

Kraj okazał się totalnie inny. Jakoś nie widziałem więcej milicji czy żołnierzy na ulicy niż choćby w Czechach. Mieszkańcy okazali się nie jakimiś homo-sovieticusami, wykonującymi bezsensowną pracę za bezcen i skandującymi komunistyczne hasła, tylko normalnymi, uśmiechniętymi, pomocnymi ludźmi. Mówiąc wprost - o wiele więcej buractwa i chamstwa jest u nas niż u nich. Po ulicach, i to nie tylko Mińska, ale też leżących na zadupiu Chojnik jeżdżą nie jakieś Wołgi i Żiguli, tylko całkowicie współczesne samochody. I wiecie co? Kible są jakoś czystsze niż w Polsce czy w Niemczech. Miasteczka, choć małe i prowincjonalne - mają o dziwo szerokie i równe drogi, płoty przy domach są równe i zawsze pomalowane, nie ma stert śmieci i złomu jak to często widać choćby u nas. Prawdą okazało się to, że jest tu 1000 potraw z ziemniaka, ale to po prostu taka kuchnia i nie ma co wybrzydzać. Mińsk ma trzy linie metra (jedna nadal w budowie) i trzy pierścienie obwodnic. W Warszawie takie proste rzeczy są nieosiągalne, mimo 30 lat po upadku komuny.

Ale żeby nie było, że to jakiś idealny kraj. To rzeczywiście państwo centralnie zarządzane i policyjne. Ale właśnie dzięki temu jest tu taki porządek. To jeden z najbezpieczniejszych krajów Europy. Tu nawet nie ma co próbować wręczać komuś łapówki - za to bardzo łatwo trafić do tiurmy. A białoruskie więzienie nie przypomina w niczym norweskiego ;) Tu działa rozbudowana biurokracja - wszystko wymaga załatwiania pozwoleń i kontroli na wielu szczeblach przez różne służby. Nie można wjechać sobie ot tak. Trzeba mieć wizę, a w dodatku we wniosku dokładnie opisać swoją trasę podroży, włącznie z tym w którym hotelu będzie się spać. Działa to w obie strony - jeśli w papierach są wszystkie pieczątki, to żaden milicjant nie będzie stwarzał problemów - zasalutuje i odejdzie. Jakże to odmienne od tego co widziałem na Ukrainie. Białoruś to mimo wszystko skansen ZSRR - w każdej miejscowości obowiązkowo jest pomnik wodza rewolucji, jest siedziba milicji i KGB. W Mińsku w samym centrum jest Plac Lenina z pomnikiem tego pana. Zabudowa centrum Mińska to socrealizm pełną gębą.

Sam Poleski Państwowy Rezerwat Radiacyjno-Ekologiczny okazał się niezwykłym miejscem. Mimo że nie ma w nim miasta na kształt Prypeci, że nie ma samej elektrowni, to jest mnóstwo ciekawych lokacji. Ten teren dopiero czeka na odkrycie, nasza grupa była jedną z pionierów. Mam nadzieję jednak, że nie podzieli losu Strefy ukraińskiej, gdzie dziś są dzikie tłumy, a po serialu HBO będą jeszcze większe.

2 komentarze:

  1. Przeczytałam od deski do deski. Byłam z grupą wcześniej, na początku lipca i Pana opisy mi się przydały, aby mieć teraz rozeznanie, gdzie dokładnie byliśmy! Dziękuję :)

    Co do wpisywania się do księgi, to mimo że spędziliśmy w Strefie dwa dni, to wpisywałam się tylko raz. Jako numer 413. Pamiętam, bo nikt nie chciał pechowego numeru.

    W formularzu wizowym nie opisze się dokładnie trasy, gdyż zazwyczaj robi się to elektronicznie w PDF-ie, a tam jest ograniczona liczba znaków. Wpisuje się też tylko jedno miejsce noclegowe, gdyż jest tylko jedno okienko na to. Dlatego nie do końca się zgodzę na to, że należy opisać dokładnie trasę podróży. Choć mam świadomość, że oni i tak wiedzą, co się dokładnie robiło. Ale i tak uwielbiam ten kraj! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możliwe, wniosek wypełniali chłopaki z Napromieniowani.pl i tak jak na niego rzuciłem okiem, to wydawało mi się, że jest opisana trasa. Z pewnością był tam wpisany hotel w Chojnikach.

      W "książkę wejść" wpisywaliśmy się codziennie :)

      Pozdrawiam

      Usuń