niedziela, 13 sierpnia 2017

XIII Bieg Katorżnika w Lublińcu

Dziś po raz kolejny ukończyłem Bieg Katorżnika, rozgrywany w Lublińcu-Kokotku. Impreza ma opinię "kultowej" od lat. Organizuje ją Wojskowy Klub Biegacza "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Rok temu towarzyszyła mi Ma Violavia i ukończyła bieg główny w czasie 3 h 20 min, o 20 min lepiej ode mnie - 3 h 40 min. Ale po tym biegu jak i pokonanym tydzień później Biegu Tygrysa w Orzyszu - stwierdziła że ma dość nurzania się w cuchnącym bagnie ;) Obiecałem jednak Flo, że wezmę ja na ten bieg i pobiegnę razem z nią Mikro Katorżnika. To jakiś kilometr przez nieprawdopodobne bagno i błoto. Ktoś kto nie biegł nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić trasy... dla dzieci! Zdjęć z tras Biegu Katorżnika jest ogólnie niewiele bo... w większość miejsc fotografowie nie są w stanie dotrzeć, a uczestnicy biegu rzadko zabierają ze sobą jakikolwiek sprzęt typu kamerka, bo po prostu szkoda nawet najlepiej opancerzonego GoPro ;) Blisko mety jest co prawda kilka miejsc gdzie docierają fotografowie i nieco oddają one klimat trasy. Ale tylko nieco, bo nie oddadzą marszu po szyję w błocie o konsystencji ciamkającego budyniu, czarnego jak smoła, ani przedzierania się przez trzcinowisko na jeziorze, gdzie muł potrafi wciągnąć po pas i ciężko się z takiej pułapki wydostać :) I żadne zdjęcia nie oddadzą zimna, gorąca, głodu, walenia nogami o korzenie, wpadania w bagno razem z głową i zgniłobagiennego zapachu. Na sam koniec trasy jest kilka przeszkód sztucznych, ale to generalnie taki dodatek, przez który przebiega się jak burza po całej trasie. I stamtąd pochodzi 90% zdjęć, w tym właśnie te co tu prezentuję. Autorką wszystkich zdjęć jest Ma Violavia.

Najpierw pobudka o 4 rano... 4 h jazdy, odebranie pakietów mojego i Flo, przebieranie i o 10 rano start Mikro Katorżnika. Najmłodsi muszą biec z opiekunami, trasa jest zbyt niebezpieczna dla dzieci mających to pokonać samotnie. Miejscami można się realnie utopić, o połamaniu kończyn nie wspominając. Tak jak wspomniałem - to jakiś kilometr przez obrzydliwe mokradło i przeszkody sztuczne na koniec. Razem - 28 minut. Dla mnie rozgrzewka, a dla Flo cały bieg. Pokonała go nadzwyczaj dzielnie, twierdząc że zdobyła dziś kilka nowych umiejętności Jedi, jak robił to Luke Skywalker na bagnistej planecie Dagobah ;) Katorżnicza podkowa dla Flo, obowiązkowa kąpiel "zgrubna" w jeziorze i bardziej szczegółowa pod polowymi prysznicami.

 
Mój bieg - dopiero o 14. Bo Katorżnik to nie jest jeden bieg. Tyle osób naraz nie zmieściłoby się na trasie. Startują więc co godzinę kolejne fale po kilkudziesięciu zawodników. Osobno startują kobiety. Osobno drużyny. Osobno najwięksi hardcorzy, czyli tzw. Zakładnicy. Oni biegną w dwuosobowych zespołach. Ale bieg poprzedza... całonocne "przesłuchanie" prowadzone przez żołnierzy z JWK, którzy może i paznokci nie wyrywają ;) ale dość ostro cisną Zakładników psychicznie i fizycznie. Po ciężkiej nocy, Zakładnicy niby "przypadkiem" mają szansę ucieczki trasą biegu. Żeby nie było zbyt lekko - biegną skuci kajdankami :P Skuci są parami, więc są na siebie skazani i rozdzielić się nie mogą ;) Rozkuwa się ich dopiero na mecie :) Zakładników jest jednak niewielu, 95% to bieg główny, indywidualny,

Rozgrzewka, sygnał i zespołowy skok w wodę jeziora. Z początku wszyscy rozgadani, weseli, przemieszczamy się robiąc ludzki "pociąg" czyli my trzymamy ramię poprzednika, a ktoś kolejny nasze itd.Tak przebywamy ok. kilometra w brudnych wodach jeziora i potem hop - do cuchnącego szlamem rowu melioracyjnego. Wszystkie przeszkody na trasie to czysta natura - zwalone drzewa, podwodne kamienie i pnie, kołki, czasem jakieś przepusty pod drogami gdzie trzeba się przeczołgać. I błoto. Błoto. BŁOTO!!! K... j... błoto!!! Dopóki się nie pobiegnie, to człowiek nie wie ile może być rodzajów i konsystencji błota. Tam są dziesiątki kombinacji, a każdy rodzaj daje w kość w inny sposób. Mija godzina, na krótkich odcinkach po lądzie niektórzy nadal biegną (ja również). Po drugiej godzinie chęć do biegu już się zmniejsza. Doganiamy najsłabszych z poprzedniej grupy. Doganiamy nawet kilka kobiet, które startowały 2 h przed nami! Oczywiście i nasza grupa się bardzo rozciąga. Ja trzymam się w pobliżu teamu sympatycznych Niemców. Pogadać nie pogadam, ale ostrzegamy się o podwodnych przeszkodach. Jednego z nich wyciągam z okropnego błocka. Danke! Bitte! ;) Potem dłuższy czas poruszam się razem z Damianem. Kawał chłopa, dobre 110 kg wagi, sam mówi że jest za duży na szybkie biegi, ale tu się nie da biegać :) Razem sobie pomagamy, razem pokonujemy trasę. W końcu mój pokryty szlamem zegarek pokazuje 3 h. Dogania nas pierwszy z grupy startującej po nas. Widać, że to chłopak bardzo zaprawiony w takich bojach, puszczamy go przodem bo leci po wynik. Potem doganiają nas kolejni. Grupy się mieszają już totalnie. My wyprzedzamy poprzednią i jeszcze wcześniejszą (kobiety), nas doganiają najlepsi z grupy startującej po nas. Groch z kapustą. Kilka razy muł trafia mi do oczu. Nie ma jak przetrzeć, ręce uświnione całkowicie. Oczy pieką, ale jakoś to wypłakuję, a raz w nieco czystszym miejscu - przepłukuję wodą. Wiem że po tym biegu soczewki są do wywalenia. Ile jeszcze? Trasa miała być dłuższa i mieć ponad 13 km. Pojawiają się strażacy zabezpieczający trasę, mówią że jeszcze ponad 3 km. Wiemy ze pewnie celowo kłamią. Czołganie w betonowej rurze. Kolejne rowy. Nagle... "punkt odżywczy" gdzie odstajemy jogurt i izotonik! Wow, ile to daje energii :) Kolejny rów ze szlamem. Jezioro. Ale ta woda ciepła! Strażacy z pomostu leją prosto na nas wodę z sikawek. Mają radochę. A nas strumień zwala z nóg. Trzeba wspiąć się na pomost. Można skoczyć na drugą stronę, ale rok temu było tam płytko i boleśnie odczułem lądowanie. Opuszczam się ostrożniej. I rzeczywiście, woda tam jest po kolana. I znów w las. Błoto, bagno, błoto, błoto!!! Niby blisko ale daleko. Na zegarku już ponad 4 h! Co jest do cholery! Gdzie ten koniec. Czas i wysiłek jak na maratonie. Błoto! Błocko! Szlam! Zabudowania... no nareszcie. Kilka sztucznych przeszkód które już dziś z Flo pokonałem, czołganie w błocku, w piachu, jakieś podziemne tunele. Pomost, kilka przeszkód i... koniec! Dwukilowa podkowa Katorżnika na szyi. Wreszcie koniec. Można wstępnie się opłukać w jeziorze i potem tak ogólnie pod prysznicem. Łącznie biegłem 4 h 20 min. - czas dłuższy o 40 min od zeszłorocznego, ale trasa też nieco inna i wyraźnie dłuższa. I znacznie bardziej dająca w kość! Dziś biegło mi się super technicznie, ani się nie potykałem o korzenie, ani nie nurzałem w bagnie raz po raz po szyję, na wciągających bagnach gdzie inni tkwili zaklinowani czterema kończynami nie mogąc się ruszyć - jakoś udawało się śmignąć zanurzając się po kostki, każdy konar, drzewo i rura - bardzo sprawnie... ale i tak było ponad 4 h biegu.






Dobrze że nie było wielkiego upału, bo mimo permanentnego zanurzenia - zbyt mocno dawałby się on we znaki. A wody pitnej - żadnej.

Ogólnie - jestem bardzo zadowolony zarówno z biegu razem z Flo jak i swojego własnego. Trasa dłuższa i bardziej wymagająca wytrzymałościowo. 4 h 20 min to czas jak w maratonie ulicznym, ale wysiłek z pewnością większy. Wysiłek psychiczny też niemały. To bieg dla ludzi odpornych na bród, smród i obrzydliwości ;) Ogólnie jest to bieg bardzo specyficzny, stąd również "kultowy", ale... ciężko polecić każdemu. Raczej osobom oczekującym upodlenia i zmieszania z błotem, bo tak właśnie mówi hasło przewodnie tej imprezy :) To że jest to element szkolenia żołnierzy Wojsk Specjalnych a bieg organizuje Jednostka Wojskowa Komandosów - nadaje mu dodatkowego smaczku. Atmosfera jest świetna i niepowtarzalna.

W październiku pobiegnę oczywiście Bieg o Nóż Komandosa (przełaj w mundurze i wojskowym obuwiu), a listopadzie obowiązkowo Maraton Komandosa (przełajowy maraton w mundurze, wojskowym obuwiu i z plecakiem o wadze minimum 10 kg). A na wiosnę pewnie powtórzę Setkę Komandosa (100 km na podobnych zasadach jak Maraton Komandosa) bo tak długotrwały bieg w pełnym oporządzeniu... po prostu mi się spodobał i moje "nigdy więcej" trwało tam 2 dni

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz