niedziela, 21 września 2025

Mazurskie pożegnanie lata

Przedostatni weekend września planowałem spędzić w Ostrawie, na NATO-wskich pokazach sprzętu wojskowego i lotniczego. Jednak Ewy nie ma, jej synowie są tego dnia zajęci, a samemu jechać z Flo 800 km jakoś mi się nie chce. Wolny weekend zamieniam na wolną niedzielę i przystaję na propozycję Flo, by zapakować do bagażnika rowery i zrobić jakąś trasę na takich bliższych Mazurach.

Weekend jest ciepły, wręcz upalny. Ruszamy w niedzielę, około 6:30 rano. W planach mamy spotkanie z Olą i Michałem na parkingu koło Rucianego-Nidy i około 50 kilometrową trasę rowerową przez Puszczę Piską. Jedzie się bardzo dobrze, samochodów zero. Gdy wjeżdżam do Ostrołęki, dzwoni Ola i przekazuje, że mają awarię samochodu i niestety nie dotrą na miejsce. Szkoda, może jeszcze zrobimy coś wspólnie jesienią. Jadę dalej, mijam Myszyniec, Rozogi i docieram na parking nad jeziorem Nidzkim, tuż koło Rucianego-Nidy. Jest 9:30 rano. Parking jest pod linią wysokiego napięcia, teraz jest zupełnie pusty. Wyjmujemy rowery, dokręcamy przednie koła, przygotowujemy się do jazdy i ruszamy.


Tafla jeziora, położona sporo niżej, przebłyskuje pomiędzy drzewami. Skręcamy z lasu na wąskie uliczki Nidy. Miejscowość pamiętam z dzieciństwa, często z Rodzicami spędzaliśmy wakacje pod namiotem w odległych około 10 km Krzyżach. Wtedy, pod koniec lat 80-tych zeszłego wieku funkcjonował tu duży tartak i fabryka płyt wiórowych. Obecnie już dawno nie istnieje, a tereny po niej to jeden wielki urbex. Zjeżdżamy nad rzeczkę Nidkę, potem dość mocno pod górkę i po kilku minutach docieramy do Rucianego. Zatrzymujemy się pod urzędem miasta, właśnie pisze do mnie Ewa, obecnie przebywająca kilka stref czasowych dalej, więc mamy okazję kilka minut popisać. U nas 10, u niej 4 rano... Pora jechać dalej. Przecinamy drogę nr 58 przebiegającą przez środek miasteczka i stanowiącą jego niejako centrum turystyczne. Obecnie jakieś stragany się rozkładają, ale daleko od tego co dzieje się tu w środku wakacji.



Jedziemy na północ, lekko pod górę, w stronę jeziora Bełdany. Jeszcze niedawno dalej była szutrowa, choć ubita droga. Wiem, że obecnie droga została wyasfaltowana i obok niej postała ścieżka rowerowa w ramach projektu Mazurskiej Pętli Rowerowej. Ciekaw jestem jak wygląda. Zatrzymuję się jeszcze na chwilę, by sfotografować ładnie stąd widoczne jezioro Bełdany. Jak na razie nie ma jeszcze ścieżki rowerowej, ale asfalt jest nowy.


Mijamy miejscowość Wygryny i właśnie tu, zamiast starej szutrówki wita nas doskonały asfalt zarówno na drodze głównej jak i ścieżce rowerowej biegnącej równolegle. Są też tabliczki podające odległości do kolejnych punktów na szlaku. Jednak z tym rejonem zawsze najbardziej kojarzą mi się kamienne słupki z wskazaniami która leśna droga dokąd prowadzi. 


Jazda tym fragmentem MPR bardzo mi się podoba, to luksus w porównaniu z tym co było kiedyś. Teren jest dość falisty, rower zawsze się tu zakopywał. Teraz jedzie się lekko i przyjemnie. W sam raz na wyprawę z Flo, która w tym roku mało miała okazji do rowerowego treningu. Mijamy Kamień i docieramy do Iznoty, gdzie jednak wygodny asfalt kończy się i powraca stary i dziurawy. Przejeżdżamy nad Krutynią i po niedługim czasie skręcamy w prawo, w leśną drogę w stronę pola namiotowego Flosek i promu do Wierzby.


Dochodzi 11:30, a wiem, że prom zaczął kursy o 11. Pytanie jak długo czeka na każdym z brzegów. Wolałbym być przed 11:30 przy nim, ale nie ma szans. Jest tu sporo podjazdów, sporo piachu, a do tego źle oszacowałem odległość, wydawało mi się to sporo bliżej. W końcu skręt w prawo i zjazd nad jezioro. Prom jest akurat na drugim brzegu, ale właśnie zaczyna płynąć w naszym kierunku. Szybko zjadamy po kanapce i uzupełniamy płyny.



Gdy podpływa ładujemy się wraz z kilkoma innymi rowerzystami i dwoma samochodami. Opłata jest bardziej niż symboliczna - 3 zł od rowerzysty. Czekamy chwilę, odbijamy i mamy kilka minut przerwy i podziwiania samego jeziora i pływających po nim jachtów.




Po drugiej stronie ruszamy pod dość stromą górkę. Bełdany to typowe jezioro rynnowe, więc leży w terenie morenowym i otoczone jest wzgórzami. Teraz kierujemy się wschodnią stroną jeziora na południe, znów w kierunku Rucianego-Nidy. Na obszarze kilku kilometrów droga wiedzie tu przez rezerwat Konika Polskiego, którego hodowlę prowadzi zakład PAN w Popielnie. Konie można spotkać na drodze i w lesie, jak włóczą się całymi stadami. Mam nadzieję, że się uda, bo jest to fajna atrakcja. Jak na razie koni jednak nie ma, ale podjazdy pod liczne górki są łatwiejsze dzięki również tu wybudowanej ścieżce rowerowej. 



Mimo uważnego rozglądania się, koni nie zauważamy i w końcu opuszczamy rezerwat. Trudno, co robić. Droga wiedzie teraz polami i łąkami, docieramy w końcu do miejscowości Wejsuny. Tu skręcamy w lewo, w kierunku jeziora Śniardwy, a właściwie jego południowych brzegów. Mamy wiatr w plecy, co bardzo ułatwia jazdę, za nami już ponad 30 km. Po niedługim czasie mijamy Końcewo i skręcamy do miejscowości Niedźwiedzi Róg. Tam planujemy odpoczynek, posiłek i powrót tą samą drogą do samochodu. Upał zaczął mocno dawać się we znaki, dawno nie było tak gorąco.



Docieramy wreszcie do celu. Jest tu kilka miejsc, ogromną przestrzeń największego polskiego jeziora widać ładnie, ale widoki ograniczają trzciny. Jak byłem tu kiedyś zimą, to widoki były znacznie bardziej rozległe. Tu znów uzupełniamy płyny, zjadamy coś, chwilę odpoczywamy. Pora wracać.




Teraz niestety jest pod wiatr, a zmęczenie zaczyna dawać się Flo już we znaki. Wspieram ją na duchu, zaciska zęby i ciśnie dalej. Sama nagle zwraca mi uwagę, że minęliśmy chyba żmiję wygrzewającą się na asfalcie. Z niedowierzaniem zawracam... no żmija zygzakowata! Szkoda tylko że martwa, ktoś musiał na nią najechać. Ale nigdy nie dane było mi zobaczyć tego węża, więc nawet w takim stanie robi pewne wrażenie. Po prawej widać taką mocno wyodrębnioną zatokę Śniardw, zwaną jeziorem Warnołty.



Wracamy do Wejsun i jedziemy prosto do Rucianego-Nidy. Ruch samochodowy wyraźnie się nasila, jedzie się tak sobie, staje się to irytujące. Teren jest mocno falisty i tempo mamy nieduże. W końcu zjazd nad koniec jeziora Bełdany i początek jeziora Guzianka Wielka. Jest tu śluza, teraz nawet już dwie równoległe, bo oba jeziora leżą na różnym poziomie. Śluzy umożliwiają połączenie jeziora Bełdany i północnej części szlaku żeglugowego z jeziorem Guzianka i Nidzkim i południem szlaku Wielkich Jezior.



Przecinamy całe Ruciane-Nidę i w końcu docieramy do parkingu. Samochodów nie jest przesadnie dużo, co jest dość zaskakujące. Wycieczka to 55 km, całkiem ciekawa i fajna widokowo trasa. Dla Flo - najdłuższa rowerowa trasa w życiu, więc tym bardziej jest z siebie dumna. Pakujemy rowery i upychamy je w bagażniku. Pora jechać do jakiegoś sklepu, kupić coś do picia i coś słodkiego. Sklep jest w Nidzie, 5 minut jazdy. 


Po zakupach ruszamy w stronę Warszawy. Nawigacja pokazuje, że drogi już korkują się, ludzie wracają z pięknego weekendu. Zamiast na Ostrołękę krócej czasowo jest jechać lokalnymi drogami na Łomżę i tam ekspresówką S8. Trasa okazuje się bardzo malownicza i bardzo ciekawa, rzeczywiście są to lokalne podlaskie drogi. Musze kiedyś to przejechać rowerem. Na S8 jedzie się dobrze, jest to już nowa obwodnica Łomży. Jednak bliżej Warszawy ruch gęstnieje, a widząc liczne korki za Wyszkowem skręcam na Mińsk Mazowiecki. Gdy docieram do autostrady A2 dziwi mnie ogromny ruch i tutaj. Rozumiem, ludzie wracają z Mazur, z gór, znad morza. Ale A2 ze wschodu? W końcu udaje się dojechać. Nasz wypad to łącznie 14 godzin, ale większość spędzone w samochodzie.


Załączam mapkę trasy. Pożegnanie lata było bardzo miłym akcentem. Trzeba częściej robić takie wypady, takie mikro przygody.


poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Czeski weekend na koniec wakacji

Ostatnio mamy sporo pomysłów na wyjazdy, które by nie wiązały się z lotami i były budżetowe. Co mnie zdziwiło - Ewa sama z siebie zaproponowała nawet względnie bliskie kraje, jak Czechy, Słowacja, a nawet nasze polskie ciekawostki. Dotąd oboje byliśmy zdania, że w Polsce nie ma dla nas ciekawych miejsc, ale jednak nawet tu coś się znalazło i to na każdą porę roku. Na koniec sierpnia planowaliśmy najpierw Bratysławę, potem okolice Salzburga, ale patrząc na prognozy pogody, niemal w ostatniej chwili zmieniliśmy cel na zachodnie i środkowe Czechy. Podróż miała być bez wielkiego i ścisłego planu, zabieramy ze sobą do samochodu sprzęt biwakowy, więc daje to dużą swobodę w wynajdywaniu miejsca na noclegi. Kierowaliśmy się ciekawymi miejscami z listy światowego dziedzictwa UNESCO, ale też zupełnie nieznanymi ciekawostkami, które Ewunia wyszukała.

W czwartek mam służbowy wyjazd do Częstochowy. Pracę kończę o północy i od razu ruszam w dalszą drogę do ukochanej. Nawigacja z początku kieruje mnie tak jak trzeba, na autostradę A1. Ale potem ze zdziwieniem stwierdzam, że jadę dawną "gierkówką", czyli drogą nr 91. Wkurza mnie to strasznie, bo nikt nawigacji nie prosił o to, by zmieniała wyznaczoną trasę. Chciałem tylko wyjechać z miasta, potem w ogóle ją wyłączyć. A tak jadę rozwaloną, remontowaną drogą, z ograniczeniami do 50 km/h i światłami, zamiast 140 km/h po autostradzie. Zysk odległościowy to kilka kilometrów, więc nie ma szans by tak było szybciej. Ale i tak algorytm uznał, że tak będzie jakiś powodów lepiej. Klnę, ale nie mam już sensownej drogi dotarcia do A1, więc trudno, kieruję się na Siewierz. Dotarcie do domu zajmuje mi w efekcie 1,5 godziny, gdy się kładę jest niemal 2 w nocy. 

Rano Ewa i tak idzie do pracy, więc widzimy się tylko chwilę. Muszę załatwić służbowe sprawy w Bielsku-Białej i zająć się zakupami. Jadę do stolicy Podbeskidzia, załatwiam swoje sprawy, domykając dokumenty z ostatniej wyprawy na Svalbard (czytaj tu). Ale mając pewien nadmiar czasu postanawiam podjechać jeszcze do Żor. Jest tu coś, co od dawna chcę uwiecznić na fotografii. Na osiedlu Sikorskiego stoi "najmniejszy blok z wielkiej płyty w Polsce". Rzeczywiście, jest! Przynajmniej tak wygląda. Rzeczony blok, to jednak po prostu osiedlowa hydrofornia zbudowana z prefabrykowanych elementów. Zresztą, całe niemal Żory to jedno wielkie skupisko bloków z wielkiej płyty.


Robię zakupy w pobliskim sklepie i wracam do domu. Zajmuje mi to niemal godzinę. Jeszcze przygotowanie czegoś do jedzenia. Ewa wraca z pracy. Szybko pakujemy resztę rzeczy do auta i ruszamy ku czeskiej przygodzie. Prowadzi Ewa, znów jedziemy na Bielsko-Białą. W popołudniowym ruchu przecinamy miasto i wjeżdżamy na drogę S52. Teraz można już szybko, a w planach mamy dotarcie na sam zachód Czech, co zajmie czas do godziny 20. Mijamy granicę w Cieszynie, mijamy Frydek-Mistek, kierujemy się na Ołomuniec i Brno. Na autostradzie jedzie się szybko i sprawnie, wspominamy jak jechaliśmy tędy do Austrii niemal dwa lata temu, ale unikając dróg płatnych (czytaj tu). Czas przejazdu był minimum dwa razy dłuższy i zwiedzało się wszystkie okoliczne wsie, bo nie ma dobrej drogi alternatywnej.

Brno to drugie co do wielkości miasto Czech, ma 400 tysięcy mieszkańców. Tu jest wiele blisko siebie położonych węzłów drogowych, co w połączeniu z godzinami szczytu powoduje totalne zakorkowanie miejskiej obwodnicy. Stoimy, pełzniemy, znów stoimy, znów pełzniemy. Lewy pas oczywiście jedzie najwolniej. Ewunia jest już zmęczona, złości się coraz mocniej. Ustaliliśmy jednak, że pokona jeszcze jakieś 30 km, będzie to połowa przewidzianego na dziś dystansu i zamienimy się. Brno widziane z okien samochodu wygląda mało atrakcyjnie - wielka przestrzeń, ciasno upakowana żółtymi "panelakami" czyli blokami z wielkiej płyty. Tego typu zabudowa jest bardzo charakterystyczna dla miast i miasteczek dawnej Czechosłowacji, są niemal wszędzie, nawet w najpiękniejszych zakątkach.

Wreszcie korek ustępuje, ruszamy nieco szybciej i zatrzymujemy się na stacji benzynowej. Tu mała przerwa, choć ludzi jest zatrzęsienie i nie jest to komfortowe. Zamieniamy się za kierownicą. Kierujemy się w stronę Pragi. Droga nie jest najkrótsza, ale z pewnością najszybsza, bo niemal do końca wiedzie autostradami. Utrzymuję przepisowe 130 km/h, z początku ruch jest spory i jeszcze zwiększa się po dotarciu do drogi nr... 0. Dziwi mnie, czemu droga ma taki numer. Okazuje się, że to tzw. praski okruh, czyli obwodnica Pragi. W sumie pasuje, ma mieć po zakończeniu budowy owalny kształt, więc i numer 0 jest na miejscu. Pogoda jest bardzo ładna, słońce stoi już nisko. Choć bliżej widać też blokowiska jak w Brnie, to dalej już sterczy wysoka praska wieża telewizyjna, widać liczne wieże kościołów i kilka biurowców. Jednak dziś tylko omijamy stolicę naszych sąsiadów, po minięciu Wełtawy skręcamy na autostradę nr 6 i jedziemy w stronę Karlowych Warów. Ruch bardzo szybko spada, robi się niemal pusto.

Zastanawiamy się, gdzie dziś mamy spać. Mamy wybrane kilka kempingów, ale noc zapowiada się zimna, już teraz jest kilkanaście stopni. Ewunia wynajduje na bookingu jakiś pensjonat, gdzie cena za pokój ze śniadaniem jest bardzo atrakcyjna, bo wynosi 170 zł za dwie osoby. Uznajemy, że jesteśmy zmęczeni, rozbijanie namiotu po ciemku będzie trwało, a tak będzie komfort, prysznic, śniadanie... po krótkiej dyskusji rezerwujemy pokój. Pensjonat jest kilka kilometrów na zachód od Karlowych Warów, co też nam bardzo odpowiada lokalizacyjnie, jutro będzie mniej jazdy.

Autostrada kończy się, jej dalszy ciąg jest w budowie. Ruch nadal jest bardzo mały, o zmierzchu docieramy do miasta i dość szybko wyjeżdżamy gdzieś bokiem. Pnę się pod górę licznymi serpentynami, potem znów ostro w dół. Jakieś wioski. W końcu mamy skręcić gdzieś w las. No i gdzie ten pensjonat? Okazuje się, że szpilka na mapie była źle podana, po wpisaniu adresu mamy do przejechania jeszcze jakieś dwa kilometry. Docieramy na miejsce. Jest pensjonat, wygląda dość klimatycznie. To jakieś stare i zaniedbane budynki dawnego majątku, a potem okazuje się że dawnych stajni. W środku jednak wszystko jest w porządku, jest coś w rodzaju pubu w dawnych piwnicach. Pani melduje nas i dostajemy klucz od pokoju. Trochę chłodno, ale na zewnątrz jest 10 stopni, więc nie ma się co dziwić. Dopijamy jakieś kupione po drodze czeskie piwo i kładziemy się spać.


Rano jest dość pochmurnie. Nie przeszkadza to nam w niczym, wręcz jest dla nas zaletą, bo nie zapowiada się upał. Schodzimy na bardzo dobre i pożywne śniadanie. Warto się najeść, bo większy posiłek planujemy raczej na późne popołudnie. Pakujemy się i ruszamy.


Jedziemy jeszcze dalej na zachód, niemal pod niemiecką granicę. Nie jest to co prawda daleko, ale zajmuje jakieś pół godziny, gdy docieramy do miasteczka Franciszkowe Łaźnie. Zostawiamy samochód, płacimy w parkomacie i idziemy zwiedzać. O tej porze ludzi jest bardzo mało, więc łatwo można robić zdjęcia. Miejscowość to typowe uzdrowisko z niemieckimi tradycjami. Zresztą Niemców jest tu więcej niż Czechów. Jest tu bardzo ciekawa cerkiew, która była na naszej liście ciekawostek. 



Obchodzimy cały kompleks wokoło. Są tu siarkowe źródła, domy kąpielowe, piękny park. Jest też sporo hoteli w dawnym stylu. Słychać dźwięki orkiestry dętej, gdy podchodzimy bliżej, okazuje się, że to coś w rodzaju małej parady, robionej chyba pod turystów. W sumie całość jest bardzo ciekawa.





Po godzinie mamy odhaczone wszystko co chcieliśmy zobaczyć. Ruszamy w dalszą drogę, przez miasto Cheb. Ewa ma dla mnie niespodziankę. W wodach sztucznego zbiornika został zatopiony most, prawdopodobnie kolejowy. Docieramy wąskimi drogami nad jezioro, kawałek musimy dojść. No jest, bardzo ciekawie to wygląda, gdy ponad powierzchnię wystaje tylko górna część przęsła. Robimy kilka zdjęć.


Dalsza droga prowadzi południową stroną jeziora, a potem skręcamy na Pilzno. Po kilkudziesięciu kilometrach zjeżdżamy do miasta Mariańskie Łaźnie. Też uzdrowisko, też podobno bardzo ciekawe. W miejscowości trafiamy na remonty dróg, tu już samochodów i ludzi jest sporo więcej. Parkujemy, ale okazuje się, że tutejsze parkomaty są starego typu i można płacić tylko czeskimi monetami. Nie mamy takich, co nieco nas złości. Jadę kawałek dalej i trafiamy na wielopoziomowy parking miejski. Ma minimum z 50 lat, jest bardzo wąsko, z trudem się tu wjeżdża. No ale można go opłacić kartą. Wychodzimy na miejskie uliczki.

O ile Franciszkowe Łaźnie bardzo nam się podobały, to tu już nie jest tak dobrze. Miasto jest kiczowate z jednej strony i pełne ruder z drugiej. Albo jakiś odpicowany hotel, albo opuszczona kamienica. Ludzi sporo, co też nie dodaje klimatu. Obchodzimy centrum, robimy zdjęcia cerkwi na której najbardziej nam zależało.



W mieście są trolejbusy, stanowiące tu chyba podstawę komunikacji zbiorowej. Teren jest znacznie bardziej pagórkowaty, więc ciągłe podejścia są męczące. Podoba mi się tu coraz mniej, Ewa z zapałem fotografuje, ja po prostu uwieczniam kilka widoków i tyle. Oboje w końcu stwierdzamy, że wystarczy, nie ma tu nic nadzwyczajnego. Wracamy na parking.




Dalsza droga, to jazda na wschód, lokalnymi drogami wśród górzystych krajobrazów. Jest wąsko, kręto, na szczęście zupełnie pusto. Na jakiejś stacji tankujemy, bo już w baku mamy końcówkę. Ewa nie zdradza mi, jaka jest kolejna ciekawostka, poza tym, że nie będę zawiedziony. Czynna jest dopiero od godziny 13, więc wcześniej nie miało sensu. Ta część Czech wygląda  na strasznie zaniedbaną i biedną. Wsie są pełne ruder, dawnych majątków, które od dziesięcioleci nie mają chyba właściciela i rozsypują się. Nawet kościoły są w ruinie. Do tego małe bloki, niemal jak w naszych wsiach koło PGR-ów. Ale nadal, podobnie jak na Słowacji, działa tu pozostałość czasów socjalizmu, czyli megafony na latarniach. Kiedyś nadawały propagandę, a teraz? Może lokalne wiadomości, może to jakiś system alarmowy? Są jak dla mnie "od zawsze", stanowiąc obowiązkowy element krajobrazu. Luková - miejsce do którego docieramy, to też maleńka, składająca się z kilku domów wioska. Jest tu żółty kościół, też w takim sobie stanie. Ale o dziwo - na mini parkingu jest sporo samochodów, jakieś motocykle. Idziemy do kościoła... tak, teraz sobie przypominam. W środku są "duchy" czyli siedzące na ławach postacie właśnie tak wyglądające. Podobnie są wokół ołtarza. Jest tu nawet lokalna przewodniczka, która opowiada o tym wszystkim. Szkoda tylko, że miejsce obecnie jest poddawane renowacji i stoją tu rusztowania. Ale akurat to miejsce warto odnowić, bo jest niesamowite.






Teraz możemy wracać do Karlowych Warów. Docieramy do drogi nr 6, którą już wczoraj jechaliśmy. Tym razem jednak przed samym miastem skręcamy w lewo i jakimiś lokalnymi serpentynami najpierw podjeżdżamy, a potem zjeżdżamy w kierunku zabytkowej części miasta. Tu nawet zatrzymuję się, bo z góry wspaniale widać wielki zabytkowy hotel i Ewa chce mu zrobić zdjęcie. 


Kawałek niżej docieramy na płatny parking. Chcemy zwiedzić turystyczną część miasta, dalej nie da się za bardzo dotrzeć samochodem, więc ruszamy pieszo. Czeka nas spore zejście, bo centrum leży na dnie doliny. Po dłuższej chwili jesteśmy na miejscu. Wygląda to z pewnością ładniej niż Mariańskie Łaźnie. Gdy za zakolem rzeki otwiera się widok na dalszą część zabudowań, to już w ogóle nie mam pytań. Miasto, choć mocno turystyczne, jest przepięknie położone, budynki zajmują oba strome zbocza doliny, która momentami zwęża się niczym wąwóz. 




Kierujemy się wzdłuż rzeki, robimy zdjęcia z kilku mostków. Idziemy też do kolonady, czyli takiego zabytkowego domu zdrojowego. Są tu krany z wodą. Ewunia podstawia pod jeden z nich dłoń i jeszcze szybciej ją cofa, krzycząc z bólu. Okazuje się że woda jest gorąca, ma ponad 70 stopni. No cóż, było nawet ostrzeżenie, ale nie zauważyliśmy. Kawałek dalej jest sztuczny gejzer z takiego gorącego źródła.


Idziemy jeszcze pod górę, skąd roztacza się ciekawy widok. Pogoda zaczyna się wyraźnie psuć, więc postanawiamy wracać nim lunie. Ale najpierw w dół, potem ostro w górę... nie udaje się. Zaczyna ostro padać, Ewa wyjmuje parasolkę, jakoś docieramy do samochodu. O dziwo, automat wypuszcza nas nie każąc nic opłacać. No i super, nie wiemy czemu tak się stało, ale jesteśmy 200 koron do przodu.



Jedziemy do innej części miasta, mijając również ciekawe zabudowania w centrum. Wyżej już jest zakaz, poza pojazdami mającymi specjalne oznaczenia. Stajemy w miarę blisko, kawałek idziemy w górę. Jest tu przepiękna cerkiew, a że akurat robi się znów słonecznie, to zdjęcia mają szanse wyjść dobrze. Szkoda tylko, że drzewa przeszkadzają i trzeba ją fotografować z bliska.  


Teraz mamy przed sobą kawałek jazdy w kierunku Pragi. Znów znana nam droga nr 6, znów ruch jest znikomy. Robię się coraz bardziej głodny, ale wiem, że tam gdzie się wybieramy, czyli do miasta Žatec, mamy zjeść obiad w upatrzonej przez Ewę restauracji. Jedzie się dobrze, po skręceniu na północ widzę po lewej stronie chłodnie kominowe jakiejś elektrowni. Miasto wyłania się dość nagle pośród wzgórz, witając nas blokowiskiem. Mam nadzieję, że centrum będzie przyjaźniej wyglądało. No i rzeczywiście. Dalej robi się ładniej, parkuję blisko rynku, o tej porze jest to już darmowe. 


Žatec słynie z wyrobu piwa, jest tu muzeum browarnictwa. Ustaliliśmy jednak, że nie ma sensu tu iść, akurat muzeum tego typu to możemy zobaczyć choćby w Tychach. Postanawiamy wykorzystać piękne światło i pofotografować trochę uroczych uliczek i zabytków, jakim jest choćby synagoga. Co ciekawe, są tu nawet tory tramwajowe takie jak w Pradze. Tramwaje nigdy jednak nie działały i fragment torowiska zostawiono na pamiątkę. Jest też najmniejsza na świecie (jak głosi tabliczka) plantacja chmielu. 








Po zwiedzeniu centrum czuję, że zaraz padnę z głodu. Upatrzona restauracja okazuje się dziś akurat być zamknięta. Robię się zły, zaczyna mi być wszystko jedno, mogę zjeść i kebaba i coś suchego. Ewunia mnie uspokaja, ma w rezerwie jeszcze inną, a też by chciała zjeść coś porządnego. U Medveda, bo tak nazywa się knajpa, jest dość bogate menu, ale oboje wybieramy czeski przysmak, czyli smażony ser z frytkami, oraz czosnkowym i tatarskim sosem. Znajdujemy też miejsce gdzie będziemy spali, jest to kemping leżący jakieś 30 km na zachód od Pragi, w górskiej dolinie. 


Najedzeni do syta i w znacznie lepszych humorach wracamy do samochodu. Pora jeszcze na jakieś zakupy na wieczór i na rano. Kupujemy piwo, jajka i pieczywo. Ruszamy w dalszą drogę, za godzinę mamy być na miejscu. Słońce powoli zachodzi, podświetlone chmury mienią się czerwonymi barwami. Kawałek jedziemy autostradą, potem lokalnymi drogami przez lasy. Gdy zbliżamy się do celu, czeka nas szereg ostrych serpentyn w dół. W końcu Zbečno, gdzie jest nasz kemping.  


Pole namiotowe położone jest nad rzeką Berounką. Ludzi i namiotów jest bardzo dużo, co budzi nasze obawy. Cicho nie będzie, zero intymności. No ale cóż robić, jest niemal ciemno, nie będziemy już wybrzydzać. Rozbijamy namiot, lokujemy się w środku. Pijemy piwo, długo rozmawiamy, podziwiamy czarne, rozgwieżdżone niebo. Wieczór mija bardzo fajnie, ale pora iść spać. Na szczęście hałasu nie ma wielkiego, ludzie najpóźniej o 23 cichną zupełnie.


Noc okazuje się być bardzo zimna. Było może 3-4 stopnie, rano ciężko wyjść ze śpiwora. W dodatku jest straszna wilgoć, mimo że nasz namiot nie stoi nad samą rzeką tylko na wzgórku, to i tak jest cały mokry. Słońce dopiero wychodzi zza pobliskich gór, snują się mgły. Ewa robi kawę i jajecznicę, ja zwijam wszystko do samochodu. Dłonie mi grabieją, nawet po śniadaniu jakoś nie mogę się rozgrzać. Pora ruszać. Ogrzewanie i słońce za szybą robią w końcu swoje i dochodzimy do siebie. 


Dzień jest przepiękny. Widoczność fenomenalna, z praskiej obwodnicy zauważam na horyzoncie niebieskawe pasmo górskie i wybijający się nad nim szczyt. Hmm... wyglądają jak Karkonosze ze Śnieżką. Zapamiętuję kierunek, bo rzecz jasna na autostradzie na ma jak wykonać fotografii. Nawigacja kieruje nas na jakieś lokalne drogi, ale że są to takie satelickie miasta czeskiej stolicy, to i ruch jest spory i ograniczenia prędkości duże. Właściwie ciągły teren zabudowany. Naszym celem jest miasto Kutná Hora, do którego pozostał jeszcze spory kawałek. W końcu zaczynają się łagodne wzgórza i pola uprawne, droga jest pusta i znów widać góry na horyzoncie. Zatrzymuję się i robię kilka zdjęć. Nie mam żadnych wątpliwości że to Śnieżka, jest stąd do niej 100 km. Ale widać było z okolic Pragi, czyli dobre 25 km dalej. 


Jedziemy jeszcze dość długo, w końcu docieramy na miejsce. Tu na szczęście też można stanąć w starej części miasta, w niedzielę nie ma opłat. Na rynku jest stara, taka typowo czeska kolumna, jest ładny kościół i kamieniczki. Ale najciekawszym jak dla mnie obiektem jest to, co wyłania się zza załomu miejskich murów. To kościół św. Barbary, wpisany na listę UNESCO. Gotycka świątynia przypomina mi obiekt z filmu "Katedra" Tomasza Bagińskiego. Wygląda niesamowicie, szczególnie z pewnej odległości. 








 

Obchodzimy kościół, obchodzimy resztę zabytkowego centrum. Pora jechać dalej, na niezbyt odległe wzgórze pod miastem, gdzie Ewa ma dla mnie niespodziankę. To kamienny krąg, nie wiem w sumie czy powstał w całości w dzisiejszych czasach, czy jest to odrestaurowany zabytek megalityczny. Niektóre głazy noszą wyraźne ślady wierceń, więc nie są tu od dawna. Miejsce jednak ciekawe, z dobrym widokiem na całe miasto. 




Ostatnią rzeczą jaką chcemy tu zobaczyć jest kaplica czaszek. Jedziemy pod nią, ale nie ma gdzie stanąć. Parkujemy pod supermarketem, cofamy się jakieś 300 m. Ale w samej kaplicy nie sprzedają biletów, trzeba iść do centrum turystycznego dalej. Cena okazuje się dość wygórowana, w dodatku obejmuje też pobliską katedrę, która nas zupełnie nie interesuje. W końcu darujemy sobie to miejsce. Wracamy do auta i ruszamy w dalszą trasę.

Mijamy od południa Pardubice i po dłuższej jeździe na przebudowywanej trasie, w gęstniejącym ruchu docieramy do miejscowości Litomyšl. Jest tu zamek, który z parkingu pod nim prezentuje się całkiem ciekawie. Okazuje się jednak, że jest w renowacji, dobrze widać tylko fragment jednej strony, a cała reszta jest w rusztowaniach. Ludzi jest tu bardzo dużo, jakby tu był jakiś piknik. Robimy niezbyt udane zdjęcia i wracamy do samochodu. Trochę nas to miejsce rozczarowało. 


Dalej prowadzę w stronę Mohelnic i Ołomuńca. Tu w okolicy jako dziecko byłem na koloniach, jeszcze za czasów Czechosłowacji, zapamiętał mi się zamek w Mirovie, gdzie do dziś jest pilnie strzeżone więzienie. Ewa szuka w telefonie jak dotrzeć pod zamek by był dobry widok, ale nie udaje jej się znaleźć sensownego miejsca. Trudno, nie raz jeszcze będziemy w Czechach, mogłem w sumie lepiej sam się przygotować i wiedzieć gdzie mam dotrzeć. Z ładnej, prowadzącej przez niewysokie góry drogi rozpościerają się piękne widoki - za nami Sudety, przed nami Karpaty.

Za Mohelnicami zjeżdżamy z autostrady, są tu dwie mało znane cerkwie, w małych miejscowościach, odległe od siebie o kilka kilometrów. Ewa bardzo chciała je zobaczyć. Rzeczywiście, są urocze i robią wrażenie. Po sesji fotograficznej jedziemy dalej, kolejny cel już blisko polskiej granicy, teraz czekają nas minimum dwie godziny w samochodzie. Śmiejemy się, że pomiary prędkości w małych miejscowościach są po czesku podpisane "vaša rychlost" i kojarzy nam się to z Gumisiami i Tołdim, który mówił do Księciunia "wasza miłomściwość". Generalnie, język czeski dla nas jest zawsze zabawny.



Autostradą jedzie się szybko. Mijamy Ołomuniec, kierujemy się na Ostrawę. W końcu skręcamy na drogę nr 48 na Frydek-Mistek, ale chwilę później zjeżdżamy i z niej, na Międzyrzecze Wołoskie. Jestem głodny i mocno zmęczony, jazda od wielu godzin wychodzi mi już bokiem. Docieramy do miasteczka Rožnov pod Radhoštěm, gdzie jest największy w Czechach skansen. Parkujemy, spory kawałek idziemy do kas. Tras jest tu kilka, wybieramy tą do Wołoskiej Wioski (Valašská dědina). To cała drewniana, doskonale zachowana wieś, z młynem wiatrowym, żurawiami, chałupami, nawet wieżą widokową na szczycie wzgórza. Gdy pod nią podchodzimy, przebijając się przez jakieś krzaki, czuję że zmęczenie uderza ze zdwojoną mocą. Aż słabo mi się robi, mówię do Ewuni, że chyba będzie musiała pojechać dalej. Na zejściu jednak siły mi wracają, jakoś opanowuję się. Robimy nieco zdjęć skansenu, ale nie mamy też za wiele czasu, więc nie marudzimy zbyt długo. Wracamy do samochodu i ruszamy dalej na wschód. 






Ten rejon Czech jest o wiele bardziej zadbany. Widać że prężnie działa tu turystyka. Jest dużo kwater i pensjonatów, restauracji, miejscowości są czyste i ładne. Skręcamy w lewo, w górską drogę, która pnie się coraz wyżej gęstymi serpentynami. Po dłuższej chwili docieramy na spory, płatny parking. To przełęcz Pustevny. Jest stacja kolejki linowej, są tu piękne drewniane budynki, które Ewa chciała sfotografować. Jest też cerkiew, ale wymaga dłuższego marszu, a padamy z głodu. Idziemy do upatrzonej restauracji i... okazuje się, że właśnie ją zamykają, bo jest godzina 18. Tu już głośno klnę. Cały dzień bez jedzenia i znów rozczarowanie? Na szczęście obok jest inna, nie wiem w sumie czy nie ciekawsza, bo mieści się w jednym z tych pięknych budynków. 



Zamawiamy zupę czosnkową i knedle na boczku z gulaszem. Tak, zdecydowanie było warto, jedzenie i dobra obsługa bardzo nam obojgu poprawiają humory. Uznaję, że pojadę już do końca, więc Ewa zamawia sobie kufel dobrego pilsnera. Postanawiamy odpuścić górski spacer do cerkwi, bo do domu jednak są dwie godziny jazdy. 



Po posiłku robimy jeszcze nieco zdjęć. Fenomenalna widoczność sprawia, że widać tak odległe pasma jak Jesioniki, a nawet farmy wiatraków (jak później sprawdzam - odległe o ponad 70 km). Kolory przedwieczorne też są przepiękne. Robi się jednak bardzo zimno, a położenie na 1000 m n.p.m. robi swoje. Szybko wracamy do samochodu. Na zjeździe robimy zdjęcie tabliczki z nazwą potoku, tak uroczą, że nie możemy pozostać obojętni. 




Teraz pozostał już tylko powrót do domu. Droga jest górska, przebija się przez Beskid Śląsko-Morawski. Jedzie się bardzo dobrze, widoki są ładne, choć ograniczone górskimi zboczami. Mijamy jezioro zaporowe w miejscowości Stare Hamry. Potem droga łagodnieje, wyjeżdżamy z gór. Jeszcze trochę jazdy i zaczyna się dwupasmówka na Frydek-Mistek. Potem już autostrada na Cieszyn. Robi się zupełnie ciemno. Za polską granicą nieco przyspieszam, szybko dojeżdżamy do Bielska-Białej, mijamy miasto. Jeszcze trochę jazdy i w końcu jesteśmy w domu. 

Rozpakowujemy się, ale czujemy się mocno zmęczeni, w dodatku rano Ewa musi wstać do pracy. Chwilę rozmawiamy, oglądamy jeszcze zdjęcia Ewy z poprzedniego wyjazdu. Pora spać. 

Rano żegnamy się, wsiadam w swój samochód i wracam do Warszawy. Pod koniec jazdy dobija mnie zmęczenie, jednak tak intensywne trzy, a w sumie to cztery dni dały się odczuć. Zresztą też muszę iść do pracy, tyle że na popołudnie.

Wyjazd okazał się strzałem w dziesiątkę. Przejechaliśmy jakieś 1500 km, ale bez napinania się na szczegółowy plan, po prostu odhaczyliśmy trochę miejsc, które chcieliśmy zobaczyć. Mamy ich tyle, że starczy jeszcze na wiele powrotów do tego kraju, a mamy do niego blisko. Uznaliśmy oboje, że to o wiele atrakcyjniejsza alternatywa niż spędzenie weekendu w domu, a o wiele bardziej budżetowa niż lot gdzieś, wynajmowanie auta, płacenie za hotel itp.

Większość zdjęć jest mojego autorstwa, ale kilka wyszło spod ręki Ewuni.