sobota, 25 października 2025

Rowerowa wycieczka do Nowego Dworu Mazowieckiego i mały urbex

W sobotę miałem mieć wyjazd służbowy, ale spadł mi on z grafiku i w efekcie mam dzień wolny. Postanawiam wykorzystać całkiem dobrą pogodę na wycieczkę rowerową. Jako że okolice Warszawy mam objeżdżone bardzo dokładnie i ciężko wybrać coś, co nie jest nudne i oklepane, trochę studiuje mapę. I zauważam ciekawy obiekt. Niedaleko Nowego Dworu Mazowieckiego jest jakiś opuszczony PGR, zdjęcia są zachęcające, więc mam przynajmniej konkretny cel.

Ruszam z domu nieco po godzinie 12, kierując się na północ. Ostatnie kilka wietrznych dni spowodowało, że ulice są zasłane kolorowymi liśćmi. Dziś też wieje, ale z zachodu, co powoduje, że prawie na żadnym etapie trasy nie będę jechał wprost na wiatr. Mijam Ursynów, Stegny, Czerniaków i docieram na most Łazienkowski. Wisła jesienną porą prezentuje się całkiem ciekawie.


Praską stroną jadę dalej w kierunku Białołęki. Jest tu naprawdę dobra ścieżka rowerowa, która dopiero za mostem Grota nieco się pogarsza. Na wysokości Nowodworów znika zupełnie, co mnie dziwi. Kilka lat temu przebudowano i poszerzono ulice Modlińską, ale oczywiście zostawiono jakieś dziurawe drogi z resztkami asfaltu po obu stronach. Po co zrobić choćby chodniki, a ścieżkach rowerowych nie wspominając. Jednak od granicy Warszawy znów pojawia się całkiem dobre pobocze dla rowerów. To akurat bardzo dobrze znana mi trasa i wiem, że za Jabłonną będzie w ogóle oddzielona od ruchliwej drogi ścieżka, prowadząca aż do Nowego Dworu Mazowieckiego. Po kilkunastu minutach docieram do jej początku.


Płaski dotąd teren wreszcie staje się lekko falisty. Gdybym miał rower MTB, to pojechałbym lasami, byłoby ciekawiej i ciszej, choć z pewnością wolniej. Zależy mi, by zdążyć do zmroku wrócić, a że jest już godzina 14, to mam już nie za dużo dnia. Mijają kolejne kilometry, a ja zbliżam się do Bożej Woli.


Skręcam w prawo, w mało uczęszczaną drogę. Po chwili przejeżdżam tunelem pod linią kolejową. Docieram do miejscowości Góra, gdzie właśnie znajduje się główny cel mojej wycieczki. Stwierdzam też, że nie pojadę w stronę Nieporętu, jak planowałem wcześniej, tylko przez Nowy Dwór przejadę na drugą stronę Wisły i wrócę do Warszawy. Docieram do drogi z sześciokątnych płyt. O dziwo, jest tu nawet przystanek autobusowy. Zwalniam, bo trzęsie niemiłosiernie. Rzeczywiście jest tu zamknięta brama, ale obok jest pozostałość po furtce i na teren zrujnowanego PGR-u można się dostać. Budynków jest kilka, wszystkie nie tylko opuszczone, ale też ogołocone ze wszystkiego. Robię kilka zdjęć.




Kieruję się na zachód, w stronę Narwi i widocznych już wałów przeciwpowodziowych. Kawałek piaszczystą i błotnistą drogą, potem betonowymi płytami wzdłuż wału i w końcu wjeżdżam na niego. Widać Narew, ale do rzeki jest kawałek, nie będę tam się pchał z rowerem. Leśną drogą wracam do Góry. Okazuje się, że są tu inne budynki dawnego PGR-u, a w samej wsi opuszczone sklepy i małe bloki, w których do dziś mieszkają dawni pracownicy. Robię kilka zdjęć i ruszam w stronę Nowego Dworu.







Kawałek jadę jeszcze poza miastem, ale wkrótce wjeżdżam do niego i przecinam samo centrum. Nie jest to szczególnie urodziwa miejscowość, nie ma tu w zasadzie nic ciekawego. Kieruję się jeszcze dalej na zachód, aż do drogi na 85, gdzie skręcam w lewo, na Warszawę. Wkrótce docieram do zabytkowego mostu na Wiśle, który prezentuje się bardzo ładnie, a sama rzeka pod nim również.






Za mostem docieram do nowo oddanego odcinka S7. Zastanawiam się, jak teraz będzie się jechało, to do niedawna był wielki plac budowy. Ale proszę, jest najpierw stary odcinek ścieżki rowerowej, który płynnie przechodzi w nowy. Jedzie się komfortowo do samego Czosnowa. 


Tu skręcam w drogę równoległą do "siódemki", którą wielokrotnie jeździłem. Jest cicho, spokojnie, zupełnie bezstresowo. Kieruję się w stronę Łomianek. Jednak po kilku kilometrach zaczyna się przebudowa tej drogi. Jest zamknięta, bo pracują tu maszyny, ale pierwszy odcinek mijam nowo ułożonym chodnikiem. Dopiero nieco dalej rozwalone jest już wszystko, błota po kostki, chodnik małymi fragmentami i jechać nie ma jak. 



Cofam się kawałek i boczną drogą docieram do "siódemki". Teraz jadę taką równoległą, mocno zniszczoną drogą, znów strasznie trzęsie na dziurach. Po chwili jednak już Łomianki i lepszy asfalt. Przecinam całe miasto, docieram do północnej granicy Warszawy. Wjeżdżam do Lasu Młocińskiego, na szczęście już można to zrobić, bo jakiś wielki rurociąg budowany tu od dobrych 2 lat już jest zakopany, a ścieżki przewrócone. Potem już most Północny, rowerowa ścieżka wzdłuż Wisłostrady, Bulwary Wiślane. 


Przy moście Łazienkowskim zamykam pętlę, jeszcze kilkanaście kilometrów. Mijam Stegny, Ursynów i rzeczywiście już w zapadających ciemnościach docieram pod mój blok. Wycieczka okazała się fajna, przejechałem 107 km. Wiatr niespecjalnie przeszkadzał, a termika była optymalna.


Załączam mapę mojej wycieczki.

sobota, 18 października 2025

Jesienne Jesioniki

Jestem u Ewy na cały weekend i rzucam pomysłem, byśmy wyskoczyli na całą sobotę do naszych południowych sąsiadów, na Słowację lub do Czech. Prognoza pogody mówi jednak, że Słowacja raczej odpada, bo będzie deszczowo i taki wypad nie da żadnej satysfakcji. Ewunia wynajduje jakieś ciekawostki w Czechach, w okolicach Opawy i na zachód od niej. Głównym celem ma być leżąca w Sudetach, w paśmie Wysokiego Jesionika miejscowość Karlova Studánka, będąca dawną osadą górniczą, a potem uzdrowiskiem.

Ruszamy w trójkę, z jednym z synów Ewy, dość późno, około 8. Pogoda rzeczywiście zapowiada się nieźle, choć dość mocno wieje. Mijamy Pszczynę, Pawłowice, Jastrzębie-Zdrój i wyjeżdżamy na autostradę A1, kierując się na Ostrawę. W mieście skręcamy na drogę ekspresową nr 11, w kierunku Opawy. Jedzie się nieźle, choć już minęły dwie godziny od wyjazdu, pora na jakąś przerwę. Ewunia kieruje mnie do miasteczka Raduň, leżącego na południe od Opawy. Tam zatrzymujemy się. Jest tu ciekawa budowla, coś w rodzaju nieźle odrestaurowanego zamku lub pałacu. Robimy spacer wokół obiektu, fotografujemy go z kilku stron.



Pora jechać dalej, ale kolejny odcinek jest krótki, maksymalnie kilkanaście kilometrów. To miasteczko Hradec nad Moravicí, gdzie podjeżdżamy stromo na wzgórze, na którym mieści się kolejny zamek, a właściwie cały kompleks obronno-pałacowy. Płacę w parkomacie za godzinę, tyle powinno nam wystarczyć na obejście wszystkiego ciekawego.



Za bramą, niemal barbakanem, jest kasa, gdzie kupuję bilety na zwiedzanie wnętrza zamku z przewodnikiem. Ale jak wejść? Wszystkie drzwi są pozamykane. Dopiero teraz zauważam, że na biletach jest napisane, że zwiedzanie jest o godzinie 11, czyli za kilkanaście minut i trwa ponad godzinę. Pytanie czy da się urwać od takiej grupy... dla pewności wracam do samochodu i płacę za dodatkową godzinę. Grupa zbiera się i wchodzimy do wnętrza. Oprowadza oczywiście czeska przewodniczka i całość jest w języku czeskim. Po chwili na przyzwyczajenie się, rozumiemy w zasadzie wszystko o czym pani mówi, choć momentami uśmiechamy się pod nosem, bo oczywiście dla nas język ten jest zabawny. Pesky a koticzki, italianske cymbaly czy kneżna czytajuca swoju korezpondencju w negliżu powodują, że czasem ciężko się opanować. Zwiedzanie jest ciekawe, ale dość statyczne, jest to w dużej mierze opowiadanie o historii zamku i jego właścicieli.






Po wyjściu wracamy do samochodu i jedziemy do pobliskiego marketu, kupić sobie coś do przegryzienia. Naszym kolejnym celem są dwa ciekawe młyny wiatrowe. Pierwszy sprawia nam pewien problem, bo nawigacja próbuje nas do niego doprowadzić... chodnikiem, zupełnie ignorując istniejącą normalną drogę dojazdową. Po dłuższej chwili trafiamy na miejsce. Wiatrak jest kompletny, ciekawy, nawet możliwy do zwiedzania latem. 


Kolejny wiatrak, położony w sumie niedaleko, okazuje się niewypałem. Nie ma gdzie się zatrzymać, droga nie ma nawet pobocza. Wiatrakowi brakuje skrzydeł i w dodatku jest na czyimś terenie. Odpuszczamy i jedziemy dalej na zachód, w stronę coraz wyraźniej rysujących się czeskich Sudetów. Droga pokonuje kilka niewielkich pasm wzgórz, wspinając się licznymi serpentynami. Mijamy miasto Bruntál. Naszym celem jest teraz upatrzona przez Ewę restauracja, gdzie dają podobno zachwalany smażony ser. Docieramy w końcu do podnóży Jesioników, widać że okolica żyje z turystyki i narciarzy. 



Knajpa okazuje się całkiem w porządku, ja jednak w ostatniej chwili zmieniam zdanie i zamiast sera biorę sobie zupę czosnkową i ziemniaczane knedle ze skwarkami. No i o ile zupa jest naprawdę dobra, to już knedle suche i takie sobie, a w dodatku całość jest w dużej ilości słodkiej kapusty. Pasuje to średnio i ciężko mi to zjeść, choć byłem naprawdę głodny.


Po obiedzie podjeżdżamy jeszcze kilka kilometrów i docieramy do celu wypadu, czyli Karlovej Studánki. Miasteczko jest urocze, ale malutkie. Są tu dwa płatne parkingi, ale płacić można wyłącznie gotówką, więc musimy jeszcze zahaczyć o bankomat. Dwie godziny wystarczą na dokładne obejrzenie całości.

Ludzi na szczęście jest mało, spacerując powoli i robiąc zdjęcia obchodzimy całość w nieco ponad godzinę. Jest tu kilka hoteli, dom muzyczny, mała cerkiew przerobiona na salkę zdrojową, są tu kompleksy basenowe i kościół. Taka Krynica Górska w miniaturze. W sezonie pewnie zatłoczona, teraz bardzo klimatyczna. Jest jednak już blisko zachodu słońca, wieje przeszywający, zimny wiatr, a położenie na wysokości ponad 800 m n.p.m. powoduje że jest nam bardzo zimno. Wracamy do samochodu. 







Zjeżdżamy w drugą stronę, do miasteczka Vrbno pod Pradědem. Teraz już na wschód, w stronę Opawy i Ostrawy. Zatrzymuję się jeszcze gdzieś, by sfotografować pasmo Wielkiego Jesionika z charakterystycznym Pradziadem, który jest ich najwyższym, liczącym 1491 m n.p.m. szczytem.



Mijamy znów Bruntál, ale na Opawę jedziemy już głównymi drogami, bo już robi się ciemno i nie ma czego oglądać. Mijamy to całkiem spore miasto i po jakiś 30 minutach dojeżdżamy do Ostrawy. Od tej strony jest zamknięty wjazd na autostradę, więc muszę odrobinę pokombinować, ale po chwili jesteśmy na A1 w stronę polskiej granicy. Jednak pojedziemy nieco inaczej, bo zjeżdżamy jeszcze na Bohumin, by w tamtejszym markecie kupić trochę czeskich specjałów niedostępnych w Polsce. Wracamy na autostradę i przez Żory i Pszczynę docieramy do domu

Wycieczka zajęła 12 godzin i okazała się całkiem udana jak na niemal spontaniczny, jednodniowy wypad. Zobaczyliśmy ciekawe miejsca, odhaczyliśmy coś z czeskiej listy. Pogoda dopisała, a to najważniejsze. Jesioniki jesienią prezentowały się pięknie i muszę w te góry wrócić na jakąś pieszą lub rowerową wycieczkę

wtorek, 30 września 2025

Rowerowe podsumowanie lata

Lato pod kątem aktywności rowerowych było równie mizerne co ostatni rok. Nie mam czasu by gdzieś pojechać dalej, brak mi też chęci robienia po raz n-ty tych samych krótkich tras w okolicy. Siłą rzeczy ilość kilometrów jest nieduża. W lipcu było to 345 km, w sierpniu 100 km, we wrześniu 330 km. Łącznie 785 km. Wynik niewiele lepszy niż wiosenny.


Czy jesienią będzie lepiej? Nie sądzę. Planujemy z Ewą kilka mniejszych wypadów samochodowych, pozostały czas szczelnie wypełnia mi praca, ciężko o jakieś rowerowe eskapady.

 

 Tradycyjnie załączam mapki wszystkich tras powyżej 30 km.