Na początku lutego dość 
niespodziewanie trafia mi się okazja na całkiem fajny wyjazd. Moi 
Rodzice jadą do Białki Tatrzańskiej na narty i zabierają ze sobą moją 
córkę. Biorą jednak czteroosobowy pokój z wyżywieniem i dzięki temu mogę
 zabrać się z nimi. Na miejscu nie będę dysponował własnym samochodem, 
ale nie mam co narzekać. Pojeżdżę sobie z Flo na nartach. Mimo, że ona 
jeździ już od dwóch lat, to nie mieliśmy jeszcze okazji wspólnie - 
zawsze nie miałem czasu na wyjazd w okresie ferii.
Wyruszamy
 w sobotę po południu. Dzięki niedawnej rozbudowie drogi S7 jedzie się 
komfortowo i cała trasa zajmuje nam niecałe 6 godzin, co jest naprawdę 
niezłym wynikiem. Już od Rabki na niebie widać żółtą łunę od oświetlenia
 stoków w Białce Tatrzańskiej. Ostatni raz byłem tam dobre 10 lat temu i
 nie spodziewałem się, że tak bardzo rozwinęły się tamtejsze ośrodki 
narciarskie. Aktualnie jest to największy taki kompleks w Polsce. 
Zatrzymujemy się jeszcze przed "Biedronką" by zrobić jakieś podstawowe 
zakupy. Jest to największy taki sklep w Białce i parking jest szczelnie 
wypełniony pojazdami. Nie spodziewałem się takich tłumów.
Jestem bardzo zadowolony z 
umiejętności Flo, która radzi sobie znakomicie. Nad ładnie dotąd 
widocznymi Tatrami pojawia się charakterystyczny dla halnego wał chmur.
Gdy docieram na Przełęcz między Kopami, nad masywem Koszystej ukazuje się słońce. Na Równi Królowej zaczyna tak mnie oślepiać, że zakładam słoneczne okulary. Zimą należy szczególnie zwrócić uwagę na ochronę wzroku. Ultrafiolet i silny blask padają nie tylko z góry, ale również odbijają się od śniegu. Już kiedyś nieopatrznie nie założyłem okularów i okupiłem to niemiłym zapaleniem spojówek.
Gdy
 mijam "Betlejemkę" ruszam w stronę Kasprowego Wierchu. Postanawiam 
wejść na szczyt, a później pomaszerować granią, jeśli warunki pozwolą to
 na szczyt Świnicy. Mijam dolną stację kolejki krzesełkowej i chwilkę 
dalej zatrzymuję się i zakładam raki. Nastromienie terenu wyraźnie 
rośnie, marsz bez raków jest już uciążliwy. Śnieg to dobrze zmrożony 
"beton" co sprawia, że w rakach idzie się bardzo dobrze - zęby wbijają 
się i trzymają jak należy. Nic się nie osypuje i nie ślizga. Trasa na 
Kasprowy Wierch prowadzi wzdłuż stoku narciarskiego, mogę więc podziwiać
 mknących w dół ludzi. Ostatni raz zjeżdżałem tu dobre 10 lat temu, ale 
bardzo dobrze to wspominam - stok jest momentami dość wymagający, ale 
bardzo długi i szeroki, jest to o wiele przyjemniejsza jazda niż takie 
stoki jak w Białce. Gdy jestem w połowie podejścia słyszę dźwięk silnika
 śmigłowca. Nadlatuje z dołu i kieruje się na lewo, w stronę przełęczy 
Liliowe. Co tam się mogło stać? Prawdopodobnie jakiś
pozatrasowy  narciarz miał wypadek. Śmigłowiec znika z mojego pola widzenia, a jego
 silnik na moment cichnie. Po chwili znów go słychać i unosi się w 
stronę szczytu Kasprowego, dosłownie 30 metrów przede mną. Przelatuje na
 tyle blisko, że podmuch od wirnika otula mnie tumanem śniegu. Nigdy 
TOPR-owski śmigłowiec nie był w czasie lotu tak blisko mnie! To robi 
duże wrażenie. 
Pod samym szczytem docieram do miejsca, gdzie podejście 
jest już wyratrakowane. Dopiero tu widać, jak gruba jest pokrywa 
śnieżna. Ratrak odciął dobre dwa metry - krawędź pokrywy jest powyżej 
mojej głowy. A poniżej przecież też jest śnieg, więc jest go tutaj grubo
 ponad dwa metry.
Po chwili stoję na Suchej Przełęczy, gdzie jest sporo 
ludzi, który dotarli tu kolejką. Jakże typowy widok dla Kasprowego - 
ludzie zupełnie nieprzygotowani na warunki jakie tu panują. Lekko 
ubrani, w miejskich butach.
Większość jednak idzie na pobliski szczyt 
Beskidu. To kilkuminutowe podejście, a jest to w końcu powyżej 2000 m 
n.p.m. Gdy i ja staję na szczycie, znów pojawia się TOPR-owski 
śmigłowiec i ląduje tam gdzie poprzednio. Mogę całość obserwować teraz z
 góry. Dziwnie to wygląda, to chyba nie jest akcja ratunkowa, tylko 
jakieś ćwiczenia. Cały teren jest równomiernie wyjeżdżony śnieżnym 
skuterem, a ratownicy w dole... chyba robią sobie zdjęcia, a nie ratują 
jakiegoś połamańca. Śmigłowiec po chwili wznosi się i odlatuje w stronę 
Świnicy, a potem leci w stronę Zakopanego. 
Na 
szczycie Beskidu gromadzi się kilkanaście osób. Dalsza trasa to bardzo 
strome zejście i nikt z "kolejkowych" turystów tam się nie zapuszcza. 
Przypinam jeden kijek do plecaka i biorę w rękę czekan. Tu już trzeba 
się nim asekurować. Krok za krokiem schodzę ze stromego progu. Po pewnym
 czasie robi się znów łagodnie a ja docieram na przełęcz Liliowe.
Spotykam tu grupę, którą wcześniej widziałem w Gąsienicowej. Prowadzi 
ich ratownik TOPR, nie pamiętam jego nazwiska, ale kojarzę go z jakiegoś
 filmu o lawinach. To prawdopodobnie kursanci z kursu turystyki zimowej.
 Jakiś czas idziemy niemal razem, docierając na szczyt Skrajnej Turni. 
Oni chwilę odpoczywają, ja od razu idę dalej. Na grani są potężne, 
kilkumetrowe nawisy śniegu. Trzeba iść ostrożnie i uważać, by nie stanąć
 na takim nawisie.
Wiatr się wzmaga. Krok za krokiem docieram na szczyt 
Pośredniej Turni. To 2138 m n.p.m. Dalej jest znów stroma grań 
schodząca na Przełęcz Świnicką i jeszcze bardziej stroma grań prowadząca
 na tzw. taternicki wierzchołek Świnicy. Jest on nieco niższy od 
głównego, ale zimą jest o wiele bezpieczniejszy do wejścia i zasadniczo 
nie wymaga asekuracji liną. Dziś warunki są bardzo dobre, widać ludzi 
podchodzących granią. Ja jednak jestem już dość zmęczony, a poza tym 
trzyma mnie czas. Wejście na Świnicę i powrót to dodatkowe 2 godziny. 
Mogę mieć problem ze złapaniem transportu do Białki. Zresztą wycieczka i
 tak jest bardzo ładna, widoki są wspaniałe. Nie tylko niemal całe 
Tatry, nie tylko potężna ściana Świnicy na wyciągniecie ręki. W oddali 
widać Niżne Tatry, również wystające z morza chmur, które wypełnia 
kotlinę Liptowską. A na północy Pilsko, Babia Góra, Turbacz i inne szczyty Beskidów. Przejrzystość powietrza jest fenomenalna. Robię kilka
 zdjęć, zakładam buffa na twarz, bo czeka mnie powrót pod wiatr. 
Ruszam
 w drogę powrotną. Wiatr jest uciążliwy i męczący. W dodatku i ja jestem
 coraz bardziej zmęczony. Uznaję, że odpuszczenie sobie Świnicy było 
racjonalne - to pierwsza górska wycieczka od kilku miesięcy, w dodatku 
zimowa i nieco brakuje mi rozchodzenia. Mijam przełęcz Liliowe i 
zaczynam podejście pod Beskid. To ten próg, gdzie użycie czekana wydaje
 się obowiązkowe.
W górę jest nawet ciężej, bo dochodzi zmęczenie. Po 
kilku minutach staje jednak na szczycie Beskidu. Dopinam czekan do 
plecaka - nie będzie mi już potrzebny. Posilam się - wcześniej nic nie 
jadłem i odpływ sił stał się już zauważalny. Schodzę na Suchą Przełęcz i
 wchodzę jeszcze na sam szczyt Kasprowego Wierchu. Chciałbym zejść do 
Kuźnic trasą prowadząca pod kolejką linową, ale okazuje się że ten szlak
 nie jest przedeptany. Są tu co prawda trasery, ale tak jak widzę - po 
jakimś czasie się kończą i trzeba by schodzić na wyczucie. Szlak niby 
dobrze znam, ale zimą wszystko wygląda inaczej i trzeba by skupiać się 
na wyszukiwaniu drogi. Trudno, wrócę tak jak przyszedłem, czyli przez 
Halę Gąsienicową.
Ruszam w dół wzdłuż stoku 
narciarskiego. Teraz już trasa jest w cieniu i robi się chłodniej. Idę i
 idę, dłuży mi się to już. W końcu osiągam dno kotła, koło dolnej stacji
 kolejki krzesełkowej odpinam raki. Od razu idzie się inaczej - niby 
delikatnie się ślizgam, ale jest lżej. Tu jednak nachylenie jest żadne, 
więc raki nie są niezbędne. Mijam "Betlejemkę", podchodzę kawałek i 
jestem na Równi Królowej. Po kilku minutach jestem na Przełęczy między 
Kopami. Chmury nadal spowijają Podhale, ale teraz są już mniej gęste 
niż rano. Kilka zdjęć i ruszam przez Skupniów Upłaz. Teraz już nawet nie
 idę tylko wręcz lekko biegnę w dół. Śnieg mimo że ubity i twardy, to 
jednak dobrze amortyzuje, nierówności nie ma, można więc poruszać się 
znacznie szybciej niż latem. Docieram do lasu, chwilę jeszcze zatrzymuję
 się w miejscu gdzie widać pięknie Giewont i Kalatówki, by zrobić kilka 
zdjęć.
Jeszcze kilkanaście minut i będę w Kuźnicach. Ostatni leśny odcinek i wreszcie jestem. 7 
godzin marszu, wycieczka okazała się bardzo udana. Nie spodziewałem 
się takich widoków i tak dobrych warunków śniegowych.
Wsiadam
 w busa pełnego narciarzy. Po kilku minutach jestem przy dworcu. Na 
szczęście jest bus do Białki, odjeżdża za kilka minut. Udaje mi się 
nawet usiąść, co jest wybawieniem, bo po chwili pojazd zapełnia się tak, że 
jedzie się jak w puszce z sardynkami. Zakopane nie ma teraz ferii i co 
najmniej połowa pasażerów to młodzież wracająca ze szkoły do domu. A bus
 głównie stoi - cała Zakopianka jest zakorkowana. Dotarcie do Poronina 
zajmuje dobre 40 minut. Potem trasa robi się już luźniejsza. Po godzinie
 jazdy jestem w Białce, robi się już ciemno.
Środa to
 mój ostatni pełen dzień pobytu. Rano tradycyjnie zaczynam od 
kilkukilometrowego biegu. Dzień zapowiada się bardzo ładnie i 
słonecznie. Po śniadaniu razem z Flo idziemy na stok, gdzie niemal 3 
godziny śmigamy na nartach. Flo radzi sobie doskonale, jak wynika z 
mojego zegarka z GPS-em momentami rozwijamy prędkości rzędu 50 km/h :) 
Jednak taka jazda męczy, szczególnie, że ten wyciąg to talerzyk więc nogi
 pracują także podczas jazdy w górę. Dlatego 3 godziny to czas po którym
 ma się już dość.
Pozostało jednak dużo czasu,
 a ja 
nie mogę usiedzieć na miejscu. Postanawiam zrobić jeszcze dłuższy 
spacer. Może spróbować to co zamierzałem kilka dni temu, czyli wejść na 
Czarną Górę? Albo może na któreś z wzniesień w okolicach Bukowiny, skąd 
będą piękne widoki na Tatry? Analizuje mapę w telefonie. Mój wybór pada 
na Rusiński Wierch. Wydaje się, że to najlepsze rozwiązanie. Prowadzi tam
 niemal na szczyt asfaltowa boczna droga. Co ciekawe, jest to szlak Tour
 de Pologne. To najbardziej górski etap wyścigu, słynny "Gliczarów". 
Rzeczywiście - podejście jest bardzo strome i gdy zbliżam się do osiedla
 położonego na szczycie jestem już 200 metrów wyżej niż centrum Białki. 
Tatry widać bardzo dobrze, ale nie widać całości panoramy. Ciągle coś 
zasłania jakiś fragment - a to drzewo, a to dom. Skręcam na stromą drogę
 pomiędzy domy, mijam ostatnie z nich. Szczyt jest jeszcze wyżej. Teraz 
panoramy nic nie zasłania i widać niemal całe Tatry. Tylko to 
oślepiające słońce nieco przeszkadza.
Na szczycie okazuje się, że... 
jest tu duży parking i górna stacja kolejki krzesełkowej :) więc można 
tu wjechać od drugiej strony. Wzniesienie ma 961 m n.p.m. i jest niemal 
300 metrów wyżej niż centrum Białki. Chętnie poczekałbym do zachodu słońca, aby warunki do fotografii były lepsze, ale wtedy nie zdążę na 
obiad. Nie zastanawiam się więc, tylko po prostu wracam tak jak 
przyszedłem.
Gdy docieram do pensjonatu robi się już ciemno. Łącznie przeszedłem 10 km, spacer okazał się całkiem fajny. Późnym wieczorem przyjeżdża Madzia. Teraz ona zostanie z Flo i Rodzicami, ja rano wsiadam w samochód i jadę do Warszawy. Jeśli pogoda będzie ładna, to zrobię sobie jakąś górska wycieczkę, po głowie chodzi mi Babia Góra.
W
 czwartek wstaję wcześnie rano. Wrzucam do bagażnika swoje rzeczy i ruszam w 
stronę Nowego Targu. Jest bardzo zimno, w Białce termometr pokazuje -11 
stopni, ale im niżej zjeżdżam, tym robi się zimniej. W Nowym Targu jest 
już -14 stopni. Typowa inwersja termiczna. Dna kotlin wypełnia mgła. Gdy
 mijam Czarny Dunajec i przejeżdżam przez płaski obszar przed Jabłonką, 
temperatura spada do -16 stopni. Wszystkie drzewa są bialutkie od 
szronu. Odbijam w drogę do Zawoi, która prowadzi przez przełęcz 
Krowiarki. Tam zaczyna się szlak na Babią Górę. Jadę coraz wyżej i 
wyżej, zatrzymuję się na niemal pustym parkingu na przełęczy. Ale tu 
śniegu!
Ruszam na szlak. Kilka osób schodzi z 
góry, 
pewnie byli na szczycie w czasie wschodu słońca. Początkowy odcinek 
szlaku jest silnie zmrożony i idzie mi się tak sobie. W plecaku mam 
raki, ale nie chce mi się na razie ich wyciągać. Jest to też najbardziej
 stromy fragment szlaku, a brak widoków jest denerwujący. Wreszcie 
docieram na Sokolicę - punkt widokowy, skąd ukazuje się już szczyt 
Babiej Góry.
Tu chwila odpoczynku, podejmuje też decyzję o założeniu raków. Nie ma sensu dłużej się ślizgać. Teraz jeszcze fragment szlaku prowadzący wśród drzew, ale po chwili zaczyna się już otwarty teren. Latem jest tu kosodrzewina, ale teraz wystają spod śniegu jedynie nieliczne gałązki. Widać stąd Diablak - szczyt Babiej Góry. Wydaje się że jest blisko, ale wiem że to dość złudne. Najpierw trzeba pokonać dwa kolejne większe wzniesienia grzbietu - Kępę i Gówniak.
Idę szybkim krokiem, bez 
zatrzymań. Raki trzymają bardzo dobrze, warunki są doskonałe. Na 
południu widać błękitny, zębaty grzebień Tatr. Widać też inne pasma 
górskie. Po niezbyt długim czasie mijam ostatnie spiętrzenie grzbietu i 
moim oczom ukazuje się kamienny obelisk, oznaczający szczyt. To 1725 m 
n.p.m. najwyższy punkt w Polsce poza Tatrami.
Babia Góra bywa nazywana 
Królową Beskidów, choć ja uważam że jest to nieco krzywdzące. Najwyższym
 szczytem Beskidów jest ukraińska Howerla, która ma 2061 m n.p.m. i to 
ona zasługuje na takie miano. Zaczyna mocno wiać. Jeszcze kilka kroków i
 jestem. Kilka zdjęć rozległej panoramy - wspaniale widać całe Tatry, 
zza nich Tatry Niżne, Wielkiego Chocza, Wielką i Małą Fatrę i pasma 
polskich Beskidów.
Widać nawet... śląskie elektrownie. Z zamglenia nad ziemią wystają kominy i unoszą się kłęby pary z chłodni kominowych. Wiatr jest bardzo silny. Szybko zakładam dodatkową kurtkę i buffa na twarz. Pora schodzić.
Droga powrotna mija mi bardzo 
szybko. Równe, zmrożone podłoże powoduje że raki wchodzą w nie bardzo 
pewnie. Można niemal biec. Szybko obniżam się, wiatr traci na sile. 
Zdejmuję dodatkową kurtkę, robię jeszcze kilka zdjęć.
Niesamowite, że na szczycie marzłem, a teraz muszę się rozbierać bo mi za gorąco. To dalej jest otwarty teren, a różnica wysokości wynosi najwyżej 200 m. Jednak dla siły wiatru jest to znaczące. Wkrótce docieram na Sokolicę i nie zatrzymując się ruszam dalej w dół, przez las. Tu jest najstromiej i w zasadzie tu trzeba najbardziej uważać. Droga mija względnie szybko i wkrótce melduję się na Krowiarkach. Docieram do samochodu, przebieram się w normalne ubranie na drogę. Pora jechać.
Najpierw
 czeka mnie zjazd w dół przez najdłuższą polską wieś - Zawoję. To dobre 
20 km jazdy, a cały czas jest to jedna miejscowość! Potem nazwa się 
zmienia na Skawicę i Białkę, ale można przyjąć, że to nadal ten sam teren
 zabudowany. Od Krowiarek, leżących na 1000 m n.p.m. zdążyłem już 
zjechać do poziomu 400 m n.p.m. 600 m różnicy poziomów na stosunkowo 
krótkim odcinku. W Makowie Podhalańskim skręcam w stronę Wadowic. Kiedyś
 jeździłem tą drogą w Tatry, aby ominąć korki na Zakopiance. Budowano tu
 sztuczny zbiornik w Świnnej Porębie. Teraz wreszcie wygląda na 
ukończony. Prezentuje się całkiem ładnie.
Gdy docieram
 w okolice Tychów postanawiam podjechać jeszcze na Pustynię Błędowską. 
Byłem tam kilka razy, zawsze robiła spore wrażenie. Nigdy nie widziałem 
jednak jak wygląda pokryta śniegiem, więc zbaczam jeszcze z trasy. Po 
kilkudziesięciu minutach jazdy przez śląskie wsie docieram do punktu 
widokowego. Pustynia prezentuje się w takiej scenerii nieco inaczej, ale
 bardzo ciekawie. Potem już długa i nudna jazda zakorkowaną "gierkówką" 
do Warszawy.
Wyjazd choć nieco spontaniczny okazał 
się bardzo udany. Odświeżyłem sobie jazdę na nartach, a co jeszcze 
ważniejsze - pojeździłem na nartach razem z Flo. Udało mi się nawet 
odbyć dwie bardzo udane i obfitujące w widoki górskie wycieczki i jedną 
taką nieco mniej górską, ale też piękną widokowo. Odpocząłem, 
kilkudniowy urlop dobrze mi zrobił.









































 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
