Majówka w tym roku jest dość nietypowa. Długi weekend majowy wypadł... w weekend. W dodatku nadal obowiązują ograniczenia związane z pandemią koronawirusa, nie można m.in. wynajmować pokoi i sprzętu. Planowałem niewielki spływ kajakowy na Mazurach, ale skończyło się na wyjeździe do rodziców i dłuższej rowerowej wycieczce. Opis tutaj.
Zarezerwowałem sobie w pracy wolny kolejny weekend, bo wypadał on już po częściowym zluzowaniu ograniczeń, a wypożyczalnia kajaków As-Tour z Krutyni potwierdziła mi, że będzie już mogła działać. Świetna wiadomość! Zarezerwowałem dwa kajaki i zaplanowałem dwudniowy spływ szlakiem Krutyni. W zeszłym roku w dwa dni razem z Flo przepłynęliśmy dolną część szlaku - z Krutyni przez Uktę do jeziora Bełdany, a następnie do Rucianego-Nidy. To 37 km spędzone w kajaku, opis naszego wypadu jest tutaj. Tym razem chcemy pokonać górny odcinek szlaku, od jeziora Dłużec do Krutyni - trasa jest tu znacznie bardziej zróżnicowana, łączy małe i średnie jeziora z krótszymi i dłuższymi fragmentami rzeki. To ponad 50 km, więc wysiłek będzie nieco większy, a ponadto czeka nas kilka przenosek. Tym razem jadą z nami moi znajomi - Ola i Michał. W czwórkę raźniej i łatwiej, szczególnie przy przenoszeniu kajaków. Planuję pokonanie trasy w dwóch, mniej więcej równych odcinkach po około 25 km. Ale nie wykluczam też większego dystansu pierwszego dnia, by w dniu kolejnym zakończyć spływ wcześniej.
Ruszamy w sobotę bladym świtem. Chcę dotrzeć na Mazury przed 9 rano, by było dużo czasu na sam spływ. Trasa przez Pułtusk i Ostrołękę jest niemal zupełnie pusta, jedzie się szybko i przyjemnie. Na miejsce docieramy o 8:45. Pogoda zapowiada się wspaniale. Przebieramy się, pakujemy rzeczy potrzebne nam na sam spływ. Ja załatwiam formalności, dostajemy dwa kajaki Prijon Excursion, wyposażone w szczelne komory bagażowe i ster. Są one nieco droższe w wypożyczeniu, ale zapewniają nieporównywalnie większy komfort pływania. Pracownik wypożyczalni wiezie nad kilkanaście kilometrów nad jezioro Dłużec. Nie jest to sam początek szlaku, a jego 20 kilometr. Gdybyśmy startowali jeszcze wyżej, to najlepiej przeznaczyć na to trzy dni, a tyle wolnego czasu nie mamy. Tu jest jednak dogodne miejsce, gdzie można dotrzeć samochodem z przyczepą i swobodnie zwodować kajaki.
Pakowanie się przed samym wypłynięciem zajmuje jeszcze dłuższą chwilę. Wszystko trzeba poupychać w komorach, ale część rzeczy musi być bezpośrednio w kajaku. W końcu spychamy je na wodę, odblokowujemy stery i ruszamy. Pogoda nadal jest piękna, ale na jeziorze jest odczuwalny wiatr. Na szczęście jezioro Dłużec jest niewielkie, więc nie powstaje na nim wyższa fala. Kierując się mapą w telefonie odnajdujemy wypływ krótkiego, ukrytego w trzcinach łącznika z jeziorem Białym.
Przepływamy kilkaset metrów zarośniętą rzeczką i wypływamy na rozległe jezioro. W tej części jest kilka sporych wysp. Musimy dopłynąć na sam koniec jeziora, gdzie jest struga, łącząca je z kolejnym. Wieje dość mocno z boku, tworzy się silna fala, która kołysze kajakami i mocno chlapie.
Pokonujemy najszerszą część jeziora i docieramy w jego zwężający się koniec. Jesteśmy już coraz bliżej, wyjmuję więc telefon, by zlokalizować strugę. Ogarnia mnie zdziwienie, bo to co wcześniej brałem za rzeczkę okazuje się być... drogą. Ekran telefonu jest w silnym słońcu mało czytelny i pomyliłem się :( Okazuje się, że musimy się cofnąć o dobry kilometr, a struga wypływa gdzieś z boku jeziora. Gdy wreszcie dopływamy do niej, okazuje się że jest tu tabliczka z napisem "Babięta" i zaznaczonym kierunkiem dalszej drogi, ale sam wypływ jest dość dobrze zamaskowany trzcinami i z daleka zupełnie niewidoczny.
Strugą przepływamy pośród wysokich lasów i wpływamy na równoległe do Białego jezioro Gant. Jest zupełnie bezludne. O ile na Białym nad brzegami byli czasem jacyś wędkarze, to tu nie ma absolutnie nikogo. Jezioro zwęża się, w końcu przechodząc w kilkunastometrowy tor wodny pośród rozległych trzcinowisk. Docieramy wreszcie na Babięcką Strugę. Teraz czeka nad nieco dłuższy odcinek rzeczny. Z początku teren wokoło jest bagienny i podmokły. Mijamy bobrowe żeremię.
Jest tu mnóstwo ptaków. Co chwila mijamy kaczki, perkozy, kilka razy zrywa się do lotu czapla. Przyroda jest tu bardzo ładna, a rzeka malownicza. Mijamy rozgałęzienie strugi, w prawo można popłynąć na jezioro Tejsowo, ale my płyniemy w lewo. Pojawiają się przed nami pierwsze zabudowania, mijamy stanicę wodną PTTK w Babiętach. Dopływamy wreszcie do zapory wodnej i niewielkiej elektrowni. Tu trzeba będzie przenieść kajaki na drugą stronę, co oznacza stumetrowy spacer.
Przed przenoską postanawiamy nieco się posilić i odrobinę odpocząć. Przeprawia się też samotny kajakarz, który dopłynął tu przed nami. Radzi sobie doskonale, bo w kajaku ma... składany wózek. Z takim wyposażeniem jest w stanie dokonać takiej przeprawy w pojedynkę. My częściowo rozpakowujemy kajaki by było lżej i razem z Michałem przenosimy je kolejno na drugą stronę zapory i biegnącej po niej drogi. Mimo częściowego rozpakowania kajaki ważą swoje, a niewielkie uchwyty mocno wrzynają się w dłonie. Po drugiej stronie pakujemy je i ruszamy w dalszą drogę.
Babięcka Struga płynie przez tereny leśne, w wodzie jest sporo różnych pni, kołków i innych przeszkód, które trzeba omijać. Niektóre drzewa są już tak nisko nad wodą, że ich przewrócenie się to kwestia nieodległej przyszłości. Na szczęście nie ma żadnej przeszkody całkowicie tarasującej drogę. Krutynia jest zbyt uczęszczanym szlakiem i zwalone drzewa są na bieżąco usuwane. Jednak gdy płynąłem tą rzeką ponad 20 lat temu, to zdarzały się pnie, po których trzeba było przeciągać kajaki górą. Po kilku kilometrach rzeka rozszerza się i wypływamy na wydłużone jezioro Zyzdrój Wielki. Jest tu silny i dokuczliwy wiatr, ale na szczęście wieje w plecy. Tworzy się spora fala, ale przynajmniej mało chlapie i nie trzeba w wiosłowanie wkładać zbyt wielkiej siły.
Ten odcinek jest bardzo ładny. To typowe jezioro rynnowe, o wysokich brzegach, porośnięte sosnowymi lasami. Mijamy wyspę położoną w połowie jego długości. Pamiętam ją jako doskonałe miejsce biwakowe i przywołując z pamięci obrazy sprzed lat stwierdzam, że wyspa nic a nic się nie zmieniła. Zastanawiałem się nawet czy właśnie tu nie obozować. Jest jednak jeszcze względnie wcześnie, a to dopiero nieco ponad 20 km naszego spływu. Dochodzimy do wniosku by szukać miejsca na obóz nieco dalej.
Ponownie naradzamy się już przy samym końcu jeziora. Jest tu sporo miejsc, które już na pierwszy rzut oka wyglądają zachęcająco, no ale jest tu kolejna przenoska. Jeśli teraz rozbijemy obóz, to kajaki trzeba będzie przenosić jutro rano. A nie wiadomo jaka jutro będzie pogoda, gdyby miało padać, to nie będzie to nic przyjemnego. Po naradzie postanawiamy płynąć do Spychowa, gdzie jest pole namiotowe.
Przenoska jest nieco krótsza niż ta w Babiętach, ale i tak zajmuje nam dobre pół godziny. Znów częściowo rozpakowujemy kajaki, znów robimy małą przerwę na posiłek. Jesteśmy już zmęczeni, na szczęście do jeziora Spychowskiego jest niedaleko. Wsiadamy do kajaków i ruszamy dalej. Po kilku kilometrach wiosłowania w podmokłej okolicy wypływamy na niewielkie i dość nieciekawe jezioro. Jest tu niby pole namiotowe PTTK, ale są tu ludzie z dziećmi, a samo pole jest mało atrakcyjne. Stwierdzamy, że nie ma mowy by tu spać. Wiem, że nad kolejnym jeziorem jest sporo dobrych miejsc na biwak, ale ustalamy, że tam już musimy się rozbić, bo dalej nie ma już sensu płynąć.
Wypływa stąd Spychowska Struga, prowadząca z początku przez teren zabudowany. Jest tu kilka mostków i drewnianych kładek, na brzegach jest sporo wędkarzy. Jak dla mnie jest to najbrzydszy odcinek tej części szlaku. Na szczęście po kilku kilometrach zabudowa się kończy i znów zaczynają się podmokłe tereny. Znów wielokrotnie obserwujemy czaple.
W pewnym momencie zza zakrętu rzeki wyłaniają się dwa nisko lecące łabędzie. Lecą prosto na nas! Pierwszy z nich zauważa kajaki i zbacza nieco w lewo, przelatując 2-3 metry od nas. Drugi jednak leci dokładnie na nas, tak jakby miał się z nami zderzyć. Trwa to sekundy, nie ma czasu na żadną reakcję. Łabędź podrywa się jednak nieco i przelatuje metr nad naszymi głowami. Wow! Wrażenie niesamowite, nie sądziłem, że taki ptak wytwarza tyle szumu. Żałuję, że nie miałem w pogotowiu aparatu, bo mógłbym zrobić zdjęcie godne okładki National Geographic. Nigdy jeszcze łabędź nie przeleciał tak nisko nade mną lecąc prosto na mnie. Podejrzewam, że podobna okazja na tak bajkową fotografię może już nigdy się nie powtórzyć. No cóż, obraz jednak pozostanie w pamięci.
Słońce jest już coraz niżej, od wody odbija się światło tak intensywnie, że nie pomagają nawet okulary przeciwsłoneczne. Ciężko patrzeć w stronę odblasków, bo oślepiają. Wypływamy w końcu na jezioro Zdrużno. Kojarzę, że na jego przeciwległym brzegu były całkiem dobre miejsca na biwak, poza tym są na nim dwie wyspy, gdzie również można szukać szczęścia.
Okazuje się, że pamięć mnie nie myli, gdy podpływamy pod brzeg, pomiędzy trzcinami ukazuje się całkiem dobre zejście do wody, a zalesiony teren wydaje się wyżej być poziomy. To w tym rejonie Mazur wcale nie jest częste, na ogół brzegi są wysokie i silnie spadziste, o rozbiciu namiotu można pomarzyć. Gdy dobijamy musimy tylko wyciągnąć kajaki metr w górę, a później jest już płasko. Uff... pokonaliśmy dziś 36,5 km, więcej niż planowaliśmy. Zajęło to ponad 7 godzin.
Wypakowujemy się, wynajdujemy miejsca na dwa namioty. Są tu ślady samochodowych opon, ale nie jest to żadna droga, tylko raczej z rzadka ktoś tu dociera samochodem, bo miejsce jest urocze. Przezornie nie rozbijamy się na samych śladach. Okazuje się to dobrą decyzją, bo po jakimś czasie pojawia się samochód z odzianym w coś w rodzaju munduru człowiekiem. Cholera... leśniczy? Może się doczepi, że tu nie można obozować? Na szczęście to wędkarz, mówi nam tylko, że jedzie nieco dalej na ryby i nad ranem będzie wracał i ma nadzieję, że nas nie obudzi. Życzymy mu "taaakiej ryby". Porządkujemy obozowisko, zabezpieczamy kajaki i wiosła.
Rozpalamy niewielkie ognisko, przygotowujemy posiłek. Słońce zachodzi, robi się coraz ciemniej. Regularnie dobiega nas dziwny odgłos, na który zwróciłem uwagę już wcześniej. Jakby ktoś dmuchał w butelkę. Dźwięk powtarza się cztery razy pod rząd i nastaje cisza. A po kilku minutach znowu. Czasem taki dźwięk dociera gdzieś z innego kierunku. Co to może być? Dźwięk jest niski, basowy i wydaje się naprawdę głośny. Może jakieś ptaki? Może żaby? A może jakieś jeleniowate mają rykowisko? Nie przypomina to jednak jeleni, stawiam więc na ptaki.
Zapada ciemność. Cały dzień okazał się męczący dla wszystkich. Wygaszamy ognisko i kładziemy się spać. Podobnie jak rok temu, Flo dostaje mój puchowy śpiwór i matę samopompującą. Ja zadowalam się cienkim syntetykiem i alumatą. Na szczęście wyzbieraliśmy wszystkie szyszki a podłoże jest względnie równe. Tym niemniej spanie na twardej ziemi nie jest najwygodniejsze, budzę się często nie mogąc się ułożyć. W dodatku dźwięki dmuchania w butelkę dochodzą z różnych kierunków przez całą noc.
Poranek jest rześki. Słońce jest już dość wysoko na niebie, ale nas jeszcze osłania las i namioty są w cieniu. Wstaję pierwszy, rozpalam małe ognisko, przygotowuję wodę na kawę. Wkrótce wstają Ola i Michał, najtrudniej mi dobudzić Flo, ale i ona się podnosi. Oszacowałem, że poranne czynności obozowe i przygotowania do wypłynięcia zajmą nam około dwóch godzin i okazuje się to właściwą oceną. Posiłek, uprzątnięcie obozu, zwijanie namiotów, pakowanie i poranna toaleta powodują, że
wypływamy kilka minut po godzinie 9. Niebo jest bezchmurne i panuje całkowita cisza. Powierzchnia jeziora tworzy gładką taflę. Cieszę się z jednej strony, że wiatru nie będzie, ale z drugiej nieco martwię, czy damy radę wytrzymać palące słońce.
Wypływamy i kierujemy się na północ. Przepływamy pod niewielkim mostkiem i wypływamy na długie i wąskie jezioro Uplik. Jest bardzo malownicze i bardzo mi się podoba. Wiosłujemy dość niespiesznie, mając świadomość, że wczoraj pokonaliśmy 2/3 zaplanowanej trasy, więc dziś nie ma wielkiego pospiechu.
Widzimy rodziny małych kaczuszek i małych perkoziątek. Wyglądają przezabawnie. Pojawiają się też liczne czaple i łabędzie. Jezioro rozszerza się nieco, my kierujemy się na jego prawy brzeg i przepływamy pod mostem, którym biegnie droga Mragowo - Ruciane-Nida. Wczoraj przejeżdżaliśmy tam samochodem. Wypływamy na jezioro Mokre. To największy i najgłębszy zbiornik wodny na szlaku Krutyni. Ma prawie osiem kilometrów długości i ponad 50 m głębokości, co czyni je w ogóle jednym z najgłębszych jezior na Mazurach. Mijamy wieś Zgon i kierujemy się na północ.
Momentami pojawia się delikatny powiew marszczący wodę, ale ogólnie panuje cisza. Sprawia to, że na słońcu jest straszna patelnia. Wypijamy z Flo całą butelkę wody w ciągu godziny. A wczoraj wystarczyło mi parę łyków na cały dzień. Zawsze taki upał mnie męczył. Ola i Michał płyną szybciej od nas, bo wiosłują oboje, a Flo postanawia się poobijać. W końcu namawiam ją, by jednak złapała za wiosło, bo jednak będzie mi wyraźnie lżej. Z prawego brzegu dochodzi nas odgłos jakby do wody wbiegło naraz z 10 osób. Co tam się dzieje? Jakaś grupa dzieciaków? Widzę jednak, że Ola i Michał robią zdjęcia. Nie mogą to być więc dzieciaki. Podpływam bliżej i zza trzcin wyłania się kilka osób na... koniach. Zwierzęta z wyraźną przyjemnością chłodzą się w jeziorze. No tak, teraz jest jasne, co spowodowało taki odgłos.
Docieramy wreszcie na sam koniec jeziora, które zwęża się i skręca lekko w prawo. Jest tu mostek i tuż za nim tama. Ta przenoska jest jednak bardzo krótka, dosłownie kilkanaście metrów. Na tak krótki dystans postanawiamy nie rozpakowywać kajaków. Damy radę przenieść je w całości. Po chwili odpoczynku i małej przekąsce ruszamy dalej. To ostatnie kilometry naszej trasy. Tu rozpoczyna się rezerwat "Krutynia" gdzie jest zakaz biwakowania, a nawet wysiadania z kajaków.
Z początku jest to wąskie rozlewisko rzeki. Po kilku zakrętach rozszerza się ono w niewielkie jezioro Krutyńskie. Po dłuższej chwili docieramy do jego końca, gdzie zaczyna się jeden z najpiękniejszych fragmentów całego szlaku.
Rzeka płynie tu przełomem pomiędzy lesistymi wzgórzami, woda jest płytka, a dno na ogół piaszczyste lub kamieniste. Są tu liczne zwalone drzewa, ale żadne nie tarasuje drogi, płynie się więc bardzo przyjemnie. Na lewym brzegu jest nawet coś w rodzaju ścieżki edukacyjnej dla turystów. Pojawiają się wreszcie jacyś kajakarze, ale są to osoby które wzięły kajak na krótką wycieczkę z pobliskiej Krutyni, a nie turyści na wielodniowym spływie. Mijamy gniazdo łabędzi, gdzie dorodny samiec próbuje nas odstraszyć, dziobiąc nawet w moje wiosło. Przypominamy sobie z Flo, że dokładnie w tym miejscu w zeszłym roku też był taki bojowo nastawiony łabędź i też nas dziobał i syczał. Być może to ta sama para tych ptaków.
Wkrótce pojawiają się pierwsze zabudowania Krutyni. Ruch na rzece zwiększa się, co jest naprawdę dużym kontrastem w porównaniu z tym co widzieliśmy wczoraj i dziś rano. Na całej trasie aż do przełomu Krutyni spotkaliśmy dwa kajaki. A teraz już dobre dwadzieścia. Nie ma się co dziwić - niedziela, piękna pogoda i popularna turystyczna miejscowość, wręcz centrum kajakarstwa. Mijamy drogowy mostek i przybijamy na piaszczystej plaży. To koniec naszej trasy, dziś pokonaliśmy 17 km. Na plaży akurat są pracownicy naszej wypożyczalni, przygotowujący kajaki dla turystów "kilkugodzinnych". Nie muszę więc po nikogo dzwonić, kajaki zostawiamy obok innych. Jeden z pracowników odwozi mnie do bazy, skąd biorę samochód. Wracam na plażę, gdzie pakujemy się i przebieramy na drogę powrotną. Wszystko to zajmuje dłuższą chwilę.
Ruszamy o godzinie 14. Jako, że jest wcześnie, to postanawiamy zobaczyć coś ciekawego w tym rejonie Mazur. Ani Ola, ani Flo nie widziały nigdy jeziora Śniardwy. Postanawiamy więc pojechać do Łuknajna, gdzie jest wieża widokowa. Jedziemy starą asfaltówką ze zniszczoną nawierzchnią, docieramy w końcu do Mikołajek. Nigdy jakoś nie lubiłem tej miejscowości, mimo jej położenia na szlaku Wielkich Jezior i znaczenia dla turystyki, uważałem ją zawsze za zapadłą dziurę. Skręcamy w stronę Łuknajna. Po chwili asfalt się kończy, a my musimy kolejne kilka kilometrów pokonać szutrową drogą. Jest ubita gąsienicową maszyną i jej nawierzchnia tworzy istną tarkę, na której strasznie trzęsie. Zwalniam, bo mam wrażenie, że samochód zaraz się rozpadnie. To pomaga w pewnym stopniu, ale trzęsie nadal niemiłosiernie.
Łuknajno to maleńka wioska, dosłownie kilka domów, położona na lądowym przesmyku między jeziorami Łuknajno i Śniardwy. Z małego parkingu idziemy kilkaset metrów na północ, dochodząc wreszcie do wieży widokowej. Widać z niej jezioro Łuknajno, które jest rezerwatem ptaków. Jezioro jest niemal okrągłe, płytkie i zarastające. Jego brzegi to grzęzawisko, a wszędzie są szerokie pasy trzciny. W sumie nic ciekawego, poza tym że jest ostoją ptactwa wodnego.
Wracamy na parking, w recepcji pensjonatu kupuję bilety na wieżę widokową nad Śniardwami. Idziemy teraz na południe i wspinamy się na wieżę. Największe polskie jezioro robi zawsze duże wrażenie, a ostatni raz widziałem je wiele lat temu. Teraz pogoda i widoczność są doskonałe, a fakt obserwowania go z pewnej wysokości wrażenie ogromu jeszcze potęguje.
Postanawiamy jechać jeszcze na wschodni kraniec jeziora i zobaczyć jak prezentuje się stamtąd. Cofamy się w kierunku Mikołajek. O dziwo, w tą stronę tarka na drodze jest znacznie mniej odczuwalna. Mijamy Mikołajki i kierujemy się na Orzysz. Droga jest dość kręta i prowadzi przez pofalowany teren. Choć lasów jest tu niewiele, jest ona bardzo malownicza. Dojeżdżamy do Okartowa, gdzie jak pamiętam było dogodne zejście nad jezioro. Okazuje się że jest to teraz... teren prywatny i nie ma jak dotrzeć do brzegu. Trochę zły ruszam drogą w stronę wsi Nowe Guty. Tu jest kilka miejsc bezpośrednio nad brzegiem. Jest tu nawet jakiś pensjonat i ładna plaża z pomostem. Z niego roztacza się równie imponujący widok jak z wieży w Łuknajnie. Robimy kilka zdjęć wielkiej przestrzeni wodnej i ruszamy już w drogę powrotną.
Dla zobrazowania wielkości Śniardw, załączam ich zdjęcie wykonane z wysokości około 8 km, z samolotu. Znajdowałem się wtedy w okolicy Grudziądza, więc w lini prostej było ponad 200 km. A mimo to bez większych problemów widać zarówno Śniardwy jak i sporo mniejsze Łuknajno. Zdjęcie wykonałem zresztą dlatego, że wyraźnie rzuciły mi się w oczy.
Mijamy Pisz, mijamy Kolno, dojeżdżamy do Łomży. Wydawało mi się, że na Mazurach ludzi jest mało, bo pandemia, bo opóźniona majówka... okazuje się jednak, że ruch gęstnieje z każdą chwilą i są to głównie warszawskie rejestracje. Na drodze ekspresowej S8 jest już tłoczno, a za Wyszkowem robią się lokalne zatory! Skręcamy do Marek, odwożę najpierw Michała, potem Olę. Pogoda wyraźnie się psuje, zaczyna padać deszcz. Mieliśmy trochę szczęścia, bo oba dni były bardzo słoneczne. W domu jesteśmy dopiero około 21, dzień został wypełniony w całości.
Wyjazd okazał się bardzo udany. Pogoda była idealna, ludzi na szlaku nie było w ogóle. Wszyscy już chcieliśmy wyrwać się gdziekolwiek po dwóch miesiącach dość sporych ograniczeń. A szlak Krutyni okazał się przepiękny jak zwykle. Fakt że płynęliśmy jego górny fragment i to jeszcze poza sezonem spowodował, że mazurską przyrodą cieszyliśmy się w samotności. Ja przypomniałem sobie dawne lata, a Flo poznała w ten sposób niemal całość tego szlaku - było to znakomite uzupełnienie zeszłorocznej majówkowej trasy. Łącznie pokonaliśmy 53,5 km w dwa dni. Załączona mapka pokazuje naszą trasę.
Tajemniczy basowy dźwięk nad jeziorami okazał się tak jak myślałem głosem ptaka. Wyszukałem w internecie, że taki odgłos wydaje bąk zwyczajny. Nie sadziłem jednak, że może być on aż tak donośny. Tutaj odnośnik do znalezionego w internecie nagrania tego "śpiewu".
Piękna wycieczka, Flo jaka dzielna. Jesteście niesamowici 😃
OdpowiedzUsuń