▼
niedziela, 3 maja 2020
Rowerowa wycieczka wokół Zalewu Włocławskiego
Tegoroczna majówka jest bardzo skromna. W pracy mam jeden wolny dzień i wypada on w niedzielę. Zresztą, ciężko gdzieś wyjechać, kempingi, hotele i inne miejsca noclegowe do jutra są pozamykane. Mam jednak dobrą miejscówkę na krótki wypad poza Warszawę. To dom moich Rodziców, zlokalizowany na pograniczu województwa mazowieckiego i kujawsko-pomorskiego. Mniej więcej 20 km na północny zachód od Płocka. Jest położony na uboczu, na terenie Brudzeńskiego Parku Krajobrazowego. Cisza, spokój i piękna okolica, gdzie przez Wysoczyznę Płocką przepływa rzeka Skrwa Prawobrzeżna. Przełom Skrwy jest bardzo malowniczy, rzeka zajmuje szeroką dolinę o głębokości dobrych 20-30 m, a cały okoliczny teren jest pofalowany, co jest dość niezwykłe jak na mazowieckie warunki.
Wyruszam w sobotę po pracy. Jest na szczęście mały ruch, w niecałe dwie godziny dojeżdżam do Rodziców. Wziąłem ze sobą rower, jutro mam zamiar zrobić dłuższą wycieczkę, choć prognozy pogody nie się zbyt optymistyczne. Niestety byłem zmuszony zabrać rower górski, bo dojazd do mojej bazy wypadowej to piaszczyste, szutrowe drogi. Najbliższy asfalt zaczyna się kilka kilometrów dalej, wiec rower szosowy odpadał.
Moim celem jest objechanie wokoło Zalewu Włocławskiego. To największy i najdłuższy sztuczny zbiornik w Polsce. Ma 58 kilometrów długości i 70 kilometrów kwadratowych powierzchni, co czyni z niego w ogóle czwarte co do wielkości jezioro w kraju. Na zaporze we Włocławku, która spiętrza na wysokość dobrych 10 metrów wody Wisły, jest też największa polska przepływowa elektrownia wodna, osiągająca 160 MW mocy elektrycznej.
Budzę się rano przed szóstą. Szybkie śniadanie, pakowanie plecaka. Zastanawiam się nad ubiorem. Chyba jednak warto ubrać się w długie spodnie i kurtkę. Nieco mży i jest dosłownie kilka stopni. Pierwsze minuty jazdy powodują, że zakładam też rękawiczki, które przezornie zabrałem. Wiatr i deszcz wychładzają gołe dłonie w bardzo szybkim tempie. Co gorsza wieje z zachodu, a ja właśnie zdążam w tym kierunku, więc pierwsze 40 km trasy będzie męczące.
Przecinam szeroką dolinę, która przepływa Skrwa, przejeżdżam mostkiem nad rzeką. Dość męczący podjazd i wreszcie docieram do drogi asfaltowej. Tu jedzie się zdecydowanie lżej. Mijam miejscowość Brudzeń Duży, o tej porze jeszcze zupełnie uśpioną. Skręcam w stronę Dobrzynia nad Wisłą. Czeka mnie teraz kilkanaście kilometrów pod deszcz i wiatr. Cisnę mocno, ale silne podmuchy niweczą moje wysiłki i prędkość oscyluje w granicach 20-22 km/h. W dodatku jest pod górkę! Wysoczyzna w tym miejscu jest silnie pofalowana i co i rusz są dłuższe podjazdy i zjazdy. Wreszcie po kilku kilometrach docieram do tabliczki informującej że znajduję się już w województwie kujawsko-pomorskim.
Jadę dalej, mijając miejscowość o uroczej nazwie. Myślę, że dla wielu osób jej nazwa może być wręcz dewizą życiową ;)
Mijam wreszcie Dobrzyń nad Wisłą. Spodziewałem się uroczego miasteczka, bo z nazwą kojarzyła mi się jakaś historyczna lokalizacja, jakiś zamek czy coś takiego. Jest owszem wzgórze zamkowe, ale sama miejscowość jest dość nijaka. W dodatku krajobraz psują liczne elektrownie wiatrowe.
Za Dobrzyniem można pojechać skrajem skarpy, z widokami na Zalew Włocławski, ale oznacza to jazdę szutrówkami i kombinowanie jak przejechać, szukanie drogi w nawigacji. A to spowalnia jazdę. Postanawiam jechać po prostu główną drogą prowadzącą do Włocławka, bo choć nieco dalej, to będzie przynajmniej równo i bez potrzeby nawigowania.
Kolejne kilkanaście kilometrów jest dość wyczerpujące. Wiejący w twarz wiatr, zacinający momentami deszcz, w dodatku spore podjazdy. Moja średnia jest żałosna, ale to dopiero jakaś 1/5 drogi, nie ma co żyłować się i jechać szybciej. W końcu po lewej stronie zauważam wysoki komin, który jak pamiętam jest we wschodniej części Włocławka. To oznacza, że do zapory jest już niedaleko. Widzę też wysokie słupy, którymi linia energetyczna przekracza Wisłę. Musze jednak pojechać jeszcze kawałek pod wiatr, by w miejscowości Szpetal Górny wreszcie skręcić w stronę zalewu. Jadę najpierw na południe, a potem wręcz na wschód, niejako zawracając. Mimo że jest lekko pod górę, to... bez problemów osiągam 28 km/h. No tak, teraz mam wiatr w plecy, to ogromne ułatwienie. W sumie dobrze, bo teraz ponad 50 km będę jechał właśnie w tą stronę.
Zjeżdżam dość stromo w dół, z wysokiej skarpy wprost w kierunku zapory. Wkrótce moim oczom ukazuje się bardzo szeroki w tym miejscu zalew i sama zapora.
Jeszcze kilkaset metrów jazdy i znajduję się na koronie zapory. Miejsce to znane jest nie tylko jako elektrownia wodna. To tutaj oprawcy z SB wrzucili do Wisły ks. Jerzego Popiełuszkę. Schodzę wraz z rowerem stromymi schodkami w kierunku krzyża upamiętniającego jego męczeńską śmierć. Tabliczki głoszą, że to obiekt hydrotechniczny i że należy trzymać się wyznaczonej ścieżki.
Zaraz przy schodkach jest tablica pamiątkowa. To miejsce odnalezienia ciała ks. Popiełuszki. Dalej jest wielki krzyż i kilka dalszych tabliczek pamiątkowych z rożnych lat. Chwila zadumy i odpoczynku, kilka zdjęć. Wrażenie robi różnica szerokości koryta Wisły powyżej i poniżej zapory.
Wracam schodkami na koronę. Jeszcze kilka zdjęć i ruszam na drugą stronę. Tu skręcam na wschód, w kierunku Płocka.
Dalsza droga jest mi dość dobrze znana, wiele razy pokonywałem ją samochodem. Prowadzi ona skrajem Zalewu Włocławskiego przez piękne tereny Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego. Są tu wielkie kompleksy leśne i duża ilość ładnych jezior.
Na szczęście wieje w plecy, bez problemów i wysiłku utrzymuję prędkość ponad 25 km/h. Jaka miła odmiana! Droga z tej strony zalewu jest też niemal zupełnie płaska, podjazdy i zjazdy są minimalne. Obawiałem się nieco, że będzie spory ruch samochodów, ale jest on niemal zerowy. Wreszcie malutka przerwa, pora się czymś posilić. W plecaku mam dwa banany i tabliczkę czekolady. Pierwszy banan jest dobrą nagrodą za pokonanie 1/3 trasy.
Do Płocka jest według drogowskazów 39 km. Powinienem się wyrobić w półtorej godziny, ale pewnie będzie ciut dłużej, przecież zatrzymam się na jakieś zdjęcia. Co i rusz z lewej strony między drzewami przebijają wody zalewu, ale nie ma nigdzie sensownego dojazdu, więc cisnę dalej. Mijam Dąb Polski i Nowy Duninów. Tu zatrzymuję się na chwilę przy porcie jachtowym. O tej porze roku nie ma jeszcze prawie żadnych łódek, ale właśnie ktoś przywiózł na przyczepie motorówkę i spuszcza ją na wodę. Jest tu też ciekawy i zadbany pałacyk.
Jadę dalej, mijam miejscowość Soczewka. Tu uchodzi do zalewu Skrwa Lewobrzeżna. Jest to pewnego rodzaju ciekawostka, bo niemal w tym samym miejscu do zalewu z dwóch stron wpadają dwa dopływy i oba noszą nazwę Skrwa. Jednak dla odróżnienia nazywa się je Lewą i Prawą lub Lewobrzeżną i Prawobrzeżną. W Soczewce też jest jakiś pałacyk, ale bardziej zaniedbany. Znów zatrzymuję się gdzieś nad brzegiem, by fotografować wody zalewu. Przede mną widzę w oddali dymiące kominy. To oznacza, że zbliżam się do Płocka. Tabliczka informuje mnie, że pozostało 13 km.
Jeszcze dłuższa chwila i docieram do tablicy powitalnej miasta. Zaczyna się tu również gładka ścieżka rowerowa. Przejeżdżam przez Radziwie - lewobrzeżną dzielnicę Płocka, która jest znana ze swojego przemysłowego charakteru - są tu jakieś zakłady, fabryczki, duży port rzeczny i zabytkowy spichlerz, który jednak działa do dziś.
Wjeżdżam wreszcie na stary most. Stąd najpiękniej widać wysoką skarpę i zabytki miasta. Widać też ogrom wód rozlanej szeroko Wisły.
Dotarcie kilkadziesiąt metrów wyżej zajmuje mi dłuższą chwilę. Skręcam wreszcie na zachód. Teraz znów będzie pod wiatr. Na szczęście już nie pada, pogoda wyraźnie się poprawiła. Postanawiam przejechać przez płocką starówkę. Warto pamiętać, że w latach 1079–1138 Płock pełnił rolę stolicy Polski, a potem był stolicą Książąt Mazowieckich. Z dawnej świetności niewiele pozostało. Starówka jest dość niewielka, jej główną ozdobą jest Wzgórze Tumskie i stojąca na nim katedra. Potem docieram na rynek, który jest całkowicie pusty.
Przecinam już znacznie mniej zadbane uliczki i docieram do centrum miasta. To już typowe blokowisko.
Kieruję się na północ, w stronę dymiących kominów. Płock to przede wszystkim miasto przemysłowe. Tu zlokalizowany jest największy zakład koncernu Orlen i w ogóle największy zakład przemysłowy w Polsce - Mazowieckie Zakłady Rafineryjne i Petrochemiczne. Dla mnie od dziecka była to po prostu "petrochemia" i tyle. Często bywałem w Płocku i okolicach i od zawsze zakłady robiły na mnie wielkie wrażenie.
Podjeżdżam na jeden z parkingów przy petrochemii. W górę sterczą liczne kominy, wieże destylacyjne i jakieś inne instalacje, wszędzie plątanina rurociągów. Różne uboczne produkty spalają się w wielkich flarach-pochodniach. Z bliska wszystko wydaje dziwne odgłosy i bezustanny szum. Jest to strefa zagrożenia wybuchem, o czym informują tablice.
Objeżdżam całe zakłady od zachodu. Tu jest kolejny parking, tu są liczne biurowce. Tu robię kolejne zdjęcia.
Kieruję się wreszcie na północ. Jadę przez miejscowość Biała. Teren znów jest silnie pofalowany, przecinam dolinkę jakiejś rzeczki. Rzeczka malutka, ale dolinka całkiem głęboka. Mam już za sobą 100 km, w dodatku znów jadę pod wiatr - każdy podjazd jest dość męczący. Robię jeszcze kilka zdjęć płockiej rafinerii z większej odległości.
Zostało mi jeszcze kilkanaście kilometrów. Droga się dłuży, w dodatku znów jest pod górę i znów pada. Już powoli mam dosyć wycieczki. Wreszcie skręcam z asfaltu w szutrówkę. Jeszcze kilka kilometrów i zamknę pętlę! Cały czas jadę na jednym bananie, ale teraz mimo że odczuwam wyenergetyzowanie, to nie ma już sensu zatrzymywać się i jeść kolejnego.
Droga jest ubita, ale jakimś gąsienicowym pojazdem. Nawierzchnia jest karbowana i trzęsie na niej strasznie. Już mnie boli głowa od tych podskoków. Ale jeszcze kilka minut. Wreszcie jestem! Uff... 115 km jazdy i nieco ponad 6 godzin. Te odcinki pod wiatr dały jednak w kość. Plus te szutry i podjazdy. Ale muszę przyznać, że jestem zadowolony, bo wycieczka okazała się bardzo ładna, zobaczyłem ciekawe miejsca, no i zrealizowałem założony plan mimo niezbyt dobrej pogody.
Teraz prysznic, jakiś posiłek. Pora powoli wracać do Warszawy. Pakuję rower do bagażnika i ruszam. W drodze powrotnej nie mogę sobie jednak odmówić podjechania pod rafinerię od północy i zrobienie jej kilku dodatkowych zdjęć.
Dwie godziny później jestem w domu. Wypad był krótki, ale udany. Majówka pozwoliła oderwać się od codzienności. Może za tydzień zrealizuję też coś podobnego?
Załączona mapka pokazuje moją trasę wokół Zalewu Włocławskiego. Gdyby nie kilka kilometrów szutrowych dróg w okolicy domu Rodziców, to zrobiłbym ją na rowerze szosowym, co by zmniejszyło wysiłek o połowę. Zrobienie trasy na rowerze górskim trochę podnosi jej trudności i nieco zwiększa samozadowolenie ;) Zegarek z GPS wykazał, że łącznie podjechałem niemal 300 m i tyle samo zjechałem. Jak na nizinną część kraju i niewielki dystans to suma podjazdów jest dość duża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz