Jak co roku w sierpniu, biorę udział w niełatwym i ciekawym przygodowym
przedsięwzięciu znanym jako Bieg Katorżnika. Nazwa jest niewinna, szczególnie
jak ktoś nie wie z czym się to wiąże. Ot bieg z jakimiś przeszkodami, jakich
wiele. Jest to jednak jeden z najstarszych tego typu biegów w Polsce, jest
kultowy, a co najważniejsze - jedyny w swoim rodzaju. Gdyby uczciwie określić
to co uczestnicy spotykają na trasie, to w ogóle trudno tą przeprawę nazwać
biegiem. Możliwości realnego biegu daje jakieś 10-20% trasy, która zresztą co
roku jest nieco inna. Cała reszta to spotkanie z naturą przez duże "N".
Właściwie wszystkie przeszkody na trasie stworzyła sama przyroda, te stworzone
ręką człowieka to kilka betonowych przepustów pod drogami i stary pomost. W
większości miejsc biec się nie da, jest to po prostu poruszanie się, ale tempo
nie jest większe niż piechura, a czasem znacznie wolniejsze. Sam startuję już
po raz szósty, co doskonale pokazuje, jak ta impreza wciąga. Dosłownie -
wciąga jak bagna, które trzeba pokonywać.
Bieg organizuje klub WKB
"Meta" z Lublińca, oraz Jednostka Wojskowa Komandosów. Warto jednak wspomnieć
o ratownikach medycznych, leśnikach i lokalnej straży pożarnej - są niezbędni
do zabezpieczenia trasy. Zdarzają się tu poważne kontuzje - złamania,
skręcenia, wychłodzenie niebezpieczne dla zdrowia. Służby mogą delikwenta
wyratować, ale znaczna część trasy jest dla nich niedostępna w szybkim czasie
i podejmując to wyzwanie należy brać to pod uwagę i poruszać się raczej
rozsądnie. Ja przynajmniej wychodzę z takiego założenia, że lepiej być na
mecie 15 minut później, ale w całości, bez ryzyka nadziania się na jakiś palik
czy złamania sobie nogi.
W tym roku startuję w grupie ostatniej. Warto wspomnieć, że zainteresowanie biegiem jest na tyle duże, że zapisy są w lutym, a limit miejsc bardzo szybko się wyczerpuje, szczególnie na atrakcyjniejsze godziny. Nie biegnie jedna wielka masa zawodników, bo trasa nie jest w stanie pomieścić takiej ilości ludzi naraz. Odbywa się kilka startów, o rożnych godzinach, ale i tak najszybsi doganiają najwolniejszych z grup poprzednich. Każda godzina to już nieco inne warunki. Pierwsi przecierają trasę, a ostatni mają ją już tak mocno wyślizganą, że w wielu miejscach ciężko się poruszać. Nie ma więc jednego zwycięzcy, tylko każda grupa ma swojego zwycięzcę. Bieg w grupie ostatniej powoduje, że na trasie będą mnie doganiać co najwyżej zawodnicy mojej grupy, ale w wielu miejscach mogą być pewne problemy. Moja grupa jest też dość skromna - na 190 dostępnych miejsc zgłosiło się tylko 37 osób.
Do Lublińca, a właściwie do położonego pod miastem Kokotka docieram około godziny 13. Nowa obwodnica Częstochowy bardzo ułatwia dojazd z Warszawy. Do startu mam jeszcze sporo czasu, wiec na spokojnie przebieram się w moje "katorżnicze" ubranie. Stare i zniszczone spodnie biegowe, pod którymi mocuję ochraniacze na piszczele, dodatkowo wzmacniając je szarą taśmą. Moim obuwiem są najtańsze trampki z marketu. Lepszych butów po prostu szkoda, nie dają tu żadnej sensownej przewagi. Trampek nie szkoda wyrzucić, choć te moje przetrwały już dwie poprzednie edycje biegu (relacja z zeszłego roku patrz tu).
Wreszcie przychodzi czas startu. Rozgrzewka, krótkie odliczanie i skok do
chłodnych wód jeziora. Początek jest przyjemny, ciało szybko się rozgrzewa i
można poruszać się bez większego wysiłku. Pogoda też jest dobra - nie ma
słońca i jest około 20 stopni. Na tej trasie paradoksalnie najgorszy jest upał
- nie ma się jak napić i mnie osobiście to najbardziej osłabia. Co ciekawe, o
ile we wszystkich poprzednich edycjach biegu początkowy odcinek, w wodach
jeziora, grupa pokonywała w sposób zwarty, gdzie każdy trzymał rękę na
ramieniu poprzednika, to teraz każdy idzie samodzielnie. No cóż, zawsze coś
nowego.
Poziom wody w tym roku nie jest zbyt wysoki, a poruszanie
się gdy nie jest głęboko kosztuje więcej sił. Szybko też wychodzimy do rowu
biegnącego wzdłuż brzegu i już tutaj zaczyna się gęste błoto. To zmiana, bo na
poprzednich edycjach błoto było o wiele dalej. Potem znów powrót do jeziora,
manewrowanie wśród trzcin i znów do rowu. Wiem że bieg w wodzie nie ma sensu,
to tylko wysysa z sił, które trzeba równomiernie rozłożyć. A w tym roku trasa
ma ponad 14 km, jest rekordowo długa. Nie ma co szaleć. Już tu, na wczesnym
etapie, muszę pokonać czołganiem dość długi betonowy przepust pod jakąś drogą.
Rowem poruszam się jeszcze dobry kilometr.
Potem zaczynają się długie odcinki wśród bardzo wysokich i ostrych trzcin. Miejscami jest sucho, można więc biec. A miejscami jest tak lepkie błoto, że jest to zupełnie niemożliwe. Najlepiej poruszać się jak najbardziej z boku, po samych trzcinach, ale i to nie zabezpiecza przed zapadaniem się. W końcu długi rów z gęstą, czarną mazią. To specjalność tego biegu. Poruszam się zupełnie po omacku, w czymś o konsystencji budyniu. Wydaje się, że to nic wielkiego, ale do momentu jak uderzam nogą o jakąś podwodną przeszkodę i lecę w przód, zanurzając się wraz z głową. Po prostu super... na szczęście maź nie dostała mi się do oczu. Dobrze też, że mam ochraniacze. Uderzenie w coś twardego gdy człowiek w ogóle nie spodziewa się tam przeszkody, bez ochraniacza może skończyć się poważną raną.
Potem znów jezioro i znów rowy z błotem. I tak na przemian, ileś razy. Pogoda
psuje się, zaczyna dość mocno padać. Trasa dociera do grobli znanej mi z
Maratonów Komandosa. Stoi tu wóz strażacki, który widząc grupkę Katorżników z
którą podążam pozdrawia nas sygnałami świetlnymi. Wchodzimy z teren może mniej
błotnisty, ale mocno podmokły i bagienny. Normalnie było by to piękne miejsce
do fotografowania przyrody. Teraz, w deszczu, gdy trzeba się przedzierać w
wodzie po piersi - już tak pięknie nie jest. A dalej - oczywiście kolejny rów
wypełniony czarną mazią. Co to w ogóle jest ta maź? Z czego to błoto jest
zrobione?
Główne jezioro mijamy od północy. Pokonywałem tą trasę
już tyle razy, że choć jej przebieg jest nieco inny, to i tak orientuję się w
położeniu. Wiem że to jakaś połowa. Potem kolejne rowy z błockiem, momentami
tak gęstym, że idzie się jak w zwolnionym tempie. Zrobienie jednego kroku
zajmuje dobre 5-8 sekund. Miejsce gdzie trzeba wyleźć po pionowej, wyślizganej
ściance jest dla mnie dość trudne. Błoto po pierś, wciągający muł do pasa, a w
górę minimum metr i nie ma się czego złapać. Pierwsza próba i nie daję rady.
Dopiero za drugim razem, wbijając palce w ziemię i chwytając się jakiś wątłych
korzonków, udaje mi się wyciągnąć z bagna i wypełznąć na górę. Masakra!
Zaczyna
się odcinek, gdzie można wreszcie pobiec, ale jestem już dość zmęczony, a
wiem, że czeka mnie jeszcze spory dystans. Podbiegam i idę szybkim krokiem.
Szybszy bieg nie ma sensu - zyskam minutę, ale sił stracę więcej niż trzeba.
Potem znów rów z błotem i brzeg jeziora wśród trzcin. I znów w las. Tu są
znane mi dwie betonowe rury, gdzie można dostać jogurt od strażaków. Uff, to
bardzo pomaga, niby tak niewiele, ale siły wracają. Znów jezioro, trzciny i
pomost, na który trzeba się wspiąć i zeskoczyć po drugiej stronie. Tu już jest
całkiem blisko mety... ale tylko w lini prostej.
Trasa odbija w las, w stronę drogi łączącej Lubliniec i Tarnowskie Góry. Po raz pierwszy trasa biegu zahacza i o nią, trzeba ją dwukrotnie pokonać betonowymi przepustami. Siedząca na górze pani strażak mówi, że zostało jeszcze 1,5 km do mety. Blisko, ale wiem, że na koniec jest straszne błocko.
Tu znów jest kawałek gdzie można pobiec, ale już nie mam sił by zmusić się do biegu. Jestem już 4 godziny na trasie. To końcówka, ale nie ma sensu się zamęczyć. Przede mną niewielka grupka, za mną dwie osoby. Jesteśmy gdzieś na końcu, ale to już nie ma znaczenia. Mijamy nawet parking, gdzie widać samochody uczestników. I co? Trasa odbija na północ. Chyba celowy zabieg organizatorów, by ją dodatkowo wydłużyć. I znów zwrot na południe. Lepiące się jak jakiś cement, wciągające błocko. Miejscami robi się krok i z głębokości do kolan robi się po szyję. Trzeba uważać na takie pułapki, by sobie krzywdy nie zrobić. Tempo jest śmieszne, poruszamy się jak niewidomi, po omacku. Wreszcie jednak błoto kończy się, drabinka do pokonania, górka obok Przystani Oblackiej, zbiegam w dół i po przebiegnięciu po pomoście melduję się na mecie. 4 godziny 22 minuty. Czas okrutnie długi. Jest już niemal godzina 19, nie ma już niemal nikogo, bo jesteśmy jednymi z ostatnich. Ciężka katorżnicza podkowa na szyi i butelka wody, by ugasić pragnienie.
Pozostaje zgrubnie umyć się z najgorszego błota w jeziorze i potem już
nieco dokładniej pod prysznicami, które zapewnia jednostka Wojsk Chemicznych z
Tarnowskich Gór. I tak nie ma możliwości by być zupełnie czystym. Błoto wręcz
wżera się w naskórek i dopiero po kilku kąpielach i kilku dniach skóra będzie
zupełnie czysta. Zaczyna lać deszcz, więc szybko zdążam do samochodu, by jak
najszybciej wracać do domu. Okazuje się jeszcze, że muszę być o 22 w pracy.
Niby nie na długo, ale tak czy siak muszę się sprężać. Na szczęście droga mija
szybko i udaje mi się wyrobić. Zmęczenie jednak zaczyna już dominować. Gdy
około północy docieram do domu, to po dokładnym prysznicu od razu kładę się
spać.
Szósta jak dla mnie edycja biegu była najtrudniejszą. Była
najdłuższa, trasa miała najwięcej błota i siłowych fragmentów, a w dodatku
biegłem w ostatniej grupie. Jednak była to kolejna fantastyczna przygoda.
Polecam każdemu.
Nie mam rzecz jasna żadnych zdjęć z samej trasy i
tak naprawdę ani zdjęcia ani opis tego nie oddadzą, to trzeba przeżyć samemu.
Choć bieg nie jest raczej dla ludzi delikatnych. Jak stwierdził pan biegnący
obok mnie "K... Runmageddon przy tym to pierdnięcie komara" ;) Zresztą słowo
na "k" jest jednym z najczęściej słyszanych na trasie - czy to w trudniejszych
miejscach, czy po uderzeniu nogą w ukrytą przeszkodę.
Czy pobiegnę
w przyszłym roku? Sprawa otwarta, ale jak pisałem wcześniej - to wciąga jak
bagna które trzeba pokonać. Więc zapewne pobiegnę :)
Bardzo fajny opis biegu. Zgadza się, to coś co warto przeżyć. Jedna mała uwaga: Kokotek to Lubliniec, dokładnie to jedna z dzielnic.
OdpowiedzUsuń