Czasu nie pozostało zbyt wiele. Idziemy w stronę plaży miejskiej, kupujemy
sobie jakieś frytki i wokół Kamiennej Góry wracamy do samochodu. Jeszcze
tankowanie do pełna i jedziemy do portu. Dostałem rano SMS od Stena Line, że
promy odchodzą teraz z nowego terminala, który jest znacznie bliżej centrum
miasta niż stary. Jest tam, gdzie mieścił się dawny Dworzec Morski. Okazuje
się też, że nowy terminal jest znacznie większy i nowocześniejszy, rodem z
portów, gdzie promy samochodowe kursują znacznie częściej. Są teraz wygodne,
ogromne parkingi, gdzie obsługa sprawnie ustawia samochody.
Pogoda nieco się psuje, zaczyna padać. Wkrótce przypływa nasz prom. Wyjazd
samochodów trwa długo, potem jeszcze dłużej trwa wjazd. W końcu jesteśmy i
my. Bierzemy ze sobą rzeczy potrzebne na noc i zostawiamy je w kajucie.
Wychodzimy na górny, widokowy pokład. Deszcz już minął i zachodzące słońce
tworzy kolorowy spektakl. Widoki na miasto i port są wspaniałe. O 21
odbijamy i nabieramy prędkości. W zapadającym zmroku widzimy półwysep
Helski, mijamy w niewielkiej odległości sam Hel. Pora iść spać, rano pobudka
przed 6, na godzinę przed przybyciem do Karlskrony trzeba opuścić kabiny,
aby obsługa promu mogła zrobić porządki.
Trasa na Växjö i Jönköping jest prosta nawigacyjnie, wystarczy pamiętać
kilka numerów dróg. Nie mam potrzeby korzystania z nawigacji, bo oznaczenia
są tu dobre. Jednak po 200 km w dość powolnym tempie i ja zaczynam odczuwać
senność. Zatrzymujemy się tuż przed Jönköping i na jakimś placu postojowym
wyjmujemy menażkę i kartusz z gazem. Pora ugotować wodę na kawę i zrobić jej
zapas do termosu. Kolejna zamiana za kierownicą. Teraz z kolei ja na moment
odpływam. Zmierzamy w kierunku jeziora Wener. Jest największe w Szwecji i
trzecie co do wielkości w Europie, ustępując jedynie jeziorom Ładoga i
Onega. Jest tak wielkie, że tworzy sporą przeszkodę terenową na prostej
drodze do Norwegii i trzeba nadłożyć wiele kilometrów by je objechać.
Obieramy wariant prowadzący jego wschodnim i północnym brzegiem. Gdy
dojeżdżamy, pomiędzy drzewami przebija ciągnąca się do horyzontu tafla wody.
Zjeżdżamy nad samą wodę, gdzie robimy krótki piknik. Idę na pobliskie
wzgórze, skąd widać nieco szerzej. Nie ma oczywiście mowy by zobaczyć
przeciwległy brzeg, odległy o 45 km w najbliższym miejscu i niemal 90 km w
najdalszym.
Pora zbierać się w dalszą drogę. Zatrzymujemy się jeszcze po drodze w
centrach handlowych w Karlstad, szukając Surströmming, czyli słynnych
kiszonych śledzi, będących szwedzkim przysmakiem. Nigdzie ich nie ma. Liczę
jednak, że uda się tuż przed norweską granicą. Jednak i w Charlottenbergu
ich nie ma. Pani na pytanie czy są najpierw się krzywi, ale potem wyjaśnia
mi, że teraz są mało dostępne w handlu, bo wszyscy jedzą je począwszy od
sierpnia. Trudno, za resztę posiadanych przez nas szwedzkich koron w gotówce
kupujemy jakieś słodycze na drogę.
Wracamy do samochodu. Na szczęście zdjęcie reflektora to kwestia
odkręcenia dwóch śrubek i wymiany żarówki - zajmuje mi to 5 minut i samochód
odzyskuje pełną sprawność techniczną. Wolałbym nie dostać norweskiego
mandatu z powodu przepalonej żarówki.
Nieco zmieniamy koncepcję trasy i postanawiamy pojechać jeszcze dalej na
północ, drogą nr 30. Prowadzi ona coraz wyżej i choć nie są to jakieś
potężne góry, to znów roślinność zmienia się w tundrową. Osiągamy prawie
800 m n.p.m. Po minięciu najwyższego punktu rozpoczyna się łagodny i długi
zjazd. Droga prowadzi głęboką doliną, wzdłuż spienionej rzeki. Obok co
ciekawe biegną tory kolejowe. Mijamy jakieś zwężenia przybierające formę
kanionów, wiszące kładki... a deszcz nie przestaje padać. Nieco mnie to
martwi, ale liczę, że gdy zbliżymy się do morza, to pogoda się poprawi.
Docieramy w końcu do ruchliwej jak na norweskie warunki drogi E6 łączącej
Trondheim i Oslo. Teraz skręcamy na południe, docierając do Oppdal, gdzie
znów odbijamy w górską drogę nr 70.
Tu już zaczynają się naprawdę wysokie i poważne góry, wokoło widać liczne
ośrodki narciarskie. Pokryte śniegiem szczyty toną jednak w chmurach.
Nasza droga wspina się bardzo stromym zboczem głębokiej doliny.
Stwierdzamy, że trzeba szukać noclegu, bo jest już po 20. Tym razem nie ma
wątpliwości, że musi to być kemping, bo warunki pogodowe i temperatura
oraz teren skutecznie wykluczają szukanie miejsca na dziko. Co więcej -
rozważamy wzięcie hytty, by nie przemoczyć sobie więcej niż i tak
przemoczyliśmy.
Droga zjeżdża stromo w dół, aż do spienionej rzeki. Dolina w tym miejscu
to niejako przedłużenie fiordu, do którego się zbliżamy. Otaczają nas
pionowe ściany, a szczyty sięgają 1500 m w górę. Niestety, na dwóch z
kolei kempingach brak miejsc, na kolejnym nie ma żywej duszy. Docieramy
niemal nad sam fiord. Tu również nie ma wolnych hytt, wszystko zajęli wędkarze, którzy mają teraz sezon połowów łososi. Ale podobno
kawałek dalej mają coś wolnego.
Rzeczywiście, na pięknie położonym kempingu nie widać tłoku, idę do
pobliskiego domu, do właściciela. Są wolne hytty, nawet dość korzystnie
finansowo, bo tylko nieco drożej niż wczorajsze miejsce pod namiot.
Okazuje się nawet, że jest tu... automat do płacenia. Wybiera się na
dotykowym ekranie numer domku, przykłada kartę, a klucz i tak jest w zamku
drzwi. Jednak płatność nie chce przejść, więc wracam do właściciela.
Przynosi swój terminal, ale też ma jakiś problem - raz nie ma zasięgu, po
chwili pada mu bateria. Trochę się śmiejemy z tego pecha. Zauważam na
półce paczkę amunicji myśliwskiej w szwedzkim kalibrze 6,5x55 mm SE. Jako
strzelec sportowy osobiście takiej nie używam, ale znam opinie kolegów,
którzy sobie ją bardzo chwalą. Czas walki z przeciwnościami terminala
zajmuje więc rozmowa o strzelectwie i polowaniach w Skandynawii. W końcu
udaje mi się zapłacić.
Droga do naszej hytty to ledwie z 50 m, ale pokonuję ją pod potworny,
przeszywający wiatr. Jest 6 stopni, a wiatr ma siłę huraganu, więc
temperatura odczuwalna to pewnie gdzieś w okolicy zera. A jeszcze dwa dni
temu męczyłem się w 32-stopniowym upale. Przeskok jest aż za duży.
Cieszymy się, że znalazła się tania hytta, bo w takich warunkach nawet
namiot byłby przewiewany. W dodatku na grzejniku można podsuszyć mokre
kurtki.
Rano pogoda poprawia się tylko trochę. Szczyty gór dalej są skryte we
mgle, jest nadal kilka stopni, ale przynajmniej nie pada. Pakujemy się,
podjeżdżamy do odległej o zaledwie kilometr miejscowości Sunndalsøra,
leżącej już nad końcówką Sunndalsfiordu, gdzie tankujemy i podziwiamy
osiedle domów położone tuż pod skalnym urwiskiem. Ciekawe czy schodzą tu
kamienne lawiny...
Nasza dalsza trasa prowadzi na północ. Przejeżdżamy przez niewielkie pasmo
gór i docieramy nad kolejną odnogę tego samego rozgałęzionego fiordu,
noszącej nazwę Ålvundfiordu. Po dalszych kilometrach znów wracamy
nad Sunndalsfiord, a dokładniej na jego wcześniejszy fragment -
Tingvollfiord. Trzeba przyznać, że te zmieniające się nazwy i kręte drogi
nie ułatwiają orientacji. To niby ten sam fiord, ale ma się wrażenie że
ciągle dociera się nad jakiś inny. Pogoda jest zmienna - raz pada, a raz
wychodzi nawet słońce.
Docieramy do drogi E39 i kierujemy się na zachód, w stronę Molde. Jednak
najpierw mamy zamiar pojechać na Drogę Atlantycką, którą jechałem w 2017 roku (czytaj
tu). Zatrzymujemy się
jeszcze na chwilę przy pięknym, wiszącym moście, gdzie schodzimy nad samą
wodę. Znajomi znajdują wielką meduzę i bezskutecznie usiłuje ją podnieść i
wrzucić do morza. Przekonuję, że to nie ma sensu, że meduzy giną milionami
ale i mnożą się równie skutecznie. To nie jest jakaś wielce zaawansowana
forma życia by ją ratować.
Podmorskim tunelem przejeżdżamy w stronę Kristiansund. Miasto ma nawet
lotnisko. Jest też pięknie położone - na licznych wyspach, co przypomina
lagunę. Kierujemy się na północny zachód i kolejnym podmorskim tunelem w
stronę Drogi Atlantyckiej. Zwracam uwagę, że zniknęły
bramki poboru opłat. Teraz ta ciekawa atrakcja jest już darmowa.
Z początku mijamy kilka szkierowych wysp, ale wjeżdżamy w tereny znacznie
mniej widowiskowe. Sama droga zaczyna się nieco dalej i jej główną
atrakcją jest kilka mostków, łączących skaliste wysepki. Teraz robi się
coraz ładniej, więc można nacieszyć oczy widokiem. Niewątpliwie ciekawym
przeżyciem byłoby pokonanie tej drogi w czasie sztormu. Na jednej z
wysepek jest turystyczna trasa z udogodnieniami dla osób
niepełnosprawnych. Widać też stąd słynny most, który wygląda jak wygięty.
Co ciekawe - wygląda tak tylko z jednego miejsca, a z pozostałych
względnie normalnie. Za to przejazd tym mostkiem nie jest niczym
niezwykłym - ot mostek jak wiele innych. Dalej nie ma już szczególnych
ciekawostek.
Pokonujemy teraz mało widowiskowe, choć górzyste tereny, zmierzając od
północy w stronę Molde. W końcu docieramy do miasta, w którym byłem już
kilka razy. W okolicy mieszka mój kolega, Artur, ale tym razem nie będzie
dane nam się spotkać, bo akurat pojechał do Polski. Trudno, uda się przy
innej okazji. Przez Molde przejeżdżamy szybko, kierując się do portu,
gdzie wjeżdżamy na prom do Vestnes. To dość spory kawałek do pokonania
wodą, prom jest duży i ma całkiem dobrze wyposażoną "kabinę pasażerską",
czyli miejsce gdzie można spędzić czas poza samochodem w czasie
półgodzinnego rejsu.
Wypogadza się zupełnie, wychodzi słońce i robi się ciepło. To pozwala
wyjść na pokład i zrobić nieco zdjęć wspaniałym, ośnieżonym szczytom
widocznych przed nami Alp Suunmorskich. Stąd widać też most na drodze
E136. Wkrótce dobijamy do nabrzeża w Vestnes. Po kilku kilometrach jazdy
docieramy do ronda. W lewo można jechać przez widoczny wcześniej most w
stronę Åndalsnes, albo skierować się w prawo, a stronę Ålesund. Wybieramy
drugi wariant. Chcemy dziś zrobić drogową pętlę wokoło i przez Alpy
Suunmorskie, by jutro wrócić w tą okolicę i skierować się do Åndalsnes.
Droga wznosi się stromym podjazdem, osiągając kilkaset metrów n.p.m. Potem
rozpoczyna się zjazd do miejscowości Sjøholt , gdzie będzie początek i
koniec naszej pętli. Droga jest piękna, widoki są znakomite. Ekipa
zaczyna naciskać, byśmy gdzieś zjechali w bok, najlepiej nad sam fiord i
tam zrobili sobie piknik i coś zjedli. Gdzie jednak mam zjechać? Albo to
jakieś strome szutrówki, albo dojazdy do czyichś domów. Nie ma zjazdu w
piękne miejsce nad wodą. Zaczynamy się kłócić. Nie chcąc zaogniać sytuacji
wracam kawałeczek na jakiś parking. Miejsce może nie jest szczególnie
romantyczne, ale rzeczywiście nad wodą i widok jest ładny. Jednak silny
wiatr uniemożliwia sensowne rozpalenie gazu i ugotowanie czegoś. Zjadamy
więc na zimno coś z naszych zapasów i ruszamy dalej.
Droga E39 jest wspaniałej urody. Wiedzie nad fiordami, wije się tak jak
ich brzeg. Widoki są powalające. Docieramy do Ålesund, gdzie skręcamy na
południe, na przystań promową. Mamy małego pecha, bo prom ucieka nam
dosłownie sprzed nosa. Musimy pół godziny poczekać na kolejny. Rejs do
Festøya jest dość krótki, ale widoki na górskie szczyty są wspaniałe.
Droga prowadzi dalej u podnóża stromych, miejscami pionowych ścian.
Siedząc na miejscu pasażera mogę wykonać kilka zdjęć. Ta droga jest
atrakcją sama w sobie! Nawet bez zatrzymywania się zapewnia świetne
wrażenia. Za miejscowością Volda zaczyna się szereg tuneli, a wijąca się
końcówka fiordu pozostaje w dole. Wokoło góry z niewielkimi lodowcami.
Wreszcie odbijamy w lewo w drogę nr 60. Jest wąska, miejscami dziurawa i
prowadzi coraz wyżej. Tereny są ładne, ale to już nie dzikie rejony, a
dość zaskakująco zagospodarowany rolniczo obszar. Jakieś łąki, pastwiska,
woń naturalnego nawozu. Nieco wyżej teren staje się bagnisty i podmokły.
Myślimy o poszukaniu miejsca do spania na dziko, ale tu problemem jest
teren. O ile znajdą się drogi gdzie można pojechać w bok i nikomu nie
przeszkadzać, to tu wszędzie jest bardzo mokro. Postanawiamy jechać do
miejscowości Hellesylt, położonej nad Geirangerfordem. Tam jest jakiś
kemping, może tam się uda? Znajomi nawet znów myślą o hyttcie, gdyby
cena nie była zbyt wysoka.
Gdy stromym zjazdem docieramy do miasteczka odnoszę wrażenie, że byłem tu
już przejazdem w czasie którejś z poprzednich wypraw. Jest tu bardzo
ładnie położony kemping, z przyzwoitymi warunkami, ale bez hytt. Hytty są
na innym kempingu, w górskiej dolinie, 2 km dalej. Jedziemy tam, by się
dowiedzieć o cenę. Jest jednak już sporo wyższa niż wczoraj, a ponadto
pogoda zapowiada się dobrze. Wracamy do Hellesylt i rozbijamy namiot.
Gotujemy zasłużoną kolację. Postanawiamy zrobić sobie spacer do miejsca
gdzie były hytty, bo na rzece jest kaskada wodospadów. Poza tym, przyda
się nieco ruchu po tylu godzinach siedzenia. Spacer jest bardzo fajny.
Mimo że jest już 22, to jest zupełnie jasno. Dolina jest wspaniała, płynie
nią spieniona rzeka, w której też stoją wędkarze, zasadzający się na
łososie. Wodospady są bardzo ładne. Co ciekawe - w samym Hellesylt jest
mały stadion jakiegoś lokalnego klubu piłkarskiego. Przecież to maleńka,
zagubiona w górach mieścina. Liczy 2-3 tysiące mieszkańców. Ale klub
piłkarski ma. Co więcej, klub ma ponad 100 lat! Wracamy do naszego
namiotu. Jest już po 23 i... nadal jest zupełnie jasno. Owszem jesteśmy
daleko na północy, ale nie aż tak daleko, by sama szerokość geograficzna
wyjaśniała dzień o takiej godzinie. Musielibyśmy być za kołem
podbiegunowym, by to miało sens. Wytłumaczenie jest nieco inne - Norwegia
jest położona o wiele dalej na zachód niż Polska, ale obowiązuje tu ta
sama strefa czasowa. Gdy w Polsce o 23:30 jest już zupełnie ciemno, to w
Norwegii jest to odpowiednik 22 z minutami. A jak dołoży się znacznie
większą szerokość geograficzną, to mamy to co właśnie obserwuję. Jednak
wschód słońca jest tu... później niż w Polsce, mimo że sama noc trwa o
wiele krócej i w zasadzie nie jest nocą, tylko stanem, gdy niebo w pewnym
stopniu ciemnieje, ale nie zapada pełen zmrok.
W nocy trochę wieje i pada, ale na szczęście gdy wstajemy to nie jest zbyt
mokro. Tym niemniej pogoda nie zapowiada się na wybitnie dobrą. Gdy ekipa idzie wziąć prysznic, ja zajmuję się szybkim złożeniem namiotu, by
zabezpieczyć go przed deszczem. Zauważam, że Geirangerfiordem płynie jakiś
spory statek wycieczkowy. Co ciekawe, nie skręca w kierunku końca fiordu,
tylko zbliża się do naszej zatoki. Jego sylwetka rośnie i rośnie, okazuje
się że to ogromna, oceaniczna jednostka. Dosłownie po kilku minutach
zasłania cały widok. Połowa ludzi na
kempingu jest zaskoczona nieoczekiwaną wizytą kolosa. Szybko jemy śniadanie,
pakujemy resztę rzeczy do namiotu i ruszamy na północ.
Droga wspina się dość stromo w górę i wkrótce wjeżdża w tunel. Po kilku
kilometrach kończy się on i w tym miejscu jest spory parking i punkt
widokowy na Geirangerfiord. Robimy krótką przerwę i kilka zdjęć. Naszą
uwagę przykuwają też pasące się nad naszymi głowami... alpaki. Dość
nietypowe zwierzęta jak na Norwegię. Dalsza droga prowadzi jeszcze kawałek
w górę i oddala nas nieco od wód fiordu - zjeżdżamy teraz w dolinę
pomiędzy dwoma górskimi grzbietami. Po chwili jednak docieramy do
miasteczka Stranda i tym razem mamy szczęście, bo od razu wjeżdżamy na
pokład promu, który po chwili odpływa. Tu odległość nie jest duża i już
kilka minut później jedziemy dalej drogą nr 650 na północ. Wspinamy się
znów w górę i po chwili znów stromo w dół, nad sam Geirangerfiord. Tu
chwila postoju na parkingu, pora wypić poranną kawę.
Dalsza trasa jest znów niemal nad wodami fiordu. Wkrótce zamykamy naszą
pętlę wokoło Alp Suunmorskich, docierając do Sjøholt i do drogi E39. Znów
robi się piękna, słoneczna pogoda. Teraz jedziemy na wschód, wspinając się
na odcinku dobrych 10 kilometrów na przełęcz, na której jest parking i
początek kilku turystycznych szlaków. My jednak jedziemy dalej i po sporym
odcinku w dół, docieramy do ronda, gdzie kierujemy się w prawo, na drogę
E136 do Åndalsnes. Pokonujemy wielki most, który wczoraj ładnie było widać
z promu płynącego z Molde.
Pora zatrzymać się na chwilę, by porobić kilka zdjęć.
Trzeba przyznać, że widoki są wspaniałe. Droga prowadzi blisko wody, ale
równie blisko są wysokie ośnieżone szczyty. To już Alpy Romsdalskie,
równie wysokie i strzeliste pasmo górskie jak Alpy Suunmorskie. Pokonujemy
kolejne zawijasy i tunele drogi, aż przebijamy się pod dużym masywem, na
odcinku niemal 7 km. Wyjeżdżamy z tunelu praktycznie w Åndalsnes.
W miasteczku kierujemy się w okolice połączonego dworca kolejowego i
autobusowego. Okazuje się, że w szczycie sezonu jest w okolicy płatny
parking dla turystów chcących wejść na górującą nad miastem Nesakslę. Gdy
byłem tu we wrześniu zeszłego roku (czytaj
tu) było niemal pusto, ale teraz ciężko
zaparkować. Reszta zaczyna naciskać, by na szczyt wjechać kolejką linową,
zamiast tam wchodzić. Ja upieram się na wejście - kolejka to przecież
poważny koszt. Trochę się kłócimy, ale w końcu ulegam. Jest już dość
późno, upał daje się we znaki. Może i lepiej tylko schodzić, zamiast i
wchodzić na górę? Tak czy siak bierzemy plecaki, kijki trekkingowe i
zakładamy górskie buty.
Kolejka w jedną stronę dla trzech osób to rzeczywiście spory wydatek. No
ale cóż, podjęliśmy już decyzję. Czekamy dłuższą chwilę w klimatyzowanym
wnętrzu. Wreszcie kolejka rusza. Muszę przyznać że widoki na szybko
znikające w dole Åndalsnes są wspaniałe. Cała jazda jest bardzo szybka,
trwa tylko kilka minut i po chwili wychodzimy 700 m wyżej. Kierujemy się
na sam szczyt wzniesienia i podziwiamy rozległą panoramę Alp Romsdalskich
- widać doliny Romsdalen i Isterdalen, oraz m.in. Trollveggen, czyli
słynną ścianę Trolli, na której szczycie stanąłem w zeszłym roku. Po
dłuższej chwili rozkoszowania się widokami ruszamy w dół.
Szlak z początku jest stromy i dość eksponowany. Przy pośliźnięciu można
tu polecieć w dół i nie wyhamować. Dlatego należy rozważnie stawiać kroki,
a dla osób z lekiem wysokości może to być dość niemiły fragment. Nieco
niżej zaczynają się drzewa i przestrzeń już tak nie przytłacza. Przytłacza
za to jaskrawe słońce i upał. Nie spodziewałem się, że zrobi się tak
gorąco. Docieramy w końcu do Rampestrekken - wysuniętej ponad przepaść
metalowej kładki-platformy. Chwilę czekamy na naszą kolej, ale w końcu
wchodzimy i robimy sobie jakieś zdjęcia. Poniżej jest źródło chłodnej
wody, gdzie można ugasić pragnienie.
Dalszy odcinek jest już w lesie, ale to nie oznacza, że jest lżejszy. Jest
tu mnóstwo korzeni, jest stromo, błotniście i ślisko. Trzeba iść bardzo
ostrożnie. Zresztą jesteśmy świadkami jak starszy pan idący z psem upada i
choć na szczęście niczego sobie nie łamie, to nie wygląda to przyjemnie.
Szlak nie chce się skończyć. W głębi ducha przyznaję ekipie rację -
gdybyśmy najpierw tędy podchodzili to stracilibyśmy więcej sił i znacznie
więcej czasu. Kolejka, mimo jej kosztu, była dobrą decyzją. Wreszcie
dochodzimy do Åndalsnes, mając na dzisiejszy dzień dość górskich spacerów.
Wiemy jednak, że jak dojedziemy na parking ponad Drogą Trolli, to tam też
zrobimy jakiś krótki spacer, więc na razie nie rozbieramy się z
trekkingowych ubrań i butów. Płacimy za parking i ruszamy w dalszą drogę.
Robimy jeszcze małe zakupy w REMA-1000, bo jutro może być krucho ze
sklepami.
Jedziemy doliną Isterdalen, wśród niemal pionowych skalnych ścian.
Docieramy w końcu do parkingu przed serpentynami Drogi Trolli, gdzie jest
też słynny znak "uwaga Trolle". Tu zamieniamy się za kierownicą. Ja już
kiedyś podjeżdżałem tą drogą, więc teraz nie muszę. Droga jest bardzo widowiskowa, z parkingu wygląda na wręcz
niemożliwą do przeprowadzenia - skalna ściana zamyka dolinę całkowicie i
nie ma możliwości poprowadzenia tam drogi. Jednak sprytnie wplecione w
skały serpentyny pną się coraz wyżej w górę. Podjazd jest bardzo widokowy
i emocjonujący, aczkolwiek dzięki licznym zakrętom nie jest jakoś
specjalnie stromo. Pokonujemy mostki nad wodospadami, szczęśliwie nie
mijamy się z żadnym autokarem i po kilku minutach meldujemy się na dużym
parkingu na górze.
Idziemy tu na punkty widokowe, skąd serpentyny prezentują się
najciekawiej. Jest tu mnóstwo ludzi, jakieś wycieczki... trudno mówić więc
o jakimś komforcie czy wyciszeniu. Jak byłem we wrześniu to ludzi było
zauważalnie mniej. No cóż, mamy teraz szczyt sezonu, nie ma się co dziwić.
Po sesji zdjęciowej wracamy do samochodu i jedziemy dalej na południe.
Droga wznosi się jeszcze przez jakiś czas, dookoła rozpościera się
kamienna pustynia otoczona ośnieżonymi szczytami. Niesamowite jak na
przestrzeni kilku kilometrów może zmienić się otoczenie. Droga dociera do
rozległej górskiej kotliny, gdzie są niewielkie jeziora i podmokłe, niemal
tundrowe tereny. W dodatku na drodze można raz po raz zauważyć owce, które
ze stoickim spokojem blokują przejeżdżające samochody.
Droga prowadzi w dół, zaczynają się pierwsze drzewa. Pora szukać jakiegoś
noclegu, choć moglibyśmy jeszcze pojechać kilka godzin. Uznajemy jednak,
że pora zrobić dzień z mniejszą ilością jazdy. Kiedyś spałem na kempingu w dalszej
części tej doliny, pamiętam że wtedy braliśmy hyttę, ale było tam niezłe
pole namiotowe. Po kilkunastu minutach docieramy w to miejsce. Kemping
niewiele się zmienił od 2017 roku, ale tym razem pogoda jest idealna.
Kemping jest uroczy, otoczony pięknymi górami, jest tu internet, a nawet
prysznice w cenie. Czego chcieć więcej? Rozbijamy namiot, robimy kolację i pranie, które rozwieszamy na
sznurku, licząc że nadal wysoko stojące słońce wysuszy je do wieczora.
Pogoda jest znakomita i znów mimo późnych godzin jest zupełnie jasno.
Nawet jaśniej niż wczoraj, bo niebo jest bezchmurne.
Rano okazuje się, że niestety pogoda nie będzie już taka piękna. Nie pada,
ale niebo jest zachmurzone. Ruszamy dość wcześnie, zjeżdżając jeszcze
kawałek w dół i docierając do promu w stronę Geiranger. Tu mała
ciekawostka - większość norweskich promów przez fiordy ma już automatyczne
czytniki urządzeń autopass lub tablic rejestracyjnych i opłaty są
pobierane z kart właścicieli samochodów. Ten jest wyjątkowy, bo trzeba
zapłacić przykładając kartę do terminala, tak jak robiło się to jeszcze
kilka lat temu. Rejs jest krótki, a po drugiej stronie od razu zaczyna się
dość stromy podjazd. Okolica wkrótce robi się jałowa i skalista, a my
wspinamy się wyżej i wyżej.
W końcu parking, gdzie już widać w dole wody
Geirangerfiordu i początek stromego zjazdu. Jednak lepszy punkt widokowy
znajduje się nieco dalej, na pierwszej z serpentyn tzw. Drogi Orłów. Stąd
widać już samo miasteczko Geiranger, oraz końcowy odcinek Geirangerfiordu
- wszystko położone kilkaset metrów niżej robi duże wrażenie. Jest tu też
coś w rodzaju szyby z namalowanymi charakterystycznymi miejscami - jak się
odpowiednio stanie, to nakłada się nam obraz z rzeczywistym i widać co
jest czym. Miejsce jest zatłoczone i bardzo widokowe i muszę przyznać że
dobrze, że przyjechaliśmy tu dość wcześnie. Nie ma jeszcze tłoku i dało
radę zaparkować.
Zjeżdżamy stromymi serpentynami Drogi Orłów, może nawet bardziej stromymi
niż te na Drodze Trolli. Kilka minut później przejeżdżamy przez Geiranger.
Miasteczko to typowy kurort, akurat zawinął tu wielki wycieczkowy statek -
brat bliźniak tego widzianego wczoraj. Nie ma sensu tu stawać, więc od
razu kierujemy się dalej i zaczynamy podjazd kolejną porcją stromych
serpentyn. Zatrzymujemy się jeszcze w punkcie widokowym, ale zwracamy
uwagę, że od północy idzie fala deszczu. Pogoda jak widać zmienia się
bardzo szybko.
Droga pnie się wyżej i wyżej. Zaczyna padać a temperatura spada do kilku
stopni. Znów okolica zamienia się w kamienną, pokrytą śniegiem pustynię.
Mijamy rowerzystę z sakwami, który pracowicie ciśnie w tych warunkach pod
górę. Trzeba mieć samozaparcie. Dojeżdżamy wreszcie na nieco ponad 1000 m
n.p.m. Warunki są niemal zimowe, na jeziorze Djupvatnet jest nadal lód. Mocno wieje i
pada, widoczność jest słaba. Rozważaliśmy wjazd na pobliski szczyt
Dalsnibba - na wysokość 1500 m n.p.m., ale teraz nie ma to sensu. Widoków
nie będzie i tak żadnych, a droga jest płatna. Robimy tylko kilka zdjęć
okolicy i kierujemy się dalej. Po kilku kilometrach droga zaczyna opadać i
docieramy do znacznie bardziej ruchliwej drogi nr 15.
Teraz czeka nas dość długa jazda w stronę miasta Lom. Musimy objechać
najsilniej zlodowacony obszar górski w Norwegii, gdzie nie ma żadnych
dróg. Nasz wariant prowadzi wokoło wielkiego lodowca Jostedalsbreen, jego
wschodnią stroną. Droga powoli opada, tundrowy krajobraz ustępuje miejsca
terenom zalesionym. Jedzie się przyjemnie, choć pogoda nadal nie jest zbyt
dobra. W jakiejś mieścinie tankujemy do pełna, korzystając z dość dobrej
ceny paliwa. I dalej w dół w kierunku Lom. Wreszcie po dłuższym odcinku
docieramy do tego miasteczka, położonego u stóp najwyższych w Norwegii gór
Jotunheimen.
Skręcamy w drogę nr 55, zwanej Sognefjellet. Jest to trasa widokowa,
najwyżej położona całoroczna droga w Norwegii. Przed nami wyłaniają się
szczyty gór Jotunheimen, w tym pokryty lodowcami Galdhøpiggen - najwyższy
szczyt Norwegii. Tu też odchodzą boczne drogi do schronisk, z których
zaczynają się szlaki na tą górę. My jedziemy dalej, znów wznosząc się
coraz wyżej. Niestety znów pogoda się psuje i zaczyna padać deszcz. Droga
ma w kilku miejscach oznaczenia wysokości na jakiej aktualnie się
znajdujemy. Przekraczamy 1000, potem 1200 m n.p.m. Jest coraz bardziej
surowo, coraz zimniej. Docieramy w końcu do najwyższego punktu, na
wysokość 1428 m n.p.m. Jest tu schronisko i parking. Stąd widać najwyższą
część gór Jotunheimen, która pozostała już za nami. Widać potężne,
poszczelinione lodowce. A przecież góry te są mimo wszystko niższe od
Tatr, ale tutejsze warunki pogodowe i terenowe powodują, że zlodowacenie
się utrzymuje, co sprawia, że wędrówki w tej okolicy często wymagają w
pełni zimowego sprzętu i lodowcowych umiejętności. Wyjście na zewnątrz
szybko powoduje silne przemarznięcie.
Droga prowadzi teraz przez rozległe, podmokłe i pokryte śniegiem
przestrzenie. Co ciekawe, zza chmur zaczyna dość mocno przebijać słońce.
Gdy zatrzymujemy się na kolejnym punkcie widokowym i podchodzimy na najbliższe wzniesienie, to uderza w nas lodowaty wiatr o
takiej sile, że ciężko ustać. Szybko wracamy do samochodu. Zjeżdżamy w dół
- na odcinku 20 km musimy z wysokości 1400 m n.p.m. dotrzeć na poziom
morza, więc spadek jest bardzo duży. Non stop jedzie się w dół, nie ma tu
płaskich odcinków. Samochodem z automatyczną skrzynią biegów nie jeździłem
jeszcze po takich górach. Mimo że jest specjalny tryb większego hamowania
silnikiem, to odczuwam dyskomfort, nie wiedząc na jakim w rzeczywistości
biegu jadę. Regularnie pulsacyjnie hamuję, by zbytnio się nie rozpędzać.
Wreszcie docieramy na dno doliny i do końcówki Sognefiordu.
Teraz kierujemy się do Gaupne. Po kilku kilometrach moją uwagę przykuwa
jakiś dziwny odgłos, pochodzący z lewego przedniego koła. Upewniam się, gdy
odgłos ten nasila się przy każdym ruchu kierownicą w lewo. No niedobrze.
Zatrzymuję się gdzieś w zatoczce i dotykam obu kół. To po lewej jest
zauważalnie cieplejsze. To oznacza, że po długim hamowaniu albo szczęki nie
odbiły, albo coś dostało się pomiędzy klocek i tarczę i trze. Miałem już
taką sytuację w starym samochodzie na Zakopiance. Wtedy jednak tarło
zdecydowanie mocniej, koło było aż gorące, a przyczyną był lekko
zapieczony bęben hamulcowy. Kilka razy mocno dociskam hamulec w czasie
jazdy, odgłos znika. Czyli albo odbiły szczęki, albo coś co tarło wypadło
spomiędzy klocków i tarczy. Rzeczywiście, w Gaupne koło jest już zimne.
Ale stwierdzam, że trzeba na to zwracać uwagę, by w tym górskim kraju nie
było jakiejś niespodzianki. Mimo posiadanego assistance wolałbym nie
utknąć na jakiejś górskiej drodze na bezludziu.
W Gaupne skręcamy na północ, w stronę miejscowości Gjerde. Znów jedziemy w
stronę najsilniej zlodowaconych gór Norwegii, czyli lodowców
Jostedalsbreen. Dolina jest wąska, płynie nią spieniona rzeka, a nad nią
unosi się mgła. Wygląda to niesamowicie. Niestety pogoda znów się psuje i
zaczyna padać deszcz. Liczę, że do lodowca Nigardsbreen dotrzemy w
godzinach, kiedy kursuje łódź, skracająca drogę do czoła lodowego jęzora.
W Gjerde skręcamy w lewo, płacimy za ostatni odcinek drogi. Parking nad
jeziorem jest prawie pusty i... wygląda na to, że łódź już nie kursuje.
Niech to szlag. W dodatku pada deszcz. Jednak po chwili łódź przypływa.
Okazuje się jednak, że tylko już odwozi turystów i nie płynie do lodowca.
No trudno, nie po to tyle tu jechaliśmy, by teraz zrezygnować.
Mimo padającego deszczu ruszamy wzdłuż brzegów jeziora. Szlak jest płaski,
ale wbrew pozorom dość trudny, bo prowadzi tuż nad wodą po stromych,
śliskich skałach. W dodatku raz po raz trzeba przekroczyć spływające z
góry strumienie i robić to skacząc z kamienia na kamień. W padającym
deszczu jest to męczące i wkrótce jesteśmy zupełnie mokrzy. Docieramy do
przystani łodzi, gdzie szlak staje się łatwiejszy. Teraz już po prostu pod
górę, po polodowcowych ogładzeniach, w stronę niebieskiego jęzora lodowca
Nigardsbreen. Docieramy do miejsca gdzie jest barierka, za którą mogą
przechodzić tylko turyści z przewodnikami. Oczywiście nikogo tu nie ma,
więc idziemy dalej, odpuszczając sobie jednak dojście do samego lodu. Spod
lodowca wypływa silny strumień, teren jest śliski i mylny, a jest już dość
późno. No i jeszcze ta pogoda. Robimy nieco zdjęć i wracamy. Powrót jest
podobnie męczący, ale szlak w tą stronę lepiej widać. Nie udaje nam się
jednak uniknąć upadków. W końcu docieramy na parking. Ufff... jest już po
19, jesteśmy zmęczeni i przemoczeni.
Dziś z pewnością musimy znaleźć kemping z hyttą, by wysuszyć nasze rzeczy.
Zresztą, noc zapowiada się deszczowo. W Gjerde są jakieś hytty, ale dość
drogo. Wydaje się logicznym, że dalej od lodowców, w Gaupne, będzie
taniej. Jedziemy ponad 30 km do Gaupne, a nawet kawałek dalej, bo tam był fajny kemping. Niestety, okazuje się, że wszystkie hytty są
zajęte. Pozostaje nam kemping w Gaupne. Tu są wolne hytty, ale są dość
drogie. Nie mamy jednak wyjścia. Wypakowujemy sporo rzeczy, obwieszamy
wszystko co się da, by dosuszyć wczorajsze pranie i dzisiejsze
przemoczone ciuchy. Zasłużona kolacja i można kłaść się spać. Długi dzień
i wieczorna deszczowa wycieczka dała o sobie znać.
Poranek w Gaupne jest już pogodny, choć nad górskim gniazdem z lodowcem
Jostedalsbreen nadal kłębią się chmury. Ale w sumie... jak ma się tam
utrzymywać tak duży lodowiec? Muszą tam być ciągłe opady, inaczej już
dawno by stopniał. Za to na południu pogoda wygląda lepiej. Niestety,
część naszych rzeczy nadal nie wyschła i tyczy się to m.in. moich
softshellowych kurtek. W ciasno upchanym bagażami samochodzie nie mają
szans na wyschnięcie. Może wieczorem będzie lepsza okazja? Tak czy siak
pakujemy się i ruszamy w dalszą drogę. Planowaliśmy jechać drogą nr 13,
ale zmieniamy zdanie. Pojedziemy do Mannheller i tam przeprawimy się
promem do Fodnes. Na prom na szczęście nie musimy długo czekać.
Pokonujemy końcową część najdłuższego z norweskich fiordów, czyli
Sognefiordu. Mimo że jesteśmy 200 km od wybrzeża, to i tu docierają
wielkie statki wycieczkowe.
Po wyjechaniu z promu docieramy do miejscowości Lærdal. Tu
zaczyna się najdłuższy tunel drogowy świata, liczący 24,5 km. Prowadzi
nim droga E16. Jazda jest dość nudna, bo muszę utrzymywać cały czas
przepisowe 80 km/h, a jedynym urozmaiceniem są trzy wykute w skale
większe groty, oświetlone ciekawym światłem, zmieniającym barwy. Tunel
ciągnie się i ciągnie, ale wreszcie wyjeżdżamy po drugiej stronie
górskiego masywu, w miejscowości Nyheim. Tu robimy małą przerwę. Gdy
wjechaliśmy w tunel pogoda była całkiem ok, tu natomiast pada deszcz. No
ale niemal 25 km to już konkretny dystans i wiele może się zmienić.
Kawałek dalej przejeżdżamy przez urokliwą miejscowość Flåm. W deszczu
urok jest o wiele mniejszy, dlatego szybko ją mijamy. Kieruję się
kolejnym tunelem, choć już nie tak długim, w stronę Voss. To nieco
większe miasteczko i spory ośrodek narciarski. Pogoda zmienia się jak w
kalejdoskopie - kawałek w słońcu by zaraz wjechać w deszcz. Docieramy do
drogi nr 13 i podążamy nią na południe. Robimy krótki postój przy bardzo
widowiskowym wodospadzie Tvinndefossen. Jest wysoki i zdecydowanie
urokliwy.
W położonym kawałek dalej Voss robimy małe zakupy w REMA-1000. Droga nr
13 wspina się nieco w górę i pokonuje szereg dłuższych i krótszych
tuneli. Ostatni ma niemal 10 km i wyprowadza nas wprost na niezwykły,
wiszący most nad Hardangerfiordem. Odkąd podróżuję po Norwegii, to właśnie on jest w mojej pierwszej trójce najbardziej widowiskowych
fiordów. Droga nr 13 jest wąska, momentami mocno przebudowywana. Czekamy
dobre 20 minut na światłach w ruchu wahadłowym. W Norwegii oprócz
świateł jest dodatkowo samochód pilotujący. Niestety pogoda pogarsza
się, co nie pozwala na robienie dobrych zdjęć samego fiordu. Droga jest
wymagająca - miejscami bardzo wąska, z zatoczkami na puszczanie jadących
z przeciwka. A są to często autokary lub kampery i mijać się trzeba na
centymetry. Podnosi to nieco adrenalinę. Cała okolica to owocowe
zagłębie Norwegii, można tu kupić truskawki i maliny.
Nasz plan zakładał dotarcie w okolice Stavanger i wejście jutro na
Preikestolen. Jednak potem musielibyśmy wracać do kolejnego punktu,
czyli Rjukan. To spore dystanse przez dość trudne drogi i odludne
rejony. Dyskutujemy więc jak jechać i stwierdzamy, że Preikestolen
odpuszczamy. Pojechanie
wprost do Rjukan przez płaskowyż Hardangervidda, znacznie wyprostuje
trasę i da nam dodatkowy dzień. To wszystko oznacza znaczną zmianę
planów.
Mijamy niezbyt urodziwe miasteczko Odda, położone na końcu
Hardangerfiordu. Może inaczej - Odda jest pięknie położona, jest czymś w
rodzaju kurortu, w pobliżu są lodowce parku narodowego Folgefonna i
słynna Trolltunga, czyli Język Trolla. Jednak są tu jakieś fabryki i
wręcz opuszczone instalacje przemysłowe, raczej zdatne na urbex. Nie
jest to miasto z widokówek. Mijamy je bez żalu i tylko zatrzymujemy się
na moment by fotografować lodowce. Kilkanaście kilometrów za Odda są
wspaniałe wodospady Lattefossen, gdzie robimy krótką przerwę.
Droga do Røldal pnie się stromo pod górę, by po pokonaniu przedziwnego
tunelu w kształcie ślimaka skręcającego o 270 stopni zjechać w dół stromymi
serpentynami. Znów martwię się o grzejącą się tarczę w lewym kole, ale
grzanie się jest dość małe, więc się nieco uspokajam. Coś jest na
rzeczy, ale to chyba nic poważnego. W Røldal kierujemy się na drogę E134
na wschód, ostro wspinając się w górę. Przed nami najbardziej chyba
dzika część Norwegii - bezludny i ponury płaskowyż Hardangervidda. Tu
alpejskie szczyty przybrzeżnych gór ustępują miejsca wielkim skalnym
pagórom, ale całość ciągnie się przez setki kilometrów z północy na
południe i jest niemal doszczętnie pozbawiona ludzkich osad. My
pokonujemy go z zachodu na wschód, ale tak czy siak to kilkadziesiąt
kilometrów skalistej pustyni. Hardangervidda chodzi mi po głowie od
dawna jako trekkingowe wyzwanie. Chcę pieszo pokonać choć fragment tego
płaskowyżu w kilkudniowej wędrowce solo. Może zdecyduję się jeszcze w
tym roku na jesieni. Teraz jednak pokonujemy tą przestrzeń samochodem.
Po wjechaniu na 1000 m n.p.m. temperatura spada do 7 stopni i zaczyna
padać. W dodatku na drodze E134 budują jakiś tunel i znów jest tu ruch
wahadłowy. Tak samo trzeba jechać w konwoju i najpierw czekamy dobre 15
minut na samochód pilota. Droga którą jedziemy jest wąziutka i
prawdziwie górska. Trudno by tu było normalnie minąć się z kimkolwiek.
Choć już jechałem podobną drogą w południowej części płaskowyżu i wiem, że to możliwe.
Po pewnym czasie mamy kolejny postój i kolejny ruch wahadłowy. Droga
pokonała już jednak najwyższe wzniesienia i coraz bardziej opada. Znów
czeka nas jazda w konwoju, znów musimy czekać na pilota. Później jednak
droga robi się szersza i jedzie się o wiele przyjemniej, choć dobre 40
kilometrów jedzie się lekko w dół. W końcu docieramy do miejscowości Åmot.
Tu odbijamy na północ, w dość lokalną drogę nr 37, prowadzącą do Rjukan,
odległego o 60 km. Droga znów się wznosi, choć nie jest tu już aż tak
dziko jak w najwyższych partiach płaskowyżu.
Gdy jednak docieramy wyżej,
pojawiają się szlabany zamykane zimą, co oznacza, że w złych warunkach
droga jest nieprzejezdna. Wśród tundrowego krajobrazu mijamy liczne
ośrodki narciarskie. Wreszcie zbliżamy się do Rjukan. Miasto jest
położone w głębokiej dolinie. Czeka nas stromy zjazd w dół i kilka
serpentyn drogi. W centrum jest jakiś kemping i hytty, ale ceny są z
kosmosu, a w dodatku mają wszystko zajęte. Jednak kilka kilometrów za
miastem jest kolejny kemping. Cena za namiot jest znośna, ale ta za
hyttę zwala z nóg. Pogoda jest jednak dobra, więc wykupujemy dwie noce
pod namiotem. Kemping jest duży, ludzi dużo i rozbijamy się wręcz na
środku. No cóż, lepsze miejsca są już pozajmowane, ale może jutro coś
się zwolni? Gotujemy zasłużoną kolację. Plan na jutro jest taki, że ja
podejmę próbę wejścia na górujący nad całą okolicą szczyt Gaustatoppen, a reszta pozwiedza sobie Rjukan. Wieczorem jeszcze
rezerwujemy sobie prom na sobotę. Popłyniemy z Kristiansand do duńskiego
Hirtshals.
Noc jest dość zimna i wietrzna, a ja wstaję przed 6. Zanim jednak
ubieram się, zjadam śniadanie i pakuję na wycieczkę, to robi się już
nieco cieplej. Zdaję sobie jednak sprawę, że na wysokości niemal 1900 m
n.p.m. będzie zimno, będzie tam silny wiatr i lepiej ubrać się w długie
spodnie i wziąć kurtkę goretexową oprócz softshella. Doskonale
widoczny z naszego kempingu masyw Gaustatoppen wygląda może niegroźnie,
ale widać, że to naprawdę kawał góry. Zresztą - Rjukan leży na wysokości
około 250 m n.p.m., więc na szczyt jest ponad 1600 m w pionie.
Przewyższenie jest bardzo duże, a i sam dystans też wymagający, bo w
obie strony to ponad 36 km marszu. Pierwsze 13 km to jednak asfaltowa
droga i liczę, że uda mi się złapać jakiegoś stopa.
Z początku maszeruję głęboką doliną w której leży samo Rjukan. Po 3
kilometrach docieram do elektrowni wodnej, gdzie w lewo odbija droga do
parkingu pod Gaustatoppen. Podejście dopiero się zacznie. Droga
szeregiem serpentyn wspina się na stromą ścianę. Nachylenie małe nie
jest, a sama długość poszczególnych odcinków pomiędzy zakrętami jest
długa. Od razu robi mi się gorąco, ale nic nie jedzie, więc nie mając
wyjścia maszeruję raźno. Wreszcie warkot silnika za mną. Macham, ale
samochód mnie mija. Macham na kolejny, również bez efektu. No cóż,
najwyżej wejdę całość. Gdy jednak macham na kolejny samochód, ten
zatrzymuje się. Młody kierowca nie widzi problemu by mnie podrzucić na
górny parking, jak się okazuje jest pracownikiem schroniska dla
turystów, więc i tak tam jedzie. Rozmawiamy o moich podróżach do
Norwegii, o sytuacji w Polsce i na Ukrainie. Czas mija bardzo szybko i
nawet nie zauważam, jak znajduję się wśród tundrowej roślinności, 800 m
wyżej niż przed chwilą. Chłopak wiezie mnie nawet dalej niż on sam musi
jechać, na główny parking. Z wcześniejszego parkingu też jest szlak na
szczyt, ale przekonuje mnie, że tam gdzie mnie wiezie podejście jest
łagodniejsze i przyjemniejsze. Dziękuję mu za podwózkę i życzę miłego
dnia.
Podejście rzeczywiście jest łagodne i dobrze widoczne wśród kamiennego
otoczenia. Po dłuższej chwili wyłania się szczyt Gaustatoppen, ale już
tonie w chmurach i tylko momentami widać maszt przekaźnika radiowego.
Ten odcinek idę dokładnie pod silny i zimny wiatr. Nie ma potrzeby by na
podejściu zakładać drugą kurtkę, ale szczelnie zaciągam kaptur i
zakładam rękawiczki. Wiatr nie cichnie ani na moment, idzie się przez to
dość ciężko. O tej godzinie na szlaku jest zaledwie kilka osób, więc nie
przeszkadza obecność innych. A trzeba pamiętać, że to taki norweski
Giewont i są tu tłumy.
Po dobrej godzinie wychodzę na spłaszczony grzbiet. Szczyt jest niby
blisko, ale ciągle dzieli mnie od niego kawałek drogi. Wysokościomierz w
zegarku pokazuje, że osiągnąłem już 1600 m n.p.m. Zaczyna się ostatnie
podejście. Z prawej strony dołącza ścieżka o której mówił mój kierowca.
Uznaję, że będzie to fajny wariant do zejścia, skracający trasę i
wprowadzający jakąś różnorodność. 1700 m n.p.m - zaczynam wchodzić w
chmury, widoczność spada coraz mocniej. Wiatr nawiewa płatki śniegu. Im
wyżej, tym śnieg pada coraz mocniej. Kurcze, mamy połowę lipca i jest to
południe Norwegii. Góra też przesadnie wysoka nie jest, a mimo to pada
śnieg. Wyłania się przede mną we mgle maszt i budynek stacji kolejki
górskiej. Okazuje się, że z tego drugiego parkingu można na szczyt
wjechać kolejką, która jedzie... tunelem we wnętrzu góry. W dodatku o
kolejce przed 2010 rokiem mało kto wiedział, bo była to instalacja
wojskowa, działająca na potrzeby NATO. Dopiero później udostępniono ją
turystom. Docieram do stacji, gdzie jest miejsce z opisaną panoramą...
No cóż, teraz widać tylko mgłę. Wchodzę ciut wyżej, do budynku
przekaźnika radiowego. To niby szczyt, ale wiem, że właściwy szczyt jest
dalej, trzeba pójść jeszcze około 300 m lekko tylko wznoszącą się
granią.
Jem jakiś batonik i chwilę odpoczywam. Przechodzę we mgle po
dachu budynku przekaźnika. Dalej znika już wygodna ścieżka. Pojawiają
się spore głazy i kolejne miejsca, gdzie trzeba nieco pokombinować,
obejść je dołem, albo użyć rąk. Trudności nie są specjalnie duże, ale
mgła ogranicza orientację. Mijam człowieka schodzącego ze szczytu, który
mówi mi, że już niedaleko. Rzeczywiście, we mgle wyłania się ledwie
widoczny drewniany słupek i skrzynka na skalnym wzniesieniu. Ostatni
odcinek to największe trudności - trzeba tu używać rąk do elementów
bardzo prostej, ale jednak wspinaczki na co większe bloki skalne. Po
dłuższej chwili staję na szczycie. Drewniany słupek oznacza najwyższe
wzniesienie - 1883 m n.p.m. Zdobyłem Gaustatoppen, najwyższą górę
prowincji Telemark. Podobno przy ładnej pogodzie widać z niej znaczny
obszar południowej Norwegii, krążą mity, że widać nawet... 1/6
powierzchni całego kraju. To oczywista bzdura, bo Norwegia ma 2500 km
długości i będąc na jej południu nawet z kosmosu nie zobaczy się więcej
niż połowę. Oceniam że 1/6 powierzchni kraju mogłem widzieć z samolotu
na wysokości 11 km, ale nie z zwykłego górskiego szczytu. Jednak tego
ile naprawdę widać i tak nie mam jak zweryfikować, bo wszystko tonie we
mgle. Na szczęście nie ma tu wiatru, który tak przeszkadzał wcześniej.
Chwilę odpoczywam, robię kilka zdjęć białego mleka i zaczynam zejście.
Teraz już wiem jak sprawniej pokonać największe przeszkody ostatniego
odcinka grani, niżej też już jest łatwiej. Powrót do budynku przekaźnika
zajmuje mi już sporo mniej czasu niż marsz w górę. Gdy schodzę niżej...
okazuje się, że przynajmniej na południe, wschód i zachód otworzyły się
całkiem ładne widoki, choć i tak odleglejszych gór niż jakieś 50-60 km
nie widać. Robię znów kilka zdjęć i ruszam w dół, mijając teraz znacznie
większą liczbę turystów. Większość z nich zadowala się dojściem do
budynków, mało kto idzie tak jak ja na sam szczyt. Na zejściu znów
zaczyna wiać i sypać śniegiem, ale teraz wiatr mam w plecy, co tak nie
przeszkadza. Docieram do rozwidlenia szlaków i zaczynam zejście tym
mniej wygodnym i bardziej stromym, jednak oszczędzającym kilka
kilometrów. Rzeczywiście, szlak szybko ginie wśród kamieni zalegających
zbocze. W dół dobre 500 m przewyższenia, parking z tej wysokości wydaje
się przeraźliwie mały. Zejście jest nużące, w dodatku odczuwam już
zmęczenie i ból kolan. Niestety, ileś dni spędzonych głownie w pozycji
siedzącej nie wpływa dodatnio na formę fizyczną.
Po dobrej godzinie schodzenia docieram do parkingu, fotografując jeszcze
kilka razy sam Gaustatoppen i owce, które pasą się u jego podstaw. Na
parkingu zdejmuję softshell. Teraz już nie grozi mi taki wiatr, robi się słonecznie i ciepło. Jak na złość, sam szczyt teraz wyszedł z chmur.
Szkoda, że nie było tak, gdy ja tam byłem. Nie ma jednak co marudzić.
Schodzę coraz niżej asfaltową szosą, najpierw przez iście tundrowy, a
potem przez bardziej tajgowy krajobraz. Las rośnie wprost na wielkich
głazach, a droga zwija się w kolejne serpentyny. Każdy zawijas jest
coraz dłuższy. Mijają mnie liczne samochody i zauważam pewną
konsekwencję - te jadące w górę wydzielają woń palonych sprzęgieł, a te
jadące w górę woń palonych sprzęgieł i hamulców. Nastromienie drogi jest
spore, ale poruszają się nią też kampery i ciężarówki. Robi się coraz
cieplej, ale też jestem coraz niżej, więc nie ma się co dziwić.
Fotografuję samo Rjukan, które z tej drogi jest doskonale widoczne. W
końcu ostatnie zakosy. Tu odcinki pomiędzy zakrętami sięgają kilometra,
więc marsz jest długi i nużący. Na ostatniej prostej dzwonię ekipy,
by ktoś podjechał po mnie w okolice hydroelektrowni. Mam już za sobą
naprawdę wiele kilometrów, jestem zmęczony i oszczędzenie ostatniego
odcinka na kemping będzie sporą ulgą. Spotykamy się na dole i w kilka
minut docieramy na kemping.
Sporo się zmieniło od rana. Dużo turystów było tu na jedną noc, więc namiot został przestawiony w lepsze miejsce. Teraz jest
jeszcze wcześnie, kemping jest dość pusty i kolejni turyści dopiero się
instalują. Robimy jakieś jedzenie, jakieś zmywanie i małe pranie. Jestem
padnięty po forsownej wycieczce. Ale cały czas mam jakieś obozowe
obowiązki i nie jest mi dane wypocząć. Dopiero wieczorem mogę zalec w
namiocie. Uff... dzień był męczący. Zdobyłem najwyższą górę południowej
Norwegii i miałem pecha - teraz jej szczyt nie jest w chmurach i widoki
są zapewne wspaniałe. No cóż, pozostaje kiedyś na nią wrócić. Ustalamy,
że jutro podjedziemy z rana do słynnej hydroelektrowni w Vemork. Reszta zwiedziła dziś samo Rjukan, ale elektrownię i związane z nią
muzeum zostawiły na wspólne zwiedzanie.
Rano pogoda znów jest ładna. Mamy szczęście do terenów położonych dalej
od norweskiego wybrzeża. Poranne czynności są dość niespieszne, bo dziś
mamy do przejechania tylko około 150 km, po prostu by być w innej
okolicy, bliżej Kristiansand. Po spakowaniu się jedziemy do centrum
Rjukan. Odwiedzamy rynek, a także
bardzo ciekawą konstrukcję. Samo Rjukan leży w głębokiej dolinie
przebiegającej na kierunku wschód - zachód. Od południa zasłania je
wyniosły masyw Gaustatoppen i w miesiącach zimowych, gdy słońce jest
nisko na niebie, to jego światło w ogóle nie dociera do dna doliny,
które cały czas jest pogrążone w cieniu. Aby mieszkańcy mieli choć
namiastkę słońca zimą, na północnych stokach doliny zainstalowany
specjalny system luster, które odbijają promienie słoneczne wprost na
miejski rynek. Lustra są sterowane komputerowo i podążają za pozornym
ruchem słońca na niebie, cały czas oświetlając Rjukan. Pomysłowe i
bardzo ciekawe rozwiązanie.
Kawałek dalej, za rynkiem, zaczyna się przemysłowa część miasta. Jest tu
zabytkowy budynek hydroelektrowni, są bocznice kolejowe z równie
zabytkowymi pociągami i jakieś dawne budynki fabryczne. Dzięki taniej
energii elektrycznej Rjukan było niegdyś dużym centrum przemysłowym.
Najbardziej znanym obiektem jest hydroelektrownia Vemork, leżąca
kilka kilometrów na zachód i sporo powyżej miasta. W czasach II wojny
światowej była tam jedyna w Europie fabryka ciężkiej wody, która wtedy
była niezbędna III Rzeszy do rozwoju jej programu nuklearnego. Zdobycie
tej fabryki i zapasów ciężkiej wody było jednym z powodów inwazji na
Norwegię w 1940 roku. Obiekt o takim znaczeniu strategicznym stał się
celem licznych akcji wojskowych mających doprowadzić do jego zniszczenia
- zarówno prób zrzutu brytyjskich komandosów, rajdów bombowych oraz
działania norweskich dywersantów. To właśnie ci ostatni doprowadzili
najpierw do skutecznego ataku na fabrykę i poważnego jej uszkodzenia, a
w 1944 roku do zatopienia promu przewożącego cały zapas ciężkiej wody,
który Niemcy próbowali wywieźć. Działania te znane jako "bitwa o ciężką
wodę" były jedną z najważniejszych i najbardziej skomplikowanych operacji sił
specjalnych, a ich sukces pogrzebał niemieckie marzenia o broni
jądrowej. Po wojnie powstały filmy takie jak np. "Bohaterowie Telemarku"
czy współcześnie gry komputerowe oparte o te wydarzenia. W samym Vemork
dawny budynek fabryki został wyburzony, ale w przylegającym do niego
budynku hydroelektrowni urządzono muzeum upamiętniające zarówno
uprzemysłowienie Rjukan i budowę hydroelektrowni jak i akcje sabotażowe
mające doprowadzić do jej zniszczenia.
Jedziemy pod górę kilka kilometrów, by skręcić na wąską drogę do Vemork.
Jednak okazuje się, że w szczycie sezonu nie można tam wjechać prywatnym
samochodem, musimy wrócić do Rjukan, kupić tam bilety i cena obejmuje
transport wahadłowym busem z miasta. No cóż, wracamy w okolice dworca
kolejowego, na którym jest kasa biletowa. Kilka minut czekamy w busie i
znów ruszamy pod górę. Po chwili jesteśmy na małym parkingu. Wyżej bus
już nie wjedzie, bo trzeba pokonać wąziutki mostek wiszący nad głębokim
skalnym kanionem. Są tu jednak małe busiki wiozące jeszcze wyżej. Co
ciekawe, wszystkie kierowane są przez ludzi o mało nordyckim wyglądzie.
Widocznie firma ma jakieś profity z zatrudniania kierowców z Bliskiego
Wschodu.
Po chwili wchodzimy do zabytkowego budynku. Ma dwa piętra, są tu jakieś
kawiarenki i sklepik z pamiątkami. Dalej jest główna hala maszyn.
Niesamowite turbiny i przekładnie z początków XX wieku, wszystko
zachowane wręcz idealnie. Hala robi spore wrażenie, jest tu też
multimedialny ekran gdzie są filmy z czasów powstawania elektrowni. Na
tarasie na piętrze jest pulpit inżynierów kontrolujących pracę maszyn, z
różnymi wskaźnikami i manometrami. Jedno z bocznych pomieszczeń to
ekspozycja dawnych zdjęć i materiałów pokazujących jak dobrze traktowano
tu prostych robotników, co wywołało zmianę w podejściu pracodawców w
innych zakładach kraju. Jest też odwzorowane mieszkanie robotnicze z
tamtych czasów. No i na koniec - kilka pomieszczeń upamiętniających
bitwę o ciężką wodę. To dla mnie najciekawsza część muzeum. Są tu
ekspozycje multimedialne, linie czasowe i zdjęcia, oraz mnóstwo
informacji. I małe interaktywne kino, gdzie są cztery filmy, uruchamiane
przyciskami, obrazujące cztery etapy ataków na fabrykę, aż do
zniszczenia zapasów ciężkiej wody w 1944 roku. Piechotą wracamy na parking i większym busem jedziemy do Rjukan.
Teraz
już pora naprawdę ruszać dalej, jest już godzina 14. Jedziemy na wschód,
dnem doliny, wzdłuż torów kolejowych. W Rjukan jest stacja końcowa, ale
jak przebiega dalej linia, skoro dalej jest spore jezioro Tinnsjå? Otóż
linia kolejowa dalej nie ma ciągłości. Pociągi dojeżdżają do małej przystani
promowej, gdzie... wjeżdżają na prom. Promem są przewożone na południowy
kraniec jeziora i tam z powrotem jest torowisko. I właśnie na ten prom
norwescy dywersanci dokonali zamachu - w czasie przewozu transportu
ciężkiej wody zatopili go na środku głębokiego jeziora. Niestety zginęło
też kilku niczemu niewinnych cywili, ale uznano, że warto zapłacić tą
cenę za sukces akcji...
Jazda wzdłuż brzegów malowniczego jeziora jest bardzo przyjemna, tereny
są tu przepiękne. A i dalej, gdy kierujemy się na południe Telemarku
jest nie gorzej. Górski krajobraz nieco łagodnieje, ale nadal jest sporo
skał. Jedziemy długim tunelem i później w krajobrazie zaczynają
dominować położone wśród gór spore jeziora. Wyglądają niemal jak fiordy,
ale fiordami nie są. Droga którą jedziemy to tzw. Telemarksveggen -
kolejna turystyczna i widokowa droga kraju. Pokonujemy szereg serpentyn,
wspinając się nie gorzej niż na Trollveggen. Ale tu są piękne lasy i
droga aż tak groźnie nie wygląda i pewnie dlatego jest też mniej znana.
Krajobrazy są fantastyczne, choć zaczynają przypominać Finlandię. Wzdłuż
jednego z jezior - Nisser - jedziemy dobre 50 km, kilka razy zatrzymując
się na jakieś zdjęcia.
Krajobraz staje się coraz mniej górski, przybywa rzek i jezior. To
południowa Norwegia, prowincja Agder. Zaczynamy rozglądać się za jakimś
miłym kempingiem. Wynika z mapy, że za Åmli będzie coś nad wodą. Co
ciekawe, kemping nie jest przy głównej drodze, musimy zjechać dobre 2 km
w bok szutrową drogą by doń dotrzeć. Kemping jest bardzo ładnie
położony, nad rzeką, a piękna pogoda zachęca do pozostania. Problemem
jest to, że jest... samoobsługowy. Nie ma tu żadnej recepcji. Jest
jednak instrukcja - trzeba wejść na stronę i tam można zapłacić np.
kartą. Robimy tak i zadowoleni z prostoty tego rozwiązania (choć
wymagającego połączenia z internetem) rozbijamy namiot. Ludzi jest dość
dużo, ale duży teren powoduje, że nie ma się wrażenia tłoku. Jest też
elektryczność i prysznice z nieograniczoną ilością wody. W dodatku do
przepięknej rzeki jest kilka metrów. Jako że jazda nie była długa, to
mamy nieco czasu i dosuszamy jakieś wcześniej uprane rzeczy.
Prom mamy dopiero o 16:30, a do przejechania jest mniej niż 100 km. Nie
nastawiamy budzików, ale i tak budzimy się około 9. Czytamy
archiwalne numery National Geographic. Pogoda jest tak piękna, że chciałoby się zostać w tym
fantastycznym miejscu dłużej. Pora jednak ruszać w ostatni etap
norweskiej trasy. Tu już nie będzie wspaniałych widoków, aczkolwiek
trasa też okazuje się bardzo ładna. Nijaka jak na Norwegię, w Polsce
byłaby uznawana za wielką atrakcję turystyczną. Rzeki, jeziora, skaliste
wzgórza. W jakimś miasteczku robimy ostatnie zakupy. Docieramy w końcu
do sporego miasta jakim jest Kristiansand, mijamy lotnisko i wjeżdżamy
na dwupasmówkę. Chwila jazdy i jesteśmy w porcie, na bramce wydają nam
nasze karty pokładowe. Pozostało niemal 3 godziny do odpłynięcia.
Nie ma za bardzo co robić, czekamy, coś czytamy, przysypiamy. W końcu
przypływa nasz prom, co wzbudza żywą ciekawość dzieci, które przylepiają
się do płotu. Jako że właśnie stoimy przy tym płocie, to nasz samochód
otacza rozkrzyczany tłum. Na szczęście jak prom już przybija, to
zainteresowanie spada. Długą chwilę trwa wyjazd samochodów, ale na
wjeździe jesteśmy jako jedni z pierwszych. Na górnym pokładzie promu
stoimy w pierwszym rzędzie, na pochylni, którą później opuszczą. Jako
jedni z pierwszych wchodzimy na pokład pasażerski, znajdując sobie
stolik z krzesełkami w restauracyjnej części. Będzie tu chyba spokój.
Gdy odpływamy idziemy jeszcze na raty na pokład. Norweski brzeg znika na
horyzoncie, a my przemierzamy względnie spokojne wody cieśniny
Skagerrak. W połowie rejsu zaczyna się niestety przedstawienie dla
dzieci. Jakiś teatrzyk Kapitana Kida, z norweskimi albo duńskimi
śpiewami. A miało być cicho... Kupujemy sporą, podwójną porcję
frytek, które okazują się nie być wcale droższe od frytek z pierwszego
dnia, z Gdyni. O ile w Polsce inflacja mocno wywindowała ceny, to te
norweskie na tyle mało się zmieniły, że nawet te na promach nie szokują
i wydają się być akceptowalne.
Dopływamy do Hirtshals. Teraz dość długo trwający wyładunek. Wjechaliśmy
jaki jedni z pierwszych, ale wyjeżdżamy na koniec, z powodu niezbyt
fortunnego umiejscowienia przy samej burcie. Wreszcie jesteśmy na duńskiej
ziemi. Pogoda nadal jest bardzo dobra, a my mamy do przejechania około
70 km do Aalborga, na wiele razy odwiedzany przeze mnie kemping. Jako że
jedziemy autostradą, to trasę pokonujemy szybko. Kemping jest duży, jest
na nim sporo namiotów i kamperów. Znajduje się miejsce dla nas,
dostajemy też kartę z zakodowanymi trzema "użyciami" pryszniców. Jemy
kolację w dobrze urządzonej kuchni, idziemy jeszcze nad Limfiord. Tak,
Dania posiada coś w rodzaju fiordu, choć nie są to takie fiordy jak w
Norwegii. Jest to połączenie wodne odcinające półwysep Jutlandzki od
jego północnego fragmentu, będącego w zasadzie wyspą. W samym Aalborgu
zacieśnia się ono do szerokości normalnej rzeki. Wracamy do namiotu,
pora iść spać, rano czeka nas najdłuższy fragment wyprawy - przejazd do
Warszawy.
Wstajemy wcześnie, ale poranna toaleta, śniadanie i pakowanie nieco
trwają. Kończy się nam kawa, więc na drogę już nic nie możemy zrobić do
termosu. No ale ceny też będą mniej norweskie, dzięki czemu może nie
zbankrutujemy na stacjach benzynowych. Prowadzę całą Danię, aż do przekroczenia
niemieckiej granicy, a reszta podsypia. Gdy w czasie jazdy
rozglądam się, to nieco zmieniam moje myślenie o Dani jako całkowicie
płaskim kraju. Są tu delikatne pagórki, przypomina to może Wyżynę
Lubelską czy Mazury, zupełnie płasko nie jest.
W Niemczech zamieniamy się za kierownicą. Okolica Hamburga jest fatalna do jazdy - są tu odcinki przyzwoitych
autostrad, ale są też takie co je chyba jeszcze Hitler budował i nie
spełniają żadnych autostradowych norm XXI wieku. W dodatku sporo jest w
remontach. A gdy chcemy objechać sam Hamburg, to i tak musimy korzystać
z lokalnych, remontowanych dróg. Są tu jakieś objazdy, dlatego druga
osoba patrząca w nawigację jest dużą pomocą dla kierowcy. Jednak w końcu
trafiamy na niezłej jakości autostradę na Berlin i tu już można
przyspieszyć.
Na szczęście są 22 stopnie, uniknęliśmy upału. Mijamy dawną granicę RFN
z NRD i zbliżamy się powoli do ringu berlińskiego. A ten od lat jest w
przebudowie i są tu miejscami odcinki z ograniczeniami do 60 km/h i
fotoradary. Dramat! Jedzie się wolno, tworzą się długie korki. To by
było na tyle o micie niemieckich autostrad. Owszem, na wschód od Berlina
jest już nowy, trzypasmowy odcinek, ale i tam budowane są nowe węzły
drogowe i tam też są lokalnie zwężenia i mocne ograniczenia prędkości.
Znów zmieniamy się za kierownicą.
Wjeżdżam w końcu na niemiecką autostradę nr 12, czyli przedłużenie
naszej A2. Do granicy 70 km. Po niezbyt długim czasie mijamy Odrę i
wjeżdżamy do Polski. Tu już ruch się zmniejsza, a sama droga jest o
wiele lepsza. Niestety jest płatna i jej cena jest bandycka. W dodatku
są trzy różne systemy opłat za różne jej odcinki i bramki zwalniające
prędkość przelotową. Cena za odcinki do Łodzi to ponad 100 zł dla
samochodu osobowego! Za jeden przejazd! To chyba najdroższa droga
Europy.
Mimo, że do Warszawy pozostało 500 km prowadzę już do końca. Robimy
jeszcze małą przerwę na posiłek w znanej amerykańskiej restauracji, ale
nie zwalniamy tempa. Warszawy docieramy o 21. Nieco ponad 12 godzin zajął
nam etap z Dani. Całkiem szybko, może dlatego, że dziś jest niedziela i
na trasie było bardzo mało ciężarówek. Nasz wyjazd dobiega końca.
11 dni urlopu minęło szybko. Wyjazd okazał się bardzo udany zarówno pod względem piękna przyrody, odwiedzonych ciekawych miejsc i także pogody. Choć trafiły się deszczowe dni, to były one właściwie nie do uniknięcia z powodu zmienności norweskiej aury.
Pokonaliśmy 4680 km po drogach i około 450 km na pokładach promów, co nie jest jakimś wielkim dystansem jak na Skandynawię, ale tym razem nie zapuszczałeem się dalej na północ, skupiając się na południowo-zachodniej części Norwegii.