Drugi weekend czerwca już od pewnego czasu zaklepałem sobie jako dni wolne od pracy. Zbliża się lato, dzień jest już bardzo długi, można więc podjąć nieco dłuższe aktywności. Planuję zarówno kajaki jak i rower, licząc że pogoda nie pokrzyżuje mi tych zamierzeń. Niestety cały tydzień pada, co nie zapowiada niczego szczególnego w weekend. W piątek jednak prognozy mówią o spodziewanym rozpogodzeniu, więc razem ze znajomymi rezerwujemy dwa kajaki w wypożyczalni z Przybyszewa (strona wypożyczalni patrz tu). Mamy zamiar spłynąć do Warki, pokonując niemal 37 km.
Wstajemy wcześnie rano, o 7:30 znajomi podjeżdżają i razem z Flo pakujemy się do ich samochodu. Niby to nie jest jakiś wielki dystans, ale dojazd zajmuje zgodnie z przewidywaniami około godziny. Wyczucie czasu mamy idealne, bo gdy parkujemy pod kościołem w Przybyszewie, podjeżdża pan z wypożyczalni. Do rzeki jest kilkaset metrów i trzeba zjechać z dość stromej skarpy. Niby do Warki płynie się około 10-11 godzin, ale doskonale zdajemy sobie sprawę, że pójdzie o wiele szybciej. Umawiamy się z właścicielem na telefon, gdy już będziemy na miejscu.
Smarujemy się kremem z filtrem, spychamy kajaki na rzekę i ruszamy z wartkim nurtem. Płynie się niespodziewanie szybko, o wiele szybciej niż na Bzurze, na której byłem z Flo nie tak dawno (czytaj tu). Jak na rzekę nizinną Pilica ma dość spory spadek - nie meandruje zbyt mocno, a jej prąd jest wyraźny. Na tym odcinku jest na niej sporo wysp, co tworzy fantastyczny labirynt - można płynąć lewą, prawą, a czasem i pomiędzy dwiema wyspami. W dodatku jesteśmy tu zupełnie sami, nie ma nikogo. Prawy brzeg jest niski i płaski, za to lewy to miejscami wysoka skarpa. Teren wokoło jest bardzo malowniczy.
Docieramy w końcu do drogowego mostu w Białobrzegach. To dawna droga nr 7. Aktualnie cały niemal ruch odbywa się drogą ekspresową, pod której podwójnym mostem przepływamy kawałek dalej. Zaskakuje mnie fakt, że Białobrzegi mijamy w sposób niezauważalny. Miejscowość niby gdzieś jest, ale żadne budynki nie rzucają się w oczy. Na tym odcinku pojawia się już więcej miejsc zalesionych, co dodatkowo nadaje Pilicy uroku. Flo dziś ma dzień leniwy i mało kiedy mogę liczyć na jej pomoc - cały niemal ciężar wiosłowania spada na mnie.
Gdy mijamy Brzeźce na rzece pojawia się niestety sporo kajakarzy. To popularne miejsce na rozpoczęcie spływu do Warki. Większość w ogóle nie wiosłuje, tylko leniwie porusza się z nurtem, dlatego wyprzedamy ich dosłownie dziesiątkami. W dodatku ludzie w ogóle nie czytają rzeki i co rusz utykają na częstych tu mieliznach. Nic dziwnego, że czasy podawane na stronach wypożyczalni są tak długie - płynąc w taki sposób rzeczywiście można niecałe 40 km pokonywać w 10 godzin.
Mnogość ludzi i hałas jaki powodują w miejscach gdzie da się wyjść na brzeg nieco psuje obraz dotąd idealnego spływu. W końcu sami zatrzymujemy się na moment, by rozprostować kości. Woda jest w porównaniu z Bzurą wręcz krystaliczna. Wszędzie widać wielkie ilości małych rybek. Gdy wyjdzie się i stanie nawet po kostki, to naprawdę czuć jak szybko przepływa woda. Nie spodziewałem się takiego nurtu.
Ostatnie 10 km pokonujemy już bez żadnych przerw. Nad nami krążą jastrzębie i sokoły, więc robię im kilka zdjęć. Po krótkim, dość pustym odcinku znów przybywa ludzi, to nieomylny znak, że zbliżamy się do Warki. Wreszcie wyłania się charakterystyczny most kolejowy, więc dzwonimy do właściciela wypożyczalni, że już dopływamy i może po nas ruszać. Jest bardzo zaskoczony, że zrobiliśmy trasę w takim tempie, aż upewnia się, czy naprawdę jesteśmy w Warce. Kawałek za mostem jest miejsce, gdzie wszystkie wypożyczalnie odbierają kajaki, wiec dobijamy w tym miejscu. Nasz czas to niecałe 5,5 godziny, łącznie z postojami, więc rzeczywiście sporo szybciej niż czas "oficjalny". Czekamy około 20 minut, przyjeżdża właściciel wypożyczalni, ładujemy kajaki na przyczepę, a sami pakujemy się do samochodu.
Trasa do Przybyszewa mija w miłej atmosferze. Właściciel okazuje się bardzo rozmowny, dyskutuję z nim o spływach na Pilicy i Wiśle, ale też i o innych rzekach. Stwierdzamy, że musimy tu wrócić i pokonać odcinek Pilicy o podobnej długości jak dziś, ale z metą w Przybyszewie. Rzeka bardzo nam się spodobała, a wypożyczalnię mogę polecić z czystym sumieniem. Załączam mapkę naszej trasy.
Powrót do Warszawy zajmuje znów około godziny. Okazuje się, że niezbyt
dokładnie rozprowadziłem krem z filtrem i moja lewa stopa ma wyraźne słoneczne
oparzenie... boli dość solidnie i zastanawiam się, jak to będzie z jutrzejszym
rowerem.
W niedzielę rano zbieram się dopiero około 10. Nie ma powodu by wyruszać wcześniej. Moim celem jest Zalew Zegrzyński, a dokładniej jego wschodni brzeg. Chcę dotrzeć przez Nieporęt i Rynię do Kuligowa nad Bugiem. I tam zapadnie decyzja o dalszej trasie. Wiem że czasem funkcjonuje tam przeprawa promowa przez Bug. Udało mi się w internecie odnaleźć informacje z zeszłych lat, że prom pływa tylko w weekendy, że rusza o pełnych godzinach i jego kursowanie zależy od stanu wody w rzece. No cóż, jeśli uda się pokonać Bug to dobrze, a jeśli nie to też dobrze, bo odbiję na południe, w okolice Radzymina i Sulejówka.
Wyjątkowo nie chcę jechać przez Warszawę wzdłuż Wisły po bulwarach. Nie dość, że będzie tam masa ludzi, to obecnie jest budowana kładka na wysokości Portu Praskiego, co komplikuje przejazd. Kieruję się przez Stegny i wzdłuż Czerniakowskiej, gdzie skręcam na Most Łazienkowski, którym dostaję się na praską stronę Wisły.
Mijam Stadion Narodowy, gdzie do niedawna kończyła się dobra ścieżka rowerowa. Teraz jest inaczej, bo wreszcie ten newralgiczny odcinek został przebudowany i jedzie się doskonale. Mijam ZOO i kieruję się dalej na północ, wzdłuż Jagiellońskiej. Tu już częściowo trzeba jechać parkingami przy centrum handlowym, ale nie mogę narzekać. Docieram na Żerań i wzdłuż Modlińskiej do Trasy Północnej. I tu niespodzianka. Modlińska i Most Północny są zamknięte i wszystkiego pilnuje policja. Jakieś wydarzenie sportowe? Maraton? Udaje mi się przejechać na drugą stronę i bez problemów już docieram do Białołęki, gdzie skręcam w zakorkowaną ulicę Klasyków. Mijam tory kolejowe i wkrótce przecinam zielone tereny.
Gdy dojeżdżam do Płochocińskiej kolejna niespodzianka i zarazem wyjaśnienie poprzedniej. Tu również droga jest zamknięta, ale przynajmniej wiadomo dlaczego - to jakiś wyścig kolarski lub triathlonowy. Na szczęście ja mam zamiar tylko przeciąć tą ulicę, więc w dziurze pomiędzy zawodnikami policjanci puszczają mnie na drugą stronę.
Jak do tej pory pogoda jest bardzo dobra - nie ma słońca, jest dość chłodno. Nie męczy mnie jeszcze pragnienie i jedzie się przyjemnie. Przez Stanisławów i Rembelszczyznę kieruję się na północ, do Nieporętu. Celowo omijam ścieżkę rowerową nad Kanałem Żerańskim - boję się znacznej ilości ludzi, a tutaj jestem zupełnie sam. Gdy docieram do drogi Marki - Nieporęt mina mi rzednie... tu również ruch jest wstrzymany i stoi policja. I nie ma za bardzo jak tego ominąć, by pojechać do Białobrzegów i Ryni, bo kawałek trzeba tą właśnie drogą. Jednak i tym razem policjanci puszczają mnie, jedynie przykazując bym jechał prawą stroną, bo zawodnicy jadą lewą, w przeciwną stronę. Śmiesznie jedzie się tą ruchliwą zawsze drogą bez mknących obok samochodów. Skręcam wkrótce w prawo, w stronę Białobrzegów. Po kilku minutach docieram do miejscowości, gdzie zjeżdżam nad wody Zalewu Zegrzyńskiego i robię kilka zdjęć.
Pora ruszać dalej. Mijam Rynię i docieram na mostek nad rozlewiskiem Rządzy. To też ciekawa rzeka na kajaki i kiedyś muszę ją spłynąć. Teraz tylko kilka zdjęć samego rozlewiska i ruszam dalej.
Wkrótce droga skręca w prawo i kieruję się na wschód. Potem w lewo, w stronę Bugu. Docieram do Kuligowa, jest 12:50. Gdzie ten prom? Czy w ogóle pływa? Jadę główną drogą, wiem, że ewentualnego czasu na szukanie mam mało. Jednak po kilku minutach moje wątpliwości się rozwiewają. Z drogi wyraźnie widać plażę i stojący... no właśnie chyba prom. Upewniam się, że to rzeczywiście tu. Zdążyłem wprost idealnie, bo odpływają za 3 minuty. Koszt przeprawy to 7 zł, płatność jest możliwa wyłącznie kartą, co akurat mi się podoba, bo nie lubię nosić gotówki i zresztą nie mam jej przy sobie.
Prom to nie typowa barka ciągnięta na linie. Płynie nie w poprzek, a wzdłuż Bugu przez dobre 2-3 km. Ma normalny silnik jak motorówka i w dodatku obsługuje też inne miejsca płynąc dość skomplikowaną trasą. Pływa w weekendy, ale jego praca zależy od stanu wody. Właściciel daje mi ulotkę z godzinami rejsów. Relaksuję się chwilę i podziwiam okoliczne rozlewiska. Woda w Bugu jest niemal zupełnie nieprzejrzysta - stanowi to wyraźny kontrast z krystaliczną Pilicą.
Przystań w Popowie to właściwie nie przystań. To fragment brzegu gdzie prom może przybić, ale obsługa cały czas musi dopychać go silnikiem i kontrować cumą. Wysiadam tylko ja i ruszam na północ. Miałem wracać przez Serock ale... skoro jestem tu i jest względnie wcześnie, to zmieniam decyzję. Pojadę przez Pułtusk, co nadłoży nieco kilometrów, ale będzie fajną przygodą i pozwoli objechać cały Zalew Zegrzyński. Mijam Zakład Karny w Popowie, skręcam na Zatory. Jest tu niemal zupełnie pusto, ruch w zasadzie nie istnieje. Pogoda wyraźnie zmienia się na słoneczną. No cóż, wziąłem zapas wody, ale nie przepadam za upałem. Jadę pod lekki wiatr i pod górę, ale piękna okolica rekompensuje wysiłek.
Mijam drogę nr 62 z Serocka do Wyszkowa. Po kilku kilometrach docieram do Zatorów. To tutaj właśnie, w zrujnowanym pałacu Radziwiłłów mieszkał bohater serialu "Zmiennicy" - Jacek Żytkiewicz. Postanawiam odnaleźć pałac, co nie stanowi problemu, bo jest przy głównej drodze. Jak się okazuje wejść na teren nie można, ale... ale został znacznie odnowiony w porównaniu z tym co znałem z serialu kręconego 35 lat temu.
Kieruję się na Pułtusk. Droga ma nową nawierzchnię, jest zupełnie pusta i prowadzi przez piękne sosnowe lasy. Jedzie się bardzo przyjemnie. W końcu zaczynają się zabudowania miasta i dojeżdżam do mostu nad Narwią. A tuż za nim jest restauracja pod złotymi łukami, więc postanawiam nieco uzupełnić spalone kalorie.
Skoro już dotarłem do Pułtuska, to warto zobaczyć starą część miasteczka. Po kilku minutach docieram na rynek, podobno najdłuższy w Europie, bo liczący około 500 m. Jest tu również ciekawy zamek. Nie da się ukryć, że miasto jest urocze. Uroczy jest też obrazek dwóch policjantek w patrolu rowerowym. Młode i ładne dziewczyny, lekko ubrane, na typowo miejskich rowerach. Ale pas z oporządzeniem i bronią solidny, wręcz "taktyczny".
Kieruję się znów w stronę Warszawy. Zdecydowanie chcę uniknąć ruchliwej i niebezpiecznej dla rowerzystów drogi nr 61. Wybieram kierunek na Nasielsk. Wiatr, który dotąd przeszkadzał, teraz zaczyna pomagać, aczkolwiek wieje z boku, a nie prosto w plecy. Droga nie jest zbyt ruchliwa, tym niemniej skręcam z niej w coś jeszcze bardziej lokalnego. Tu jest już totalnie pusto, a krajobraz Wysoczyzny Ciechanowskiej jest niemal sielski. Jedzie się bardzo przyjemnie, choć upał sprawia, że co i rusz piję wodę. Na niebie pojawiają się co chwila małe, sportowe samoloty, operujące zapewne z lotniska pod Nasielskiem. Docieram do miejscowości Błędostowo, gdzie skręcam w stronę Serocka, ale wkrótce znów odbijam gdzieś na południe. Na dosłownie dwukilometrowym odcinku droga staje się szutrowa, ale z porządną nawierzchnią i na szosowych oponach nie mam problemu by ją pokonać. Po przecięciu drogi nr 62 docieram do lokalnej szosy łączącej Jachrankę i Dębe.
Teraz kieruję się na zachód i wkrótce jestem przy znanym mi dobrze skrzyżowaniu. Skręcam w lewo, w stronę Legionowa, stromym zjazdem docierając nad zaporę w Dębem, która piętrzy wody Narwi w Zalew Zegrzyński. Robię kilka zdjęć i przejeżdżam na drugą stronę zapory.
Na tym fragmencie ruch jest duży, a samochody jadą szybko, co nie jest przyjemne. Mam jednak wariant omijający ten odcinek i centrum Legionowa, który opracowałem sobie kiedyś i wypróbowałem podczas rowerowej wycieczki z Olsztyna (czytaj tu) - trzeba skręcić w prawo i pojechać przez Chotomów. Dziś nieco modyfikuję tamtą trasę, znajdując jeszcze lepsze rozwiązanie. Ruchu nie ma tu w ogóle, a asfalty są doskonałe.
Docieram do Chotomowa, wiaduktem pokonuję tory kolejowe. Jestem już coraz bardziej zmęczony, upał dał się we znaki. Tu już zaczyna się ścieżka rowerowa, która doprowadza mnie do Jabłonny. A tu z kolei - pobocze dla rowerów. W końcu tabliczka "Warszawa" i północna Białołęka. Do domu minimum godzina jazdy i znów świadomie wybieram praską stronę Wisły. Jadę przez Nowodwory, gdzie wjeżdżam na wał wiślany. Tu jest już pełno ludzi, dzieci, rowerzystów którzy wykonują niespodziewane i dziwne manewry. Zaczyna mnie to irytować, bo na całej trasie byłem niemal sam. Tu zwalniam i to mocno i co chwila muszę się spiąć na kilka sekund by kogoś wyprzedzić. Taka szarpana jazda męczy bardziej niż płynna. Mijam mostek nad Portem Żerańskim i w pobliżu elektrociepłowni dojeżdżam do Jagiellońskiej.
Nie mając już motywacji do szybszej jazdy pokonuję miasto w tempie raczej spacerowym. Jeszcze Most Łazienkowski, Mokotów, Stegny, Ursynów i jestem w końcu pod domem. Wycieczkę zamykam dystansem 171 km. Okazała się bardzo ładna i ciekawa, drogi na większości trasy były dobre lub bardzo dobre, niemal bez ruchu samochodów. Jedynie krótki odcinek pokonałem szutrem. No i prom na Bugu okazał się działać, co pozwoliło na dotarcie do Pułtuska wschodnią stroną Narwi i zrobienie sensownej pętli wokoło Zalewu Zegrzyńskiego.
Załączam mapkę mojej trasy, a także zdjęcie ulotki z godzinami pływania promu.
Weekend okazał się dobry pogodowo i mocno aktywny. Nie mogę narzekać, udało się nieco oderwać od codzienności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz