Od kilku ładnych lat koniec listopada oznacza dla mnie start w trudnych i wymagających, ale też gwarantujących świetną atmosferę zawodach biegowych, jakimi jest Maraton Komandosa. Bieg organizują Wojskowy Klub Biegacza "Meta" oraz Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Rywalizują głównie przedstawiciele służb mundurowych, ale startują również cywile, po spełnieniu regulaminowych wymagań. A te są dość jasne - bieg na dystansie pełnego maratonu, w pełnym umundurowaniu polowym, wraz z wojskowymi butami o wysokości minimum 20 cm i z plecakiem o wadze minimum 10 kg. Ponadto na trasie biegu nie ma żadnych punktów odżywczych, czy wolontariuszy z kostkami cukru, co zawsze widać na maratonach miejskich. Zawodnicy zapas napojów i pożywienia muszą mieć ze sobą. Trasa to dwie pętle o długości 21 km, prowadzące dość mocno urozmaiconym terenem - częściowo drogami asfaltowymi, częściowo piaszczystymi leśnymi szutrówkami, a miejscami nawet przez podmokłe łąki. Bieg jest jednym z najtrudniejszych, o ile nie najtrudniejszym "płaskim" maratonem w Polsce, ale wyjątkowa atmosfera i ludzie powodują, że co roku chce się tu wracać. Mój pierwszy start w tym biegu to rok 2015 i odtąd jestem tu na każdej kolejnej edycji. Co prawda w 2020 nie dane było mi pobiec w Lublińcu z powodów pandemicznych, ale bieg ukończyłem u siebie, dokumentując całą trasę i zaliczając ją "eksternistycznie" (czytaj tu).
Dwa ostatnie lata to wyraźny spadek ilości i objętości moich treningów
biegowych. Zorganizowanych wydarzeń jest teraz mało, ciągle są jakieś
obostrzenia, co wypacza rywalizację i nieco odstrasza mnie od udziału w jakiś
wirtualnych biegach. Maraton Komandosa to co innego. Mimo ogólnie słabo
wybieganego sezonu i dość mało przyjemnej kontuzji mięśnia czworogłowego uda,
której nabawiłem się w lutym i której skutki odczuwam do teraz - bieg muszę po
prostu ukończyć i już! Brak mi jednak dłuższych jednostek treningowych, moje
dystanse nie przekraczały 10 km. Najdłuższy przebiegnięty w ostatnim czasie
dystans to... Półmaraton Komandosa, który pokonałem we wrześniu na
warszawskiej Wojskowej Akademii Technicznej. Biegłem jednak przeziębiony,
bezpośrednio po kilku cięższych wycieczkach w
norweskich górach
i czas miałem nie najlepszy, wyraźnie czując, że formy raczej nie ma i ciężko
ją będzie zbudować do listopada. Potem pokonałem kilka dłuższych tras
rowerowych, przekraczających 200 km, ale to jednak zupełnie inny wysiłek i
ciężko to przełożyć na tak specyficzny bieg. Cały listopad regularnie biegałem
z plecakiem, ale na krótkich dystansach. Na dobry wynik nie mam więc co
liczyć, ale liczę że jakoś to będzie i brak formy nadrobię doświadczeniem.
W
piątek po południu ruszam z Warszawy do Lublińca. Na Śląsku zapowiadają spore
opady śniegu i to mnie mocno niepokoi. Jakie warunki będą na miejscu i jak
będzie wyglądała sama trasa? Już raz biegłem Setkę Komandosa w warunkach
pełnej zimy i było to dość ekstremalne doświadczenie (czytaj
tu). Maraton to znacznie mniej, ale w świeżym śniegu też łatwą przeprawą nie
będzie. Za Częstochową drogi robią się już kompletnie białe i sypie coraz
mocniej. Nie da się jechać szybciej niż 50 km/h. Docieram jednak do biura
zawodów na 20 minut przed jego zamknięciem i odbieram swój pakiet startowy.
Przynajmniej jutro nie będę musiał być tu tak wcześnie. Nocleg mam kawałeczek
dalej. Męcząca trasa i nie mniej męczący dzień (od 6 rano byłem w pracy)
powodują jednak, że szybko zasypiam.
Rano już nie pada, ale za to jest minimalnie powyżej zera. Śnieg zaczyna się topić i jest dość mokry. To źle wróży - będzie błotniście i ślisko. No cóż, bieg jest przeznaczony dla ludzi nie bojących się wyzwań, więc nie ma co narzekać. W biurze zawodów jest spory tłum - część jeszcze odbiera swoje pakiety startowe, ustawiła się już też długa kolejka do wagi, gdzie sędziowie ważą plecaki i odkładają je do specjalnej strefy. Zawodnicy na półmetku umieszczają swoje rzeczy które uzupełnią po pokonaniu pierwszej pętli. W moim przypadku mam w torbie butelkę izotonika, butelkę wody, kilka bananów i batoników. Na pierwszej pętli polegam raczej na żelach energetycznych w kieszeniach spodni i samej wodzie, którą mam w bukłaku.
Pada wreszcie komenda do pobrania plecaków i wszyscy ruszają na pobliską polanę, na której odbywa się start. Jeszcze kilka słów od organizatorów, odliczanie i... ruszamy! Wiem z doświadczenia, że ten bieg bardzo uczy pokory jeśli ktoś za szybko się wyrwie próbując gonić mocniejszych od siebie. Prawdziwa walka z własnymi słabościami zaczyna się na drugiej pętli. Pierwszą należy pokonać w założonym tempie i nie przejmować się że ktoś nas wyprzedza. Druga i tak wszystko zweryfikuje.
Dziś jednak dochodzi czynnik, który różnicuje i weryfikuje stopień przygotowania jeszcze mocniej - ciężkie warunki pogodowe na trasie. Nie pada, ale nawet na pierwszej asfaltowej drodze jest masa topiącego się śniegu i wielkie kałuże. Już tu, jak nawet lekko przemoczy się buty - to zdecyduje o dyskomforcie na całej pozostałej trasie. A dziś by butów nie przemoczyć to trzeba by chyba biec w kaloszach. Nie da się tego chyba uniknąć, pytanie tylko kiedy to nastąpi. Gdy asfaltówka się kończy i grupa już solidnie się rozciąga, kierujemy się groblą między stawami, a potem leśnymi piaszczystymi szutrówkami. Piach wymieszany ze śniegiem - nawierzchnia jest śliska, każdy krok kosztuje nieco więcej sił niż w warunkach suchych. Czuję już wyraźnie, że moje tempo zaczyna spadać i chyba nie zmieszczę się w tym zakładanym przed biegiem. Zresztą - już tu, po kilku kilometrach - część zawodników przechodzi w szybki marsz. Ja zawsze dobiegałem w okolice 25-30 km i dopiero tam przechodziłem w marsz. Ani razu nie udało mi się przebiec całości trasy :/. Dziś jednak może być gorzej niż zazwyczaj.
Gdy trasa zbliża się do zabudowań Lublińca, droga staje się niezwykle błotnista. Błoto jest po kostki i nie da się go w żaden sposób uniknąć. Tu już czuję wilgoć w butach, od teraz o komforcie mogę zapomnieć. Potem kawałek twardej drogi na zachód, momentami wychodzi słońce i ukazuje się błękit nieba. Tu biegnę w miarę równym, nie za szybkim tempem. A potem skręt na północ w podmokłą łąkę. Szczególnie jej początek jest fatalny. Błoto wręcz oblepia buty i ślizgam się w nim. Przypomina dosłownie błoto z Biegu Katorżnika! No takich warunków nigdy jeszcze ma Maratonie Komandosa nie miałem. Przez łąkę nie da się biec, maszeruję szybkim tempem. Potem znów kawałek na zachód i skręt na południe. Słońce świeci prosto w oczy, ale ten odcinek jest już o wiele mniej błotnisty. Pojawiają się za to kamienie, którymi wzmocniono drogę. Kamienie są dość duże i luźne i też mało przyjemne do pokonywania. Około 15 kilometra trasy znów przechodzę w marsz. Jest wolniej, ale oddech się normuje. Oj, formy nie mam, w dodatku te dzisiejsze warunki dały popalić. Znów biegnę i znów maszeruję. Nie spodziewałem się, że do kryzysu dojdzie już na pierwszej pętli.
Trasa odbija na zachód, potem na południe i na wschód, robiąc tu kilkukilometrowy zawijas. Już nie tylko ja maszeruję, momentami podbiegając, ale niemal każdy w okolicy. Trasa i warunki dokonały selekcji - mocniejsi są już z przodu i dalej gdzieś tam biegną, a Ci co mają podobny czas i formę jak ja - już tylko podbiegają. Przechodzę w końcu w ciągły marsz, wiedząc, że podbieganie zasadniczo niewiele powiększa średnią, ale kosztuje o wiele więcej sił. Droga skręca nad jezioro Posmyk i docieram do półmetka przed hotelem.
Cholera! Nieco ponad 3 godziny! A na biegach gdzie poszło mi lepiej miałem tu
około 2:30-2:40. Czas jest fatalny i stawia pod znakiem zapytania nie tylko
jakiś sensowny wynik jak na mnie, ale w ogóle ukończenie trasy w limicie!
Szybko dolewam do bukłaka izotonik i wodę, zjadam banana i bez ociągania
ruszam na drugą pętlę.
Tu o dziwo idzie mi się lepiej niż pod
koniec pierwszej. Tempo rośnie, choć to nadal marsz. Uspokajam się, bo jeśli
je utrzymam, to ukończenie w limicie nie jest zagrożone, choć wynik będzie
beznadziejny. Trudno, trzeba ukończyć, byle tylko sprawnie pokonać błotniste
odcinki. Okazuje się, że nie jestem na jakimś szarym końcu, bo za mną jest
całkiem dużo osób w granicach wzroku. Nie tylko mi ta trasa dała popalić.
Mobilizuję się, staram się trzymać tempo i nie zwalniać.
Znów szutrówki, znów łąka z oblepiającym błockiem. Tu nieco mnie spowalnia, ale na twardszej nawierzchni przyspieszam. Mniej więcej równolegle ze mną porusza się młody chłopak. Cały czas twardo walczy z własnymi słabościami - podbiega kawałek wyprzedzając mnie, ale gdy przechodzi do marszu, to ja wyprzedam jego. I tak kilka razy. W końcu zaczynamy rozmawiać i dochodzi do wniosku, że walczy już tylko o ukończenie w limicie czasowym, bo i tak nie ma co liczyć na dobry wynik. Ja dążę do tego samego i obliczyłem, że będziemy w czasie 6:45-6:50. Idziemy już razem, co jakiś czas wychodzę na prowadzenie i mobilizuję go do dalszego przyspieszania, by nie zostawał z tyłu. Startuje po raz pierwszy, nie ma jeszcze doświadczenia z tej trasy, ale zaimponował mi właśnie walką z własnymi słabościami. Daję mu swój ostatni żel, ja mam jeszcze batonik w zapasie, a on już nic.
Już końcówka. 5, 4, 3, 2 kilometry. Już jest jasne że zdążymy, choć zaczyna dość mocno sypać śnieg, w dodatku w twarz. Przed samą metą wyprzedza nas jeszcze dwóch żołnierzy. Mój kolega na ostatniej górce zrywa się do biegu, przez co ma czas lepszy ode mnie o kilka sekund. Ale co tam, za taką walkę należy mu się. Nie poddał się do końca i obaj docieramy na metę z czasem 6 godzin 55 minut. Jak dla mnie - dramat. Czas gorszy o godzinę i siedem minut od mojego najlepszego wyniku. Dla niego - wielka satysfakcja z ukończenia tego maratonu. A dla nas obu, ale też zapewne dla wszystkich, którzy bieg ukończyli - radość z pokonania własnych słabości w tak ciężkich warunkach. Na mecie jeszcze obowiązkowe ważenie plecaków. Wszystko się zgadza, więc medal za ukończenie biegu i wreszcie koniec wysiłku.
Teraz jak najszybciej do ciepłego pomieszczenia. Wszystko co mam na sobie - mundur, buff, buty, nawet plecak - jest totalnie mokre i za kilka minut zacznę dygotać z zimna. Na sali gimnastycznej, gdzie trwa dekoracja zwycięzców, dostaję ciepły posiłek. Robi mi się nieco lepiej, ale i tak muszę się szybko przebrać w suche rzeczy. A te mam w samochodzie, dobre 500 m dalej. Żegnam się z moim towarzyszem z ostatnich kilometrów trasy i ruszam na zaśnieżony parking.
Marsz jest już mało przyjemny, robi się lodowato. W dodatku nie chcąc się
przeziębić przebieram się w samochodzie, co na dużym zmęczeniu i przy bolących
mięśniach jest dość skomplikowane. Wreszcie jednak mogę ruszać w drogę
powrotną. Na szczęście teraz śnieg nie pada, a drogi są względnie suche. Trasa
też jest znacznie bardziej pusta niż wczoraj. Powrót do Warszawy zajmuje mi 3 godziny. Mięśnie bolą, stopy bolą. Nie boli
jednak kręgosłup, a jedynie miejsca gdzie plecak stykał się z ramionami.
Pewnie trudy trasy będę odczuwał jeszcze dzień lub dwa. Zasypiam znów
szybko.
To był już siódmy Maraton Komandosa jaki ukończyłem. W tym
roku nie ukończyłem pełnego Szlema Komandosa. Nie biegłem Setki Komandosa,
którą wyjątkowo rozegrano w czerwcu, w czasie ogromnych upałów. Takie warunki
są zdecydowanie nie dla mnie i odpuściłem. Potem z racji dużego zamieszania w
pracy odpuściłem też Bieg o Nóż Komandosa i Ćwierćmaraton Komandosa.
Ukończyłem tylko Półmaraton i Maraton (oraz nie wchodzący w skład Szlema -
Bieg Katorżnika). Mimo, że ewidentnie moja forma biegowa jest o wiele słabsza niż kilka lat
temu, to i tak zawody były wspaniałą przygodą, a najcięższe jak dotąd warunki
jakie spotkałem, pokazały mi ile właśnie zależy od pogody. Na trasę Maratonu
Komandosa wrócę zapewne za rok.