niedziela, 18 lipca 2021

Spływ kajakowy Wkrą i rowerowa wycieczka przez Brudzeński Park Krajobrazowy

Kolejny wolny weekend przede mną. Mimo, że nie mam jakiś wielkich planów, to jednak pojawia się ciekawa propozycja na aktywny wypoczynek. Moi znajomi, Ola i Michał, organizują spływ kajakowy na Wkrze dla kilkunastu osób. Grzech z takiej okazji nie skorzystać, więc ja i Madzia podłączamy się pod grupę. Ostatnio na kajakach byliśmy wiosną na Krutyni (patrz tu), gdzie Madzia zrobiła mnóstwo zdjęć ptakom. Liczymy, że i teraz się uda.

Cały szlak Wkry jest długi i zdecydowanie trzeba nań poświęcić kilka dni. Sama rzeka ma 249 km długości i zajmuje pod tym względem 14 miejsce w Polsce. Sam szlak kajakowy przekracza 200 km, gdzie jedynie górny, najwęższy odcinek może sprawiać problemy, a poza nim rzeka jest spokojna, na wielu odcinkach uregulowana. Nasz spływ ma być jednodniowy, właściwie to kilkugodzinny. Michał wybiera środkowy odcinek rzeki, między miejscowościami Sochocin i Joniec. Ten fragment to 17,5 km, więc przy leniwym wiosłowaniu jakieś 3-4 godziny w kajaku. W dodatku jest to na tyle blisko Warszawy, że można tam dojechać w ciągu godziny. Umawiamy się na parkingu przy wypożyczalni w Jońcu na 8 rano.

Letni weekend sprzyja korkowaniu się wyjazdów z Warszawy już wczesnym rankiem. Mimo że spóźniamy się z Madzią i jesteśmy 8:05 na parkingu, to i tak jesteśmy pierwsi. Wkrótce przybywa reszta ekipy. Rozliczamy się za kajaki i transport, pakujemy się w dwa busiki i ruszamy na północ, do Sochocina. To kilkanaście kilometrów jazdy. Wkrótce docieramy na piaszczysty brzeg, gdzie chłopaki z wypożyczalni z naszą pomocą sprawnie zrzucają kajaki z przyczepy. Jeszcze kilka minut i wszyscy jesteśmy na wodzie.


Wkra, jako rzeka typowo nizinna, ma niespecjalnie szybki nurt. Część z naszej ekipy wiosłuje w niezbyt szybkim tempie, a część w ogóle niemal nie wiosłuje, po prostu płynąc z prądem rzeki. Mimo że jest 9 rano, to robi się już dość gorąco. Wkra jednak jest dość szeroka i rosnące na brzegach drzewa nie dają wystarczającego cienia. Postanawiamy z Madzią popłynąć nieco szybciej, choć głównie ja wiosłuję, a ona robi zdjęcia ptakom i licznym ważkom. Razem z nami płyną Michał i Ola i jeszcze jedni znajomi. Reszta została gdzieś z tyłu. 



 

Mijamy jakiś innych kajakarzy, którzy kąpią się w rzece. A może by tak wejść do wody? Jednak brzegi są takie, że nie ma właściwie miejsc by wyjść z kajaków. A to podmokła łąka, a to wysoki na dwa metry brzeg podziurawiony gniazdami jaskółek brzegówek, a to gęsty, ale podmokły las, który schodzi do samej wody. Gdy próbujemy wyjść w jednym z takich miejsc, okazuje się, że woda jest tu mocno głęboka i właściwie nie da się zrobić tego bezpiecznie.

Po 7 kilometrach niezbyt szybkiego spływu docieramy do jedynej przeszkody na całej trasie. To mała elektrownia wodna (a właściwie wodno-słoneczna) w miejscowości Bolęcin. Wyciągamy z wody nasze kajaki. Jest to krótka przenoska, jakieś 50 metrów. Musimy jednak poczekać na pozostałych, by pomóc im w pokonaniu zapory. Mamy minimum kilkanaście minut. To całkiem niezłe miejsce na kąpiel, choć woda jest dość mętna. 





Pojawia się wreszcie brakująca część ekipy. Przenoska idzie sprawnie, po kilku minutach wszyscy są po drugiej stronie jazu elektrowni. Ja podpływam jeszcze by zobaczyć ją z bliska. Pora ruszać dalej, w dół rzeki. Robi się coraz goręcej, zbliża się powoli południe. Postanawiam z Madzią popłynąć nieco szybciej, szczególnie, że w tym miejscu przybywa innych kajakarzy i przez moment robi się dość tłoczno na rzece. Robimy sporo zdjęć ptaków, m.in. bocianów, czapli, łabędzi i kaczek. Cały czas wokoło nas latają też mniejsze i większe motyle i ważki, lądując regularnie na kajaku i na nas.


 

Ten odcinek momentami staje się nużący. Są spore, proste fragmenty, zero cienia, krajobraz jest dość monotonny. Dopiero po jakimś czasie rzeka zaczyna meandrować. Tu niestety jest jakaś wieś, gdzie wypożyczalnie przywożą inne ekipy kajakarzy. Znów robi się tłok na rzece. Płyniemy już szybciej, zostawiając całą naszą ekipę z tyłu. Mijamy stary, rozpadający się młyn.





 

To już końcówka, jeszcze jakiś kilometr i docieramy do Jońca, gdzie wyciągamy kajak na brzeg i oddajemy go. Piszę SMS do Oli, okazuje się, że są obok młyna, ale nie będą zaraz, bo znaleźli miejsce gdzie chcą poczekać na resztę ekipy i jeszcze się wykąpać. Ja z Madzią chcemy jechać na działkę do Rodziców, więc zależy nam na czasie. Zdalnie żegnamy się, wsiadamy do rozgrzanego do granic możliwości samochodu i ruszamy w trasę. 


Po nieco ponad godzinie jazdy docieramy do domu moich Rodziców, położonym w Brudzeńskim Parku Krajobrazowym, między Płockiem i Włocławkiem. Witamy się z Flo, która była z dziadkami na wakacjach. Odpoczywamy, bo ruch na palącym słońcu dał nam się we znaki. Wieczorem przychodzi dość dziwna burza, bo nie ma w ogóle wiatru, ale raz za razem grzmi i błyska się i to przez wiele godzin. Burza jest niemal stacjonarna, choć na szczęście u nas nie ma jakiejś większej ulewy.

Wrzucam tu mapkę odcinka Wkry który pokonaliśmy.


Rano okazuje się, że ta niby niewinna burza dosłownie 20 km dalej, pod Płockiem, spowodowała wielkie szkody. Wielogodzinny opad deszczu spowodował powódź natychmiastową i zerwał dwa mosty, odcinając jedną z miejscowości od świata. Tu natomiast trochę popadało i tyle. 

Korzystając z ładnej pogody postanawiam zrobić małą wycieczkę rowerową po okolicy. Niby znam tu każdą drogę, ale w sumie rzadko bywałem nad Skrwą Prawą - dopływem Wisły, który płynie tu w malowniczej, głębokiej dolinie przecinającej wysoczyznę Płocką. Swoją drogą to rzeka, którą kiedyś chciałbym pokonać kajakiem. Tereny są na tyle ciekawe, że jest tu Brudzeński Park Krajobrazowy, który je ochrania. To właśnie Skrwa, jej dopływy i głębokie, niezwykle malownicze jary. Ostatnio z Madzią zwiedzaliśmy okolicę zimą (patrz tu). Teraz będzie znacznie więcej liści, więc pewnie zobaczę mniej.

Niestety nie mam ze sobą własnego roweru, więc muszę wziąć rower Taty. Nie jest to jakaś specjalna maszyna, no ale jeździ i nie mam co narzekać. Ruszam na zachód, docieram do Brudzenia Dużego. Za miejscowością jest rezerwat "Brudzeńskie Jary". Znajduję zarośniętą leśną ścieżkę, którą podążam jakiś czas. Jedzie się tak sobie, pełno pajęczyn i zwalonych drzew. W końcu po lewej stronie pojawia się głęboka dolina, a na jej dnie widzę płynącą Skrwę. Jadę dalej ścieżką, która coraz bardziej zanika i wiedzie jakimś wąskim grzbietem. Wreszcie ostro w dół. Tędy mam zejść z rowerem nad samą rzekę? Tam jest jakiś gąszcz. Zostawiam rower i kawałek schodzę w dół. Kończy się to tym, że wyjeżdżają mi nogi i ląduję w błocie. Po prostu super! Klnąc podnoszę się i wracam niemal na czworaka pod górę. Rezerwatów mi się zachciało. Uznaję, że nie da się tu przejechać i muszę wrócić. Próbuję jeszcze odbić rowerem gdzieś w bok, ale dobrze zapowiadająca się ścieżka po chwili zanika w gąszczu. Wracam tak jak przyjechałem. 



W Brudzeniu skręcam w asfaltową drogę na Janoszyce. Tu dotrę do Skrwy, ale nie będzie już żadnych błotnistych niespodzianek. Zjeżdżam stromo w dół i docieram do mostu na rzece. Mogę przynajmniej opłukać się z tego błota.. No i pora ostro pod górę. Męczę się na niedopasowanym do mnie rowerze, wreszcie robi się płasko. Uff... znów robi się gorąco.


Po kilku kilometrach mijam znane mi jezioro Józefowo. By jednak dotrzeć nad jego brzeg, muszę objechać je od wschodu i północy. Jednak wreszcie jestem. Jezioro jest małe i jest jednym z kilku podobnych w okolicy. Jako jedyne ma też nazwę. Latem kąpią się w nim ludzie z okolicy i teraz również jest tu kilku plażowiczów. 




Kieruję się teraz na północ, Docieram do Bożewa. Mijam krążącego nisko jastrzębia, który poluje na jakieś gryzonie. Wszędzie wokoło widać skutki ostatnich burz. Pola są miejscami zalane, zboże w sporej części jest położone. Kiepsko to wygląda.

Teraz kieruję się znów na zachód, na wysoką skarpę ograniczającą dolinę Skrwy. Stąd rzeka w dole wygląda naprawdę ciekawie. Jadąc dalej docieram wreszcie na dół, bo kolejnego mostka w miejscowości Zdziembórz. Wiem jednak, że nie ma tu logicznej drogi i należy kawałek wrócić. Po 20 minutach jazdy szutrowymi drogami docieram do domu Rodziców. Pokonałem 32 km przez piaski i leśne drogi, na niedopasowanym zupełnie do mnie rowerze. Zajęło mi to niemal 3 godziny, ale należy brać uwagę na przedzieranie się lasami. Wycieczka okazała się całkiem fajna, bo okolica jest bardzo malownicza.




Wczesnym popołudniem ruszamy do Warszawy. Unikamy na szczęście największych korków, związanych z weekendowymi powrotami. Weekend okazał się całkiem aktywny i zróżnicowany. Mimo że nie pojechaliśmy nigdzie dalej, to czujemy że nieco oderwaliśmy się od codzienności.



Na koniec zdjęcie Mazowieckich Zakładów Rafineryjno-Petrochemicznych w Płocku, czyli głównego zakładu PKN Orlen, które zrobiłem w czasie powrotu, a także mapka mojej rowerowej trasy.

EDIT: Po opublikowaniu tego wpisu odezwała się do mnie Karolina, moja koleżanka, która uświadomiła mi, że miejsce gdzie wyłożyłem się na błocie na stromej skarpie nad Skrwą to... pozostałości średniowiecznego grodziska z X wieku! No i rzeczywiście, skojarzyłem, że wszystko wyglądało jakoś dziwnie jak na zwykły las, a ścieżka wiodła grzbietem wysokiego na 2-3 m podłużnego i zawijającego w pierścień wzniesienia o stromych zboczach. To musiały być resztki obwałowania. Takich grodów było podobno na Mazowszu sporo i związane były z funkcjonowaniem Szlaku Bursztynowego. Ten konkretny leżał w idealnym miejscu do obrony, na wąskim "cyplu" wysokiej skarpy, a zapewne w tamtych czasach nie było tu lasu. Resztki obwałowań widać bardzo dobrze na mapie Geoportalu, która pokazuje rzeźbę terenu.

 

Niestety w Brudzeniu nie było żadnej informacji, że jest tam ukryty w lesie taki ciekawy obiekt historyczny, a on sam daje się poznać że jest tym czym jest, jeśli mamy odpowiednią wiedzę. Teraz już jestem w nią bogatszy i wrócę tam na pewno jesienią. Nieco więcej o samym grodzisku można przeczytać tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz