To mój jedenasty wyjazd do Czarnobylskiej Strefy Wykluczenia. Długo wahałem się, czy jechać tam jeszcze raz. Widziałem tam już niemal wszystko co jest do zobaczenia i byłem niemal wszędzie. Niemal, bo nadal jest kilka niedostępnych miejsc i zawsze można wymyślić coś nowego. Rok 2019 przyniósł serial HBO "Czarnobyl" (notabene bardzo dobry) i to i tak stale zyskujące na popularności miejsce przeżywa wręcz boom turystyczny. W dodatku nowe władze Ukrainy chcą ze Strefy uczynić jedną z głównych turystycznych atrakcji kraju. To co znałem do tej pory odchodzi w zapomnienie, ale jak dla mnie nie są to zmiany na lepsze. Stąd wątpliwości czy warto tam jechać. Tym razem jednak jadę z małą grupą znajomych na niemal prywatny wyjazd. Będzie nas szóstka, plus kierowca, plus nasz wypróbowany przewodnik. Nie mamy jako takiego programu, wszystko będzie ustalane na miejscu. Jako że każdy z nas był w Strefie co najmniej kilka razy, to z miejsca odpuszczamy wszelkie "oklepane" atrakcje. Jedynym zaplanowanym wcześniej wydarzeniem jest wizyta w samej elektrowni, bo pojawiła się szansa na dotarcie w jedno z najmniej dostępnych jej miejsc - do słynnej sterowni bloku IV, gdzie podejmowano fatalne w skutkach decyzje, które doprowadziły do katastrofy. Przez całe lata była silnie skażona i niedostępna dla nikogo. Obecnie jednak jest możliwe jej odwiedzenie przez małe grupy.
25 października rano spotykamy się pod Pałacem Kultury w Warszawie. Czeka już Sasza - nasz kierowca. Jest też Wowa - mój kolega i nasz czarnobylski przewodnik. Z Warszawy oprócz mnie jedzie tylko jeszcze jeden kolega. Jedziemy mikrobusem na tyle małym, że jest kwalifikowany jako samochód osobowy. To znacznie przyspiesza odprawę na granicy i umożliwia rozwinięcie większej prędkości. Trasa mija rzeczywiście szybko. W Lublinie dołączają do nas kolejne cztery osoby. Dwójkę z nich znam bardzo dobrze, wspólnie byliśmy już dwukrotnie w Strefie. Czas szybko mija, w ciągu godziny docieramy na granicę w Dorohusku. Tu jednak miny nam nieco rzedną. Kolejka oczekujących samochodów jest bardzo długa, stracimy tu co najmniej kilka godzin. Co robić? Podejmujemy decyzję, by pojechać na położone kilkadziesiąt kilometrów dalej przejście w Zosinie.
Jedziemy jakimiś lokalnymi drogami, potem wzdłuż Bugu, który tworzy tu charakterystyczne zakole. Wreszcie przejście. Kolejka też jest, ale o wiele krótsza. Jednak zanim docieramy do bramek, jest już zmierzch. Tu nieco humory poprawia nam informacja "nie zatrzymuj się pomiędzy filarami pasiasty". Widać że Google Translator był w użyciu, tak jakby żaden Ukrainiec nie znał polskiego i nie dało się spytać jak powinno być poprawnie. Zresztą ta informacja jest też na innych przejściach i za każdym razem błędnie, choć występuje kilka wariantów błędów :). Z niewielkimi kłopotami udaje się nam jednak pokonać biurokratyczny beton i pokonujemy granicę. Teraz kilkanaście kilometrów dziurawej drogi i docieramy do normalnego asfaltu. Mamy zaplanowany nocleg w Korosteniu, ale to niemal 400 km jazdy. W kantorze wymieniamy złotówki na hrywny i już bez większych opóźnień ruszamy dalej. W Sarnach jemy jeszcze jakiś posiłek. W Korosteniu jesteśmy o 23. Kładziemy się szybko spać.
Wstajemy wcześnie rano. Chcemy być względnie szybko na posterunku w Ditiatkach, głównym punkcie wjazdowym do Strefy. Wowa nas jednak hamuje. Jeśli będziemy wcześnie, to dostanie obowiązkowy GPS, który śledzi położenie grupy. A to uniemożliwi nam realizację kilku celów. Jeśli jednak przyjedziemy nieco później, to inni przewodnicy dostaną GPS-y, a dla nas już nie wystarczy. Jemy więc śniadanie na stacji benzynowej w Korosteniu. Potem jedziemy boczną drogą wprost na Iwanków. Tankujemy jeszcze do pełna i dojeżdżamy do Ditiatek. Czekamy dłuższą chwilę na nasze dokumenty wjazdowe. Znów zmieniło się coś w porównaniu z zeszłym rokiem. Teraz są już oficjalne trasy, którymi można poruszać się po Strefie. Każdy z nas dostaje... elektroniczny bilet. Zwykłą kartkę z kodem kreskowym. Policjanci po prostu przejeżdżają po nich skanerem i już wiedza co i jak. Ponadto każdy dostaje mały, indywidualny dawkomierz do noszenia na szyi. To rzecz jasna ozdoba, bo raz, że nikt tego nie zamierza nosić, a dwa, że dawka promieniowania jaką można złapać w Strefie w ciągu 5 dni jest mniejsza niż można otrzymać w czasie 12-godzinnego lotu samolotem.
Minąwszy biurokrację i szlabany w Ditiatkach jedziemy do Czarnobyla. Tu zostawiamy nasze rzeczy w hotelu Prypeć. Hotel to jest określenie nieco na wyrost, bo w Polsce miałby góra jedną gwiazdkę. No ale tu nie ma co narzekać. Przebieramy się w ubrania bardziej przystosowane do eksploracji. Ruszamy dalej w stronę elektrowni, docieramy do kolejnego posterunku we wsi Leliw. To granica strefy 10 km. Tu na szczęście nie ma już szczegółowej kontroli, więc pokonanie szlabanu trwa minutę. Gdy posterunek znika za zakrętem przystępujemy do realizacji pierwszego niezbyt legalnego planu. Sasza zwalania na moment, a nasza grupa wyskakuje niemal w biegu i natychmiast znika w zaroślach. Z daleka wygląda to tak jakby kierowca tylko na moment zwolnił i pojechał dalej niby wioząc grupę. Sasza ma radio, my też mamy, więc łączność jest zapewniona.
Ruszamy szybkim krokiem przez las, by jak najszybciej oddalić się od drogi, z której ktoś może nas zauważyć. Naszym celem jest wieś Leliw, ta sama, w której jest posterunek. Podobno najciemniej pod latarnią i nikt pewnie nie patroluje okolicy. Główne zabudowania wsi są oddalone od drogi i ta odległość powinna nam zapewnić spokój. Z początku kierujemy się według mapki w GPS-ie bo nie ma tu jeszcze żadnych domów. Dopiero po około kilometrze marszu docieramy do pierwszych drewnianych chałup. Leliw był dużą i rozległą wsią, ale teraz wszystko jest strasznie zarośnięte i ciężko w tym terenie się poruszać bez jakiejkolwiek mapy lub nawigacji. Mijamy stary cmentarz, zaglądamy do opuszczonych domów. W jednym z nich odkrywamy zmumifikowane zwłoki psa. Takich znalezisk jest już trochę na terenie całej Strefy. Gdy mieszkańcy opuszczali ten teren, musieli pozostawić wszystkie zwierzęta domowe. Potem pojawiły się oddziały żołnierzy likwidujące te zwierzęta, ale zapewne część z nich przeżyła... by dokonać żywota w miejscu gdzie był wcześniej ich dom. Kto wie, może oczekiwały na powrót właścicieli?
Dalsza część wsi jest poorana głębokimi parowami. Wygląda to jak lessowe wąwozy znane z Polski, choć ciężko stwierdzić jaka tu jest gleba, bo wszystko pokrywa gruba warstwa opadłych liści. Schodzimy na dno takiego wąwozu i wspinamy się po drugiej stronie. Są tu dalsze zabudowania, wszystkie zlokalizowane przy byłej ulicy Pokoju. Jesteśmy już coraz bliżej centrum miejscowości. Nagle zatrzymujemy się, bo z jednego z domów słychać... rozmowę. Szybko cofamy się kilka kroków. Kto to może być? Słychać kobiecy głos i kilka męskich. Patrol policji? Raczej nie. Samoosiedleńcy? Tez raczej nie, tu nikt nie mieszka. Albo jest to jakaś grupa która tak samo jak my niezbyt legalnie podejmuje eksplorację, albo już zupełnie nielegalni Stalkerzy. No ale co robić? Jesteśmy już blisko centrum. Trudno, ruszamy po cichutku, na ugiętych nogach. Niczym jakiś oddział komandosów, dyskretnie mijamy podejrzane miejsce. Uff, dalej można już iść nieco głośniej.
Docieramy do centrum Leliwu. Jest tu całkiem spory jak na wiejskie warunki sklep i poczta. Niestety oba budynki są dokumentnie wymiecione z niemal wszystkiego. Jeszcze kawałek dalej docieramy do przedszkola i szkoły. W przedszkolu jest nieco zabawek i lalek. Widać, że ktoś tu bywał, bo lalki są poukładane w zamierzony sposób. Obchodzimy cały budynek, wychodzimy na zewnątrz i przez byłe boisko docieramy do budynku szkoły. Tu jak się okazuje zostało bardzo dużo ciekawych rzeczy z czasów ZSRR. Mimo iż jesteśmy blisko samego Czarnobyla, mimo iż szkoła mogła być wiele razy splądrowana i okradziona ze wszystkiego, to zachowała się jako najciekawszy obiekt z całej wsi. Już od wejścia wita nas twarz Wodza Rewolucji i cytaty z jego złotych myśli. Są tu bardzo dobrze zachowane sale lekcyjne - z ławkami, książkami, zeszytami. Jest np. sala od angielskiego. Jak się okazuje, wisi tu nawet cytat z Lenina, który mówił o konieczności... nauki języków obcych! Coś takiego, kto by się spodziewał. Jest bardzo fajna sala od zajęć technicznych. Jest doskonała sala chemiczna, w szafie do dziś stoją różne odczynniki. Kolejne pomieszczenie to sala od geografii. Jest tu na ścianie wielka mapa ZSRR gdzie są zaznaczone wszystkie elektrownie, z podziałem na wodne, węglowe i jądrowe. Jest też największa chyba sala do... chyba jakiegoś wychowania obywatelskiego. Pełno propagandowych plakatów, pełno obrazków radzieckich żołnierzy walczących w II wojnie światowej. Tu również jest mapa ZSRR z zaznaczonymi elektrowniami. Mapa była "interaktywna" bo każda elektrownia była zaznaczona żarówką i nauczyciel mógł podświetlić np. tylko węglowe czy tylko jądrowe. I wszędzie oczywiście cytaty z Lenina.
Po dokładnym obejrzeniu szkoły wychodzimy wreszcie przed budynek. Są tu dwa pomniki upamiętniające czasy wojenne. Jeden to po prostu monument żołnierzy poległych w tej okolicy. Ale drugi budzi rozbawienie. Upamiętnia kobiety, które dokonały bohaterskiego czynu... ewakuując bydło z tych zagrożonych wojną rejonów do Kazachstanu. Nie sądziłem że takie rzeczy są godne budowania im pomników, ale jednak. Robimy jeszcze kilka zdjęć i ruszamy w stronę drogi. Przez radio wywołujemy Saszę, który rusza w naszą stronę. Chwilę czekamy przyczajeni w zaroślach przy drodze, po czym znów powtarzamy manewr z początku wypadu, tym razem jednak wskakując w biegu do samochodu. Ufff... nikt nas nie zauważył, a wieś okazała się warta tej wycieczki.
Jest popołudnie, do zachodu słońca nie pozostało zbyt wiele czasu. Jedziemy więc do samej Prypeci. Mijamy elektrownię. Kiedyś wzbudzała we mnie ogromne emocje, ale teraz nikt nawet nie robi jej zdjęć... każdy z nas ma ich dziesiątki ze wszystkich możliwych kątów. Po prostu ją mijamy. Docieramy do posterunku przy wjeździe do miasta. Zauważyłem, że strażnicy z nudów chyba zrobili sobie "karabin maszynowy". Choć to atrapa, to z daleka wygląda niemal jak MG-42 z założoną taśmą nabojową. Ale jest to ciekawostka, której nie było. Mijamy szlaban, jedziemy wzdłuż zachodniej granicy miasta i docieramy do fabryki Jupiter. Kiedyś też wzbudzała wielkie emocje, teraz już jest nam obojętna. Stąd już pieszo ruszamy w stronę centrum miasta. Dzięki późnej godzinie jesteśmy tu niemal sami, mijamy tylko jedną grupę, która już z daleka wygląda jak jednodniowi turyści. Wykorzystując względny spokój wchodzimy do budynku polikliniki. Nie pozostało tu zbyt wiele z wyposażenia, głównie fotele ginekologiczne i doniczki po kwiatach.
Wowa wywołuje nas przez radio, byśmy szybko wracali, bo ktoś idzie i dobrze by nas nie zauważył. Po cichutku docieramy na dół i już teraz "legalnie" maszerujemy na centralny plac miasta. Obchodzimy praktycznie puste już centrum i wesołe miasteczko. Jest już ciemno. Zachodzimy do jednego z niskich budynków przy Prospekcie Lenina. Jest tu mieszkanie, które wszystkich interesuje. Chwilę szukamy na liście lokatorów, ale w końcu jest. Anatolij Diatłow. Był to zastępca głównego inżyniera i główny sprawca katastrofy z 1986 roku. Mimo wysokiego stanowiska mieszkał raczej skromnie, w niewielkim mieszkaniu jakich wiele. W środku nic właściwie nie zostało, jedynie puste ściany.
Wywołujemy Saszę, podjeżdża w naszym kierunku. Wsiadamy do busa i ruszamy z powrotem do Czarnobyla. Na posterunku KPP Leliw przechodzimy obowiązkową kontrolę dozymetryczną. Po chwili jesteśmy już na kolacji w Hotelu "Dziesiątka". Potem jeszcze jakieś zakupy. Tym razem jestem na wyjeździe z grupą prawdziwych pasjonatów i choć nie odmawiamy sobie alkoholu, to wszyscy zachowują umiar - zależy nam by rano wstać wcześnie i w pełni sił.
Kolejny dzień w dużej mierze jest z góry zaplanowany. O 9 rano musimy być pod elektrownią - czeka nas kilkugodzinna wycieczka po jej wnętrzu. To determinuje zarówno niezbyt wczesną godzinę wyjazdu jak i to co będziemy robili później. Pakujemy się i jemy niespieszne śniadanie. Ruszamy wreszcie, mijamy posterunek we wsi Leliw i po chwili docieramy pod budynek elektrowni. Do jej wnętrza musimy zasadniczo wziąć tylko aparaty i paszporty, im mniej rzeczy tym lepiej. Z naszą grupą idą też dwie Słowaczki. O 9 pojawia się nasz przewodnik. Już raz z nim byłem we wnętrzu elektrowni, zapamiętałem go jako sympatycznego człowieka. Rozdaje nam osobiste dozymetry, mówi co wolno a co nie. Wchodzimy do wnętrza budynku administracyjnego. Mijamy pierwsze bramki, które przypominają odprawę na lotniskach. Wszystkie rzeczy z kieszeni na stolik, bramka wykrywająca metal, drobiazgowa kontrola dokumentów.
Podążamy za naszym przewodnikiem do dużej i nowoczesnej sali konferencyjnej. Tu wypełniamy jakieś dokumenty i idziemy do szatni. Mamy dziś dotrzeć do najbardziej niedostępnych miejsc w elektrowni, musimy się więc przebrać tak jak robią to pracownicy. Rozbieramy się do bielizny, zakładamy podwójne spodnie i podwójną koszulę, dostajemy rękawiczki, maski i czepki na głowę. Dodatkowo kaski. A do kieszeni kolejny dozymetr. W końcu możemy iść dalej. Mijamy kolejne bramki. Tu nie ma obsługi, są jedynie kamery. Przewodnik zgłasza telefonicznie naszą grupę komendantowi ochrony. Bramka się otwiera, a my wchodzimy do głównego budynku elektrowni. Ruszamy słynnym Złotym Korytarzem. Oryginalnie panele miały inny kolor, ale po katastrofie i odkażeniu całego budynku położono właśnie takie złotawe. Korytarz przebiega przez całą długość budynku i z jego poziomu można wejść do wszystkich sterowni poszczególnych bloków energetycznych. Wchodzimy do sterowni nr II - to starsza cześć elektrowni i nieco starsze oprzyrządowanie. Odwiedzamy ją głównie po to, by mieć porównanie z nowszymi blokami. Robimy nieco zdjęć, ale wkrótce ruszamy dalej.
Po chwili docieramy do sterowni nr III. Inaczej wygląda stanowisko sterowania prętami kontrolnymi, inaczej wygląda słynny przycisk AZ-5. Tu nie jest on w formie przycisku, a w formie dwupołożeniowego przełącznika. Robimy kolejną sesję zdjęciową i przygotowujemy się do odwiedzenia silniej skażonych miejsc. Zakładamy maski i rękawiczki.
Opuszczamy sterownię i podążamy dalej korytarzem. Znikają złote panele, korytarz staje się odrapany. Tu jest kolejna bramka, gdzie trzeba telefonicznie zameldować się ochronie. Przechodzimy przez mokrą wycieraczkę, która ma za zadanie zmyć pył z butów. Nasz przewodnik wyjmuje z kieszeni klucze i otwiera niepozorne drzwi.
Jesteśmy w jednym z najbardziej niedostępnych miejsc całej elektrowni. To tu rozpoczęły się tragiczne wydarzenia, to tu podjęto fatalne w skutkach decyzje. To sterownia nr IV, a właściwie to co z niej zostało. Większość wskaźników została wymontowana na potrzeby śledztwa. Są tu jedynie szkielety aparatury. Sterownię ponadto przegradza betonowa ściana, przez co wydaje się ona mniejsza niż pozostałe. Przez wiele lat była ona skażona, a choć obecnie nie panuje tu jakiś wysoki poziom promieniowania, to należy pamiętać o możliwości nawdychania się pyłu o niezbyt przyjaznym dla zdrowia składzie. Dlatego noszenie tu masek na twarzy jest wymogiem. W sterowni jest ciemno, więc ciężko o jakieś szczególnie artystyczne ujęcia. Po prostu używamy lamp błyskowych. Nie mamy też jakoś szczególnie dużo czasu, choć przewodnik nie robi problemów, abyśmy zrobili tyle zdjęć ile chcemy i dokładnie wszystko obejrzeli. Gdyby nie świadomość że to właśnie TU, to w tym zdezelowanym pomieszczeniu nie byłoby nic ciekawego. No ale to właśnie TU!
Wychodzimy w końcu ze sterowni i wracamy kawałek korytarzem. Znów mijamy bramkę bezpieczeństwa. Docieramy do tablicy upamiętniającej Walerego Chodemczuka. Był on pierwszą ofiarą katastrofy, znajdował się bardzo blisko reaktora i z tego powodu jego ciała nigdy nie odnaleziono. Reaktor stał się jego grobem, dlatego są tu kwiaty i palą się znicze. Tu poziom radiacji rośnie z każdym krokiem. To wewnętrzna ściana Arki, dawniej tablica była jeszcze głębiej, na ścianie starego Sarkofagu. Za zakrętem wyłaniają się cztery pompy głównego obiegu wody w rdzeniu reaktora III. Są ogromne, mają kilkanaście metrów wysokości. Po drugiej stronie reaktora, już w Sarkofagu, znajduje się kolejna czwórka takich urządzeń.
Jesteśmy na wysokości dolnej części reaktora, aby trafić nas jego pokrywę musimy klatką schodową wejść siedem pięter w górę. Chwila wspinaczki, kolejne załomy korytarza i jesteśmy!
Byłem już w podobnej hali, w Ignalińskiej Elektrowni Jądrowej. Tu wrażenie jest jednak większe. Hala ma ogromne rozmiary, ale jest niemal pusta. Sporą część zajmuje pokrywa samego reaktora z charakterystycznymi pokrywkami na szczytach prętów paliwowych. Część z nich jest zdjęta. Możemy pochodzić po pokrywie, porobić zdjęcia, zmierzyć radiację. Nie jest jakaś wysoka, choć dozymetry wyraźnie "ćwierkają". Co ciekawe, największe skażenie nie jest na samej pokrywie, tylko bliżej środka hali, już poza reaktorem. W rogu stoi gigantyczne urządzenie służące do wymiany zestawów paliwowych w czasie pracy reaktora. W chwili obecnej w reaktorze nie ma już paliwa, a elektrownia jest w stanie likwidacji, więc urządzenie już nigdy nie będzie działało. Na hali spędzamy dobre 20 minut.
(autorem zdjęcia jest Marcin Pankiewicz)
Kolejne pomieszczenie jest jedną z dwóch sterowni, które nadal funkcjonują. To miejsce, gdzie kontroluje się pracę potężnej stacji transformatorów. Zarówno budynki elektrowni wymagają zasilania, jak i stacja jest potrzebna dla działania całego systemu przesyłu energii na Ukrainie. Inżynierowie czuwają nad prawidłowym funkcjonowaniem lini o napięciu 110, 330 i 750 kV. Musimy się zachowywać dość cicho, bo oni tu jednak rzeczywiście pracują i jesteśmy gośćmi.
Nasza wizyta w głównym budynku powoli dobiega końca. Wracamy przez Złoty Korytarz i bramki ochrony do szatni, gdzie wreszcie przebieramy się we własne ubrania. Teraz czeka nas obiad w stołówce. Nie jest to jednak zewnętrzna stołówka ogólna, a stołówka wewnętrzna. Tu kolejna kontrola przez uzbrojonych strażników i po chwili siedzimy przy stolikach. Obiad jest zaskakująco duży i bardzo dobry. Aż ciężko to wszystko przejeść. Podejrzewam jednak, że aby zachęcić ludzi do pracy w takim miejscu, wyżywienie musi być bardzo dobre. Po posiłku i odpoczynku schodzimy na dół, gdzie wreszcie opuszczamy budynek administracyjny. Oczywiście na koniec znów szczegółowa kontrola.
Wsiadamy w staroświecki autokar i objeżdżamy elektrownię, docierając w końcu pod pomnik upamiętniający bohaterów Czarnobyla. Stąd był niegdyś najlepszy widok na Sarkofag, obecnie widok jest na Arkę, która już taka spektakularna nie jest. Teraz czeka nas jeszcze część wycieczki, która jest w sumie najnudniejsza i którą każdy już widział poprzednimi razami. W turystycznym pawilonie oglądamy kilka filmów o budowie Sarkofagu i Arki, słuchamy krótkiego opowiadania naszego przewodnika. W 2020 roku mają ruszyć wewnątrz Arki prace rozbiórkowe, które usuną górną część Sarkofagu. Wiele ton metalu będzie musiało być usuniętych i zdezaktywowanych. A co ze zniszczonym reaktorem i jego szczątkami? Aktualnie nie ma jeszcze ani decyzji ani planów, ale zapewne i one zostaną kiedyś usunięte. Będzie to z pewnością spektakularne przedsięwzięcie. Wreszcie prezentacja się kończy, żegnamy się z przewodnikiem i wychodzimy z pawilonu. Czeka tu na nas Sasza w samochodzie. Szybka narada co tu dalej robić. Jest już po czternastej, za dwie godziny zrobi się ciemno. Postanawiamy poświęcić ten czas na kilka ciekawych miejsc w pobliskiej Prypeci.
Pogoda, która rano była taka sobie, teraz jest wręcz idealna. Trzeba to wykorzystać. Podjeżdżamy na północno-zachodni kraniec miasta, pod charakterystyczny 16-piętrowy blok zwany "Fujiyama". Stąd ruszamy pieszo w stronę pobliskiego osiedla PMK-169, ale zaraz zmieniamy kierunek marszu na wschodni. Kierujemy się wzdłuż północnego skraju Prypeci. Są tu o dziwo wiejskie, drewniane domy. Po dobrym kilometrze docieramy do ciekawego miejsca. To duże szklarnie, a właściwie to, co z nich pozostało. Część szyb została rozbita, część konstrukcji uległa zawaleniu. Szklarnie są jednak dość interesujące. Miasto dbało, by jego mieszkańcy mieli nawet zimą dostęp do świeżych warzyw i owoców, co było ewenementem w ZSRR. Pomiędzy szklarniami jest też murowany budynek, gdzie były jakieś maszyny, możliwe że to stacja pomp od systemów zraszających.
Kierujemy się w kierunku widocznych bloków. Pogoda jest na tyle ładna, a my jesteśmy na tyle daleko od centrum, że wchodzimy na dach jednego z nich. To 9 pieter, widok jest więc ładny, ale nie aż tak rozległy jak z 16-piętrowców. Ten blok to po prostu ciekawostka, nikt z naszej grupy nigdy na tym konkretnie nie był. Wracamy na dół i ruszamy dalej na wschód. Maszerujemy dość szybkim krokiem, bo mamy plan dotarcia aż do szpitala i fotografowania zachodu Słońca z jego dachu, na tle prypeckich bloków. Musimy jednak się pospieszyć. Obchodzimy całe miasto od północy i wschodu. Tu jeszcze na chwilę wychodzimy na piaszczysty obszar leżący już poza miastem. Obszar ten znany jest jako "skażone pole" bo właśnie na niego dotarł w czasie awarii dość duży opad promieniotwórczego pyłu. Wszędzie stoją charakterystyczne metalowe znaki ostrzegające przed promieniowaniem.
Wracamy w stronę miasta i idziemy dalej na południe. Mijamy w końcu kawiarnię "Prypeć". Nie tak dawno została ona wysprzątana z zalegających w niej śmieci, a witraże prezentują się teraz nieco lepiej. Nie mamy jednak wiele czasu na zdjęcia, bo nie zdążymy na zachód słońca. Obchodzimy od wschodu kompleks budynków szpitala. Docieramy w końcu do nieukończonego oddziału chirurgicznego. To najwyższy ze wszystkich okolicznych budynków. W dodatku jest położony wręcz idealnie. Wchodzimy na ostatnie piętro i po chybotliwej drabinie na sam dach. Trafiliśmy idealnie czasowo. Słońce właśnie zachodzi i niemal dotyka horyzontu. Robimy całą serię zdjęć. Widoczna stąd nieodległa elektrownia też fantastycznie się prezentuje w czerwonych kolorach. Siedzimy tu jeszcze dłuższą chwilę, kontemplując widoki. Pora wracać. Wowa ostrzega nas przez radio byśmy to robili po cichu, bo stoi na dole a i tak nas dobrze słyszy. Jakoś poddani magii wieczoru zapomnieliśmy o tym, że nasze wejście było niezbyt legalne.
Spotykamy się na dole i wywołujemy przez radio Saszę, który wkrótce podjeżdża po nas. Wowa chce nam pokazać ciekawostkę, która jest dostępna dopiero od kilku dni. Jedziemy do zachodniej części Prypeci, do remizy straży pożarnej. Okazuje się, że na jej tyłach jest rozległy parking dla ciężarówek. Do niedawna był ogrodzony i zamknięty, ale teraz można tam wejść. Jest już niemal ciemno, ale i tak duże wrażenie robią ogromne pojazdy. To specjalne terenowe wywrotki i cysterny, jakie produkowała fabryka BIEŁAZ. Wyglądają trochę jak dziecięce samochodziki, tylko monstrualnych rozmiarów. Gdy robię im zdjęcia aparat sygnalizuje mi błąd i nie jestem w stanie robić kolejnych. Słyszę tylko ruch lustra, ale nie ma ruchu migawki. A niech to, zaczyna padać jej napęd. Na szczęście po chwili odblokowuje się. Miałem podobną sytuację w poprzednim aparacie, ale tam przy takich objawach padł niemal od razu na amen. Trochę się obawiam czy teraz tak samo się nie stanie. Ma już dość duży przebieg i jest to w końcu nieuniknione. Ale dlaczego właśnie teraz!? Dlaczego na takim wyjeździe? Na szczęście mimo problemów i zacinania się, migawka odblokowuje się i jestem w stanie robić zdjęcia, no ale niepewność pozostaje.
Jest już zupełnie ciemno, ale idziemy na główny plac miasta. Jest tu nada parę osób, a w dodatku nietypowe wydarzenie. Stoi tu benzynowy agregat prądotwórczy, a na ścianie Domu Kultury "Energetyk" jest wyświetlany... film z projektora. Ciekawostka, widocznie jest to specjalna atrakcja dla jakiejś grupy. Chwilę się przyglądamy, ale w sumie i tak nie wiemy o co chodzi. Na szczęście po chwili pokaz się kończy, sprzęt zostaje zwinięty, a grupa odchodzi. Zostajemy zupełnie sami. Jest niemal całkowicie ciemno, a niebo nad Prypecią wygląda wręcz niesamowicie. Od horyzontu do horyzontu widać Drogę Mleczną. Rozstawiamy statywy, robimy całą sesję zdjęciową. Niestety na fotografiach wychodzi jednak poświata, jaką daje oświetlenie elektrowni. Tak czy siak, zdjęcia rozgwieżdżonego nieba w tej scenerii wychodzą doskonale. Robi się wreszcie na tyle zimno, że kończymy sesję, pakujemy się do busa i ruszamy do Czarnobyla.
(autorem zdjęcia jest Marcin Pankiewicz)
(autorem zdjęcia jest Marcin Pankiewicz)
Przechodzimy jeszcze standardową kontrolę dozymetryczną na posterunku Leliw, a potem od razu idziemy na kolację. A po niej... znów miły wieczór na dyskusjach i przy ukraińskim piwie. Pora jednak spać, bo rano znów czeka nas wczesna pobudka.
Dziś pogoda jest już o wiele gorsza. Na szczęście nie pada, ale jest pochmurnie i chłodno. Plan obejmuje zachodnią cześć Strefy, odległą o dobre 60 km od Czarnobyla. Po śniadaniu pakujemy się do busa i ruszamy. Droga z początku jest naprawdę dobra, ale dalej robi się już bardziej dziurawa. Po kilkunastu kilometrach robimy krótki postój we wsi Ilińce. Jest tu trochę opuszczonych domów i zabudowań kołchozu, ale jest też całkiem spora szkoła i to ona wzbudza największe zainteresowanie. Ma dwa piętra i dwa skrzydła. Zachowało się w niej nieco plakatów i przedmiotów, choć nie aż tyle co w Leliwie. Najciekawsza jest chyba sala gimnastyczna z wiszącymi do dziś linami. Robimy nieco zdjęć, ale wkrótce wracamy do busa i ruszamy w dalsza drogę. Mijamy posterunek i punkt kontrolny KPP Dąbrowa. Tu znów droga robi się lepszej jakości. Jedziemy i jedziemy, trwa to naprawdę długo. Wokoło sterczą kikuty spalonych drzew, widocznie był tu całkiem spory pożar.
Docieramy w końcu do posterunku KPP Owrucz. Wowa ma jakiś dobry układ z pilnującymi tego miejsca policjantami. Jeden zobaczywszy nasze paszporty od razu głośno wyraża swoją sympatię słowami "jeszcze Polska nie zginęła". Nie zna chyba nic innego po polsku, ale od razu robi się milej. Wowa wypytuje o możliwość pojechania na północ, do niemal nieznanych wiosek. Nie będą nam robić problemów, więc dogadujemy się, że w drodze powrotnej tam się udamy. Teraz jednak skręcamy na południe, o dziwo pokonując kawałek drogą, która leży poza Strefą. Po chwili jednak docieramy do kolejnego posterunku KPP Poliske. Tu znów zaczyna się Strefa, znów kontrola dokumentów. Jeszcze chwila jazdy i docieramy do centrum miasteczka. To trzecia co do wielkości miejscowość Strefy, po Prypeci i Czarnobylu. Co ciekawe, Poliske nie było ewakuowane w 1986 roku, a dopiero w... 1999 roku, gdy okazało się, że jednak jest tu duże skażenie. Mieszkańcy mieli jednak dużo czasu na wyprowadzenie się i w blokach i domach nic nie pozostało.
Rozchodzimy się po miasteczku w różne strony. Obchodzimy centralny plac, mijamy budynek Domu Kultury i sądu. Jest tu również całkowicie pusty dom handlowy. Kieruję się na wschód i mijam szkołę, która jest jednak w opłakanym stanie. Dalej jest pomnik żołnierzy radzieckich z czasów wojny, za nim kolejne zabudowania i... to chyba był stadion albo lodowisko do hokeja. Jest brama, ale dalej tylko krzaki. Ciężko wręcz powiedzieć co to było. Nie chce mi się przez to przedzierać, kieruję się więc znów w stronę centrum. To spotykam kolegów i idziemy już razem. Mijamy całkiem spory budynek, ale ciężko nam powiedzieć co to było. Jakaś fabryka? Szkoła? Nie wiemy. Dalej jest straż pożarna, która o dziwo działa nadal. Stoją tam wozy strażackie, a zza bramy słychać ujadanie psa. Za budynkiem straży jest ozdobna brama z napisem o przyjaźni ukraińsko-rosyjskiej. No cóż, teraz to chyba mało aktualne hasło. A jeszcze dalej są ruiny... chyba fabryki mebli. Ciężko rozpoznać, bo zostało tylko kilka ścian i komin. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie budynki popadły aż w taką ruinę? Albo były budowane wyjątkowo licho, albo wydatnie pomogli im ludzie. Tu miasteczko się kończy, wracamy więc do centrum.
Idziemy tym razem na południe, ulicą wzdłuż której stoi kilka bloków. Za nimi była szkoła... ale no właśnie. Nie ma jej, są ruiny. Znów zagadka, co spowodowało tak szybkie zawalenie się budynku. W Poliskiem są często prowadzone ćwiczenia wojskowe. Leży tu pełno karabinowych łusek, widać jakąś podziurawioną tarczę, a ze ściany bloku stojącego na lini ognia wydłubuję kilka stalowych rdzeni pocisków. W dodatku do ścian strzelano chyba z granatników, bo są w nich porobione ogromne wyrwy. Smutny los opuszczonego miasteczka. Ale i w Polsce, choćby w opuszczonym Pstrążu, były prowadzone podobne ćwiczenia.
Kierujemy się teraz na zachód. Ta część miasteczka to niskie ceglane domy. W większości są pozbawione dachów, a część z nich jest rozbierana na cegły, które stoją obok na paletach. Jak się okazuje - skażenie, skażeniem, ale interes musi się kręcić. W tej części Poliskiego jest jednak dom, który został zaadoptowany na cerkiew. Rzeczywiście - jest czysty i zadbany, choć mało przypomina to co powszechnie kojarzy się z budynkami cerkwi. Są jednak nawet niewielkie kopuły. Klucz do kłódki ma mieszkający tu samosioł. Musimy cofnąć się kawałek, ale po chwili wracamy i otwieramy drzwi. No cóż... cerkiew jak cerkiew. Nie ma tu ociekających od złota ikon, wnętrze jest zadbane, ale skromne. Dla mnie najciekawsze są stare zdjęcia Poliskiego, gdy miasto funkcjonowało.
Wracamy w końcu do busa i ruszamy w drogę powrotną. Jednak jeszcze przed punktem kontrolnym zatrzymujemy się na chwilę. Z mapy wynika, że w pobliskim lesie są jakieś budynki, chcielibyśmy zobaczyć co to może być. Po kilku minutach przedzierania się, docieramy do jakiś zrujnowanych zabudowań, ale nie mamy w sumie nawet pojęcia co to było. Główny budynek ma spore rozmiary. Jakaś fabryka? Internat? Nie mamy pomysłu. Obok są ruiny czegoś co wygląda na stary dworek. Ale pozostały tylko ściany. Dziwne, ale w tej części Strefy zabudowania są o wiele bardziej zniszczone niż gdzie indziej. Wracamy do busa, nieco zawiedzeni tą okolicą.
Jedziemy z powrotem do KPP Owrucz. Znów wita nas policjant swoim "jeszcze Polska nie zginęła". Uśmiechamy się, szlaban wędruje w górę. Jedziemy na północ, niemal po samej granicy Strefy. Docieramy do miejscowości Wilcza. Jest niby całkiem opuszczona, ale Wowa wie, że jest tu działający tartak, gdzie często jest obrabiane nielegalnie pozyskane drewno i lepiej się tam nie zbliżać, by nie wywoływać gwałtownych reakcji. Zachodzimy do budynku stacji kolejowej. W środku nie pozostało prawie nic, ale sam budynek jest w dobrym stanie i jest w sumie ładny i ciekawy. Stacja była na lini kolejowej Czernichów - Owrucz. Gdyby jechać na wschód dotarłoby się do stacji Janów pod Prypecią, a potem minąwszy elektrownię - do Sławutycza, czyli miasta wybudowanego dla pracowników po ewakuacji Prypeci. Jednak od lat linia na odcinku elektrownia - Owrucz jest wyłączona z użytku, pewnie dlatego że przebiega przez silnie skażone tereny.
Idziemy wzdłuż torów na wschód. Pogoda zaczyna się wyraźnie poprawiać, wychodzi słonce. W pobliżu stacji jest niezwykły budynek. Wygląda jak dom na niesamowitej, wysokiej na kilka metrów podmurówce. Co to mogło być? Jakiś spichlerz? Magazyn? Pierwszy raz coś takiego widzimy. W środku jednak brakuje jednej z drabin i wejście na górę jest niemożliwe. Fotografujemy jednak to cudo ze wszystkich stron.
Jeszcze dalej na wschód ciągną się budynki jakiegoś zakładu przemysłowego, możliwe że było to coś związanego z obróbką drewna i załadunkiem tego na pociągi. Ciężko stwierdzić, bo budynki są puste, nie zostały tu żadne maszyny. Przechodzimy w końcu na drugą stronę torów, odchodzi tu bocznica kolejowa do tartaku. Jednak gdy już jesteśmy blisko słychać stamtąd głosy ludzi i Wowa nie chcąc ryzykować spotkania z nie wiadomo kim zatrzymuje nas i nakazuje odwrót. No cóż, ona najlepiej zna tutejsze realia i może nie ma się co tam pchać. Idąc żwirowym torowiskiem wracamy do busa.
Teraz znów mijamy posterunek KPP Owrucz. Zaczyna się długa i nudna droga w stronę Czarnobyla. W spalonym lesie zatrzymujemy się na krótką sesję zdjęciową. I znów wsiadamy i jedziemy przez pogorzelisko i potem już normalny las.
Nagle... Sasza gwałtownie hamuje. Za zakrętem, na samym środku drogi stoją dwa łosie. Niespiesznie schodzą z drogi i zatrzymują się w lesie, kawałek od drogi, ciekawie się nam przyglądając. Robimy znów całą sesję zdjęciową przez uchylone drzwi. Ledwie ruszamy dalej... jeleń! Strefa to naprawdę dzikie miejsce, gdzie można spotkać dużo zwierząt. Po chwili docieramy do KPP Dąbrowa. Policjant podejrzliwie się przygląda. Po co się zatrzymywaliśmy w lesie? Pewnie coś chowaliśmy. Wyjaśnienie, że to na fotografowanie zwierząt jednak mu wystarcza.
Za posterunkiem droga robi się bardziej dziurawa, a w dodatku skręcamy na południe. Tu jest już dziura na dziurze, a co najgorsze - mnóstwo drzew. Sasza jedzie wolno, ale i tak gałęzie ślizgają się po szybach i bokach samochodu. Są miejsca, gdzie musimy wyjść i albo je mocno nagiąć, albo połamać, bo inaczej nie dało by się przejechać. Docieramy w końcu do opuszczonej wsi Glinna. Tu jest prawdziwa gęstwina. Ruszamy dalej pieszo. Są tu jakieś domy, ale już do nich nie zaglądamy. Musimy przejść dobre trzy kilometry, do kolejnej wsi - Zamoszni. Jest tam coś o wiele ciekawszego. Słońce akurat chyli się ku zachodowi, niebo płonie kolorami. W końcu mijamy mały cmentarz i docieramy do ruin cerkwi. Budynek jest pozbawiony dachu, ale w sumie i tak jest niezwykle klimatyczny, a wspaniały wieczór dodaje mu uroku. Robimy sporo zdjęć. Pora wracać do busa. Kolejne trzy kilometry szybkiego spaceru. Przyznam, że na tym wyjeździe pokonujemy pieszo całkiem spore dystanse.
Gdy ruszamy jest już niemal ciemno. Znów przedzieramy się przez zarośniętą drogę, by wreszcie dotrzeć do tej biegnącej w stronę Czarnobyla. Już w zupełnych ciemnościach wracamy na kolację. A po kolacji? Namawiamy Wowę na nocny spacer po Czarnobylu. Nie idziemy jednak oświetlonymi ulicami, a jakimiś bocznymi drogami, gdzie jest tak ciemno, że dosłownie niczego nie widać. Zapalamy latarki, w zaroślach świeci się kilka par oczu. To lokalne psy, zaciekawione naszą obecnością. Nie są jednak w ogóle agresywne. Wychodzimy w końcu na drogę w pobliżu portu w Czarnobylu. Znów niebo przecina spektakularnie wyglądająca Droga Mleczna, robimy kilka zdjęć. I wracamy do centrum, tym razem do Parku Pamięci. Kolejna sesja zdjęciowa przy pomniku Anioła.
(autorem zdjęcia jest Marcin Pankiewicz)
W końcu mamy już dość, jesteśmy porządnie zmęczeni. Wracamy do hotelu, ale nie kończymy dzisiejszych aktywności. Koleżanka świętuje urodziny, więc robimy jej małe przyjęcie. W końcu jednak idziemy spać, kończąc ten intensywny dzień.
Głównym celem na kolejny dzień jest wieś Usow, leżąca w północnej części Strefy, tuż przy granicy z Białorusią. Jest niezbyt odległa od wsi Maszewo, gdzie byliśmy już kilkukrotnie i jedzie się tam częściowo tą samą drogą. Dopiero ostatnie 8 km to już droga dla nas całkowicie nieznana. Nawet nie wiemy czy jest przejezdna. No ale 8 km w najgorszym razie można dojść. Najpierw jednak musimy spory kawałek dojechać. Ruszamy od razu po śniadaniu i kierujemy się na wschód, przedostając się mostem drogowym na drugą stronę rzeki Prypeć. Docieramy do KPP Paryszew. Tu musimy chwilę poczekać, aż policjant otworzy nam szlaban. Skręcamy na północ i zaczyna się strasznie zniszczona i dziurawa droga. Miejscami asfaltu po prostu nie ma, są tylko głębokie doły. Sasza zwalnia, czasem wleczemy się z prędkością piechura. Zawsze jazda w tym kierunku to była katorga. W końcu przecinamy tory lini kolejowej, wiodącej do Sławutycza. Teraz zaczyna się droga w nieznane, bo skręcamy w lewo, jadąc wzdłuż torów. Droga jest o dziwo lepsza niż ta, która jechaliśmy dotąd, choć to zwykła szutrówka. Docieramy do mostu kolejowego nad rzeką Prypeć i tu skręcamy na północ. Okazuje się, że jedziemy koroną wału przeciwpowodziowego i nie ma najmniejszych problemów. Względnie równo, nie ma żadnych zarośli czy drzew. Przed nami ucieka stadko jeleni. Szybko pokonujemy dystans i docieramy do odchodzącej w bok drogi do wsi Usow. Tu zatrzymujemy się i wysiadamy z busa.
Idziemy na wschód około kilometra, pojawiają się pierwsze zabudowania. To zwykłe wiejskie domy, względnie dobrze zachowane. Na południu widać zabudowania kołchozowe - wieżę ciśnień i to co pozostało z obór. Skręcamy tam, ale nie ma tu nic ciekawego. Wracamy do wsi i zaczynamy zaglądać do poszczególnych chałup. Jak to wszędzie w Strefie - większość została splądrowana i jest w nich bałagan, ale zachowały się a to jakieś przedmioty domowe, a to zdjęcia. Co ciekawe, niemal przy każdym domu leży do dziś narąbane drewno, ułożone w stosy pod ścianami. Dobrze też zachowały się piwniczki i przydomowe obory - są na przykład działające cały czas sieczkarnie. Zawracamy i kierujemy się na północ, do drugiej części wsi. Dozymetry w tym miejscu wyraźnie "ćwierkają", poziom radiacji jest zauważalny. W pobliżu ziemi, pod dachami - sięga nawet 20 µSv/h i to na całym terenie. Na tą wieś, podobnie zresztą jak na pobliskie Maszewo i nieodległą Strefę Białoruską poszedł dość silny opad radioaktywny.
Docieramy do centrum wsi, jest tu większy murowany budynek. To zapewne wiejski dom kultury, bo choć nie ma tu w zasadzie niczego w środku, to rozmiary głównego pomieszczenia i jego układ o tam świadczą.
W pobliżu jest też punkt felczerski, gdzie zachowują się resztki lekarstw i nosze. Ogólnie jednak wioska nie zaskakuje niczym szczególnym. Co ciekawe jest tu nie działający od dawna i zarośnięty automat mierzący skażenie powietrza. Do dziś takie są w Strefie i na bieżąco robią pomiary, ciekaw jestem czemu akurat ten wyłączono. Powoli wracamy w kierunku busa. Na zachodzie pojawiają się ciemne chmury, ale chyba nie będzie padać, albo przejdzie bokiem.
Ruszamy w drogę powrotną. Zatrzymujemy się dwukrotnie na wale. Stąd widać niezbyt odległe wieżowce Prypeci, a dalej samą elektrownię. Nikt z nas nie widział ich z takiego kierunku, więc chcemy zrobić kilka pamiątkowych zdjęć. Namawiamy Wowę, by zatrzymać się przy moście kolejowym. Każdy z nas kilka razy nim jechał, ale nigdy nie byliśmy w tej okolicy pieszo. W pobliżu pracują jacyś robotnicy, więc należy zachować dyskrecję. Najpierw schodzimy pod most i robimy kilka zdjęć rzeki i elektrowni na tle deszczowych chmur. Potem jeszcze wspinamy się na nasyp. Teraz łatwo ktoś może zauważyć nasze sylwetki, więc sesja zdjęciowa jest błyskawiczna i trwa kilka sekund, po czym zbiegamy w dół. Pakujemy się do busa i ruszamy dalej.
Docieramy do głównej drogi i skręcamy w kierunku Paryszewa. Mijamy wioskę Zimowiszci i docieramy do wsi Starosilia. To robimy małą przerwę. Odchodzimy w bok, pomiędzy wiejskie zabudowania. Robimy sobie mały "piknik na skraju drogi". Otwieramy mięsne konserwy, kroimy chleb, w ruch idą jakieś piersiówki. Wszystko to oczywiście nie jest oficjalnie legalne, więc musimy robić to w mało ostentacyjny sposób. Oczywiście przepisy zabraniające jedzenia na powietrzu w Strefie są zrobione na wyrost i powstały tuż po katastrofie, gdy rzeczywiście stwarzało to zagrożenie. Teraz, o ile nie jeść z ziemi, to jest to tak samo bezpieczne jak w każdym innym miejscu na świecie. Drzewo pod którym siedzimy ma wyraźne... ślady niedźwiedzich pazurów. Misiek nie był jakiś olbrzymi, ale ślady są dość świeże. Niedźwiedzia w Strefie jeszcze nie widziałem, ale jak widać - są one i tu.
Po posiłku ruszamy z powrotem do busa i już bez zatrzymań docieramy dziurawą drogą do KPP Paryszew. Tu czekamy dłuższą chwilę. Posterunek jest odległy od szlabany o dobre 100 m i trwa nieco, zanim policjant w ogóle się orientuje że tu czekamy. Teraz wreszcie zaczyna się normalna, równa i gładka nawierzchnia, gdzie można rozwinąć normalną prędkość. W tej części Strefy drogi są mokre, więc ciemne chmury przyniosły deszcz. Mijamy Czarnobyl i KPP Leliw. Na moją prośbę zrobimy małą wycieczkę do położonego w pobliży wsi Kopaczi dywizjonu rakietowego S-75. Jakoś nigdy w to miejsce nie dotarłem. Można tam dostać się od strony drogi wiodącej do radaru DUGA, ale pozostawienie tam busa wzbudzi podejrzenia. Dlatego Wowa proponuje dojście od strony Kopaczi, od miejsca gdzie były przechowywane maszyny rolnicze. Jednak... nie skręcamy w drogę w tym kierunku. Wowa mówi do Saszy by jechał dalej i dojechał do pomnika i szkoły w Kopaczi. Dziwimy się wszyscy. Okazuje się że... jedzie za nami policja w zwykłym samochodzie. Wowa chce by to wyglądało na to, że zwiedzamy miejsce które oficjalnie wolno zwiedzać. Nawet dla niepoznaki wysiadamy z aparatami. Mimo że byłem tu wiele razy, to i teraz robię zdjęcie. Nie z powodu pomnika, tylko z powodu... zielonej tabliczki informacyjnej. To nowość. Takie tabliczki pojawiły się w Strefie dla turystów, ale według nas wszystkich psują one dotychczasowy charakter i podkreślają jak bardzo komercyjne stało się to miejsce.
Gdy policjanci nas mijają zawracamy i skręcamy we właściwą drogę. Jeszcze kilometr jazdy i zatrzymujemy się na betonowym placu, wokół którego stoją stare, pordzewiałe kombajny. Bus tu zostaje, my ruszamy ścieżką wiodącą przez otwarta przestrzeń w kierunku widocznego na południu lasu. To kilka kilometrów marszu, szybko robi się nam ciepło. Słońce już chyli się ku zachodowi, wszystko wygląda magicznie. Nagle... stop! Zauważam po lewej stronie kilka pasących się koni Przewalskiego. Robimy kilka zdjęć z daleka i powoli zaczynamy podchodzić bliżej. Idę na przodzie z Marcinem. Konie nas zauważają, ale tylko się przyglądają, nie uciekają. Podchodzimy bliżej i bliżej. To cała rodzinka - dwie klacze i dwa młode osobniki, choć już nie zupełne źrebaki. Docieramy dosłownie na 20 metrów od koni. Bliżej już nie podchodzimy. Do stadka dołącza ogier, który pasł się dalej. Wycofujemy się, ale konie... ruszają za nami. Cholera. To nie są żadne groźne zwierzęta, ale musimy pamiętać że są dzikie i terytorialne, a my to terytorium naruszyliśmy. Dołączamy do reszty grupy, konie nadal podchodzą do nas. Zatrzymujemy się. Ogier wyraża swoje zaniepokojenie - parska i tupie kopytem. Sytuacja dziwna, konie zdają się nas okrążać i odcinać nam drogę. Nie chcemy robić gwałtownych ruchów, bo konie są płochliwe, ale spłoszone bywają nieobliczalne. Znów rozlega się gniewne parskanie. Włączamy jedną z naszych krótkofalówek na odbiór radia. Akurat łapiemy jakieś przemówienie Łukaszenki o ziemniakach. Dźwięki nieco niepokoją konie, ale już bliżej nie podchodzą. Denerwują się jeszcze chwilę, po czym powoli się wycofują. No dobra, możemy ruszać dalej.
Wchodzimy w las, mijamy resztki ogrodzenia. Docieramy do stanowisk ogniowych rakiet przeciwlotniczych S-75. Każda z sześciu wyrzutni stała na betonowym placyku, a dookoła każdej było ziemne obwałowanie. Rozmieszczone były symetrycznie, a na środku stał bunkier kryjący stanowiska dla obsługi. Na szczycie bunkra był umieszczony radar kierowania ogniem. Od bunkra do każdej wyrzutni biegły rury, w których poprowadzone były kable. Aktualnie oczywiście nie ma żadnej wyrzutni, a betonowe placyki porasta roślinność. Najciekawszy jest sam bunkier - z jednej strony ma kilka wejść, z drugiej potężne stalowe wrota. Jest to popularne miejsce spotkań stalkerów, są tu różne ciekawe rzeczy znalezione w Strefie, są też ślady ogniska. Nieco dalej leży gąsienica jakiegoś pojazdu, która jest silnie skażona - dozymetry wykazują prawie 80 µSv/h. Betonowe alejki prowadzą dalej, do niewielkich koszar i magazynów. Wszystkie budynki są puste, choć w samych koszarach zachował się schemat wyrzutni S-75. Dywizjon okazał się dla mnie bardzo ciekawym miejscem. Pora jednak wracać do busa.
Gdy maszerujemy z powrotem właśnie zachodzi słońce, tworząc piękny spektakl na niebie. Konie Przewalskiego nadal się pasą w okolicy, ale teraz już tylko zerkają na nas i nie reagują. Szybko wracamy do samochodu i ruszamy do głównej drogi. Robi się ciemno, ale to dobry moment by pojechać jeszcze do Prypeci. Miasto o tej godzinie będzie zupełnie puste. A mamy w planach obejrzenie "Białego Domu" w samym centrum, dlatego niewskazane jest by był w okolicy ktoś oprócz nas. Mijamy bramę wjazdową, gdzie też stoi zielona tabliczka informacyjna. Docieramy do centrum i od razu kierujemy się w stronę interesującego nas budynku. Koledzy chcą zobaczyć mieszkanie dyrektora Briuchanowa. Tu nie zachowały się listy lokatorów, ale ja już kiedyś tu byłem i wytypowałem dwa mieszkania, w których mógł mieszkać. Musiała być to narożna klatka, bo tu są największe i najładniejsze mieszkania. Według rożnych książek mieszkał na pierwszym lub drugim piętrze. Jednak widok z mieszkania na pierwszym pietrze jest nieszczególny - na pokryty papą dach przybudówki. Uznajemy więc że mieszkał piętro wyżej, choć pewności na 100% nie mamy. Sprawdzamy też wyższe piętra i wszędzie są równie duże i równie wymiecione ze wszystkiego mieszkania. W jednym z nich znajdujemy przewrócone pianino. Pewnie było zbyt ciężkie by je stąd wynosić.
Wracamy na plac i maszerujemy w stronę hotelu "Polesie". Za nim jest budynek Rady Miasta, w którym też nigdy nie byłem. Teraz jest okazja by wejść do środka. O ile na piętrach nie ma niczego, to w piwnicy coś się zachowało - plakaty i materiały propagandowe, a nawet portret jednego z pracowników. Wracamy na zewnątrz i ruszamy w stronę wesołego miasteczka. Jesteśmy sami, nad nami rozgwieżdżone niebo, więc robimy całą sesję zdjęciową diabelskiego koła. Oświetlamy je latarkami, co na zdjęciach z dłuższym czasem naświetlania daje bardzo fajne efekty.
Marcin namawia Wowę na jeszcze jedną rzecz, która mu chodziła po głowie - na nocne zdjęcia z 16-piętrowca. Ruszamy pod "Fujiyamę". Musimy działać bardzo skrycie - iść zupełnie w ciszy i po ciemku, bez latarek. Ludzi z latarkami widać z daleka. Na górę idziemy już tylko w trójkę - ja, Marcin i Wowa. W środku, na klatce schodowej jest tak ciemno, ze nie widzę kompletnie nic. Idę trzymając się poręczy, trzymając drugą rękę przed sobą, by nie wpaść na coś czego nie zauważę. Piętro za piętrem. W końcu jestem tak wysoko, że przez świetliki w ścianach zaczyna sączyć się jakieś światło. To oznacza, że to już powyżej 10 pietra i inne bloki nie zasłaniają już oświetlonej elektrowni. W końcu strych i wychodzimy na dach.
Jest atramentowo czarna noc, nad nami Droga Mleczna. Całe miasto pogrążone jest w zupełnej ciemności. Tylko rzęsiście oświetlona elektrownia zdaje się wręcz oślepiać. Wowa prosi nas o pośpiech i ciszę, więc robimy tylko kilka zdjęć. Ale i tak jesteśmy zadowoleni, bo to była jedna z rzeczy, o której od kilka lat myśleliśmy i wreszcie udało się to zrobić.
(autorem zdjęcia jest Marcin Pankiewicz)
(autorem zdjęcia jest Marcin Pankiewicz)
Znów po omacku schodzimy na dół. Wreszcie spotykamy się z resztą w busie i teraz już ruszamy z powrotem do Czarnobyla. Zmarzliśmy nieco, ten wieczór jest wyraźnie zimniejszy niż poprzednie. Ale był to kolejny wieczór z idealnym wręcz niebem. Po kolacji jak zwykle idziemy do sklepu po jakieś piwo i przekąski, ale też jak zwykle zachowujemy umiar, bo znów planujemy wczesną pobudkę
Dziś nasz ostatni dzień pobytu w Strefie. Rano pakujemy się więc z bagażami do busa. Po śniadaniu ruszamy w stronę Prypeci. Dzień jest bardzo zimny, choć też pogodny i słoneczny. Warunki wręcz idealne. W mieście jesteśmy rano, nie ma tu jeszcze zbyt wielu turystów, choć widzimy po drodze kilka busików. Chcemy wejść jeszcze do jakiś budynków, ale trzeba uważać podwójnie. Nie chcemy jakiejś wpadki, bo wśród strefowych przewodników są czarne owce, którzy chętnie donoszą policji, jak tylko przyłapią kolegów po fachu na czymś nielegalnym. Na przykład na tym, że ktoś z ich grup wchodzi do budynków. Idziemy od razu do północnej części miasta, do V dzielnicy. Jesteśmy na tyle daleko od wszystkich turystów, że wchodzimy na dach jednego z bloków, tym razem 9-piętrowego. Pogoda jest piękna, ale zdjęcia już tak idealnie nie wychodzą, bo robimy je pod ostre słońce.
Wracamy na dół i ruszamy podwórkami V dzielnicy w stronę stadionu miejskiego. Przechodzimy przez jego płytę, którą teraz porastają wysokie topole.
W pobliżu stadionu jest budynek, którego okna wychodzą na wesołe miasteczko. Wchodzimy dyskretnie do środka. W jednym z mieszkań lezy tu zmumifikowany pies. Poszukiwania chwilę nam zajmują. Jedynie ja tu byłem, a dokładnie nie pamiętam na którym to piętrze było, pamiętam tylko stronę budynku. Jednak tak wędrując po pietrach robimy kilka zdjęć diabelskiego koła z nietypowego miejsca. W końcu natrafiamy na poszukiwanego psa. Jest w coraz gorszym stanie, połowa jego skóry zdążyła zniknąć. Kilka zdjęć i wracamy na dół, do Wowy.
Właściwie w Prypeci nie mamy już czego szukać. Znamy ją dobrze, na tym wyjeździe i tak zobaczyliśmy tu bardzo wiele ciekawostek. Chcemy dziś jeszcze pojechać za Prypeć, w kierunku północnym. Na mapach jest tam wieś Nowe Szepliczi, a dalej wieś Beniówka. W tej ostatniej mało kto bywał, w sieci nie ma żadnych zdjęć. Nie da się tam jednak jechać na wprost z miasta, musimy się cofnąć kawałek w stronę elektrowni i odbić w drogę wiodącą do stacji Janów. Po kilku kilometrach skręcamy w prawo i omijamy Prypeć od zachodniej strony. Dojeżdżamy w końcu do KPP Beniówka. Miał tu być policjant, znajomy Wowy. Nie ma tu jednak nikogo, choć w pobliżu stoi samochód. To dziwne, w końcu posterunek, a nikt go nie pilnuje? Co gorsza dalszą drogę zagradza szlaban zamknięty na kłódkę. Nie ma wyjścia, ruszamy dalej piechotą. To trzy kilometry marszu. Droga jest tu szeroka, nie ma żadnych przeszkód. Zabudowania Beniówki zaczynają się już po chwili. Co ciekawe, są to najczęściej nowe domy, z białych cegieł. Tak jakby wieś wybudowano równolegle z Prypecią. Część domów jest w ogóle nieukończona. Nagle zatrzymujemy się na chwilę - przed nami podrywają się do lotu dwa bieliki. Majestatyczne ptaki krążą nad nami, robimy im kilka zdjęć.
Grupa rozciąga się, jedni idą szybciej, inni wolniej. Koledzy z tyłu mają szczęście zobaczyć w zaroślach całe stado łosi, którym robią z bliska ładną sesję zdjęciową. Docieramy do końca wsi. Okazała się niezbyt ciekawa, bez żadnych spektakularnych miejsc. Powoli ruszamy z powrotem. Zachodzimy do niektórych domów, ale nic w nich ciekawego nie znajdujemy. Jedynym domem wartym uwagi okazuje się szkolna biblioteka. O dziwo zachowała się bardzo dużo książek, w tym cała wielka półka na której są wyłącznie dzieła Lenina, lub materiały o Leninie. No ale czego się spodziewać po bibliotece z ZSRR?
Wracamy do naszego busa. Teraz ruszamy już na południe Strefy. Jeszcze na moment zatrzymujemy się nad kanałem z wodą chłodzącą do elektrowni. Stąd można zrobić panoramiczne zdjęcie. I znów jedziemy dalej.
Za Czarnobylem skręcamy kawałek w prawo. Jest tu obserwacyjna wieża przeciwpożarowa. Wieje wiatr, a drabinki znajdują się z boku konstrukcji. Ja nie mam zamiaru tam wchodzić, ale Marcin wdrapuje się na szczyt. Robi kilka zdjęć, na których widać Czarnobyl i elektrownię. Pod wieżą jest domek, w którym mieszka obserwator, ale aktualnie jest on zamknięty na kłódkę.
Ruszamy dalej i wkrótce skręcamy w prawo. Po kilku kilometrach kolejny skręt i docieramy do ulokowanego w lesie ośrodka wypoczynkowego "Bajeczny". Byłem tu kiedyś, ale był deszczowy wieczór i w sumie niewiele widziałem. Dzisiejszy słoneczny dzień jest o wiele bardziej zachęcający do eksploracji. Rozchodzimy się po całym rozległym terenie. Znajdujemy resztki alejek, wykładany mozaiką pomnik żółwia, pomnik w formie morskich fal, rzeźbę delfina. Są tu miejsca na ogniska i na jakieś plenerowe przedstawienia, jest zrujnowany teatr i całkiem dobrze zachowane oczko wodne. Dalej jest kilka dobrze zachowanych budynków wczasowych, pomiędzy którymi jest plac zabaw i pomnik trójgłowego smoka. Tu znajduję też rekordowo wielka kanię. Mnóstwo takich okazałych grzybów rośnie w strefie, ale ten przewyższa wszystkie.
Obchodzimy jeszcze resztę terenu, po czym przez radio zwołujemy się i wracamy do busa. Jedziemy jeszcze dalej na zachód, do wsi Rosocha. Skręcamy tu z głównej drogi w stronę wsi Byczki. Jest do nich dobre 10 km, więc marsz odpada, trzeba tam dojechać. Jednak droga jest straszliwie zarośnięta, co chwila trzeba wysiadać i łamać jakieś gałęzie. Potem niby jest lepiej, ale w końcu docieramy do drzewa które tarasuje dalszy przejazd. Nie mamy siekier ani pił, przeszkoda jest nie do pokonania. No trudno, zawracamy. Docieramy z powrotem do Rosochy. Obok wsi jest wielkie cmentarzysko pojazdów. Obecnie większość z nich została pocięta na fragmenty, ale stały tu kiedyś całe rzędy skażonych ciężarówek i śmigłowców. Było to w sumie wysypisko odpadów radioaktywnych i mało kto mógł tu dotrzeć.
Idziemy na mały spacer wśród tego co pozostało. Leżą tu fragmenty śmigłowców i całe silniki turbinowe. Nieco dalej stoją dwie amfibie. Są naprawdę silnie skażone, szczególnie na gąsienicach. Gdy przysuwam tu dozymetr, to bardzo szybko wychodzi poza zakres pomiaru, czyli promieniowanie przekracza 200 µSv/h i to grubo. Podobno niektórzy zmierzyli tu po kilka mSv/h. Robimy kilka zdjęć, bo całe składowisko pordzewiałych pojazdów ładnie wygląda i komponuje się z barwami jesieni.
To już ostatnie miejsce jakie odwiedzamy w Strefie. Jedziemy teraz do głównej drogi i skręcamy w kierunku KPP Ditiatki. Po kilku minutach docieramy do posterunku. Oddajemy tu osobiste dozymetry, które dostaliśmy na początku. Przechodzimy kontrolę, oczywiście nikt nie jest skażony. Opuszczamy Strefę. W ruch idzie jakaś butelka, czas szybko mija. Robi się ciemno, ale już wkrótce ilość samochodów na drodze wzrasta i to bardzo. Dojeżdżamy do Kijowa i to w godzinach wieczornego szczytu. Ulice wielkiego miasta są zakorkowane. Przejazd zajmuje dobrą godzinę. Docieramy wreszcie do hotelu Turist, w którym byliśmy też już po kilka razy.
Po odświeżeniu się ruszamy z Wową na kolację do libańskiej knajpki w centrum. Musimy przejechać kilak stacji metrem. Jest ono jednym z najgłębszych na świecie. Gdy wysiadamy na stacji "Teatralna" to podróż schodami ruchomymi na powierzchnię zajmuje dobre 5 minut. Stacja leży na głębokości 100 m! W knajpce jemy naprawdę dobry posiłek. W końcu zmęczeni wracamy do hotelu. Jutro wracamy do Polski, ale chcemy jeszcze rano zrobić jakiś spacer po mieście.
Rano pakujemy nasze bagaże do busa. Do hotelu przyjeżdża Wowa, ruszamy znów metrem na drugi brzeg Dniepru. Wysiadamy na stacji "Chreszczatyk" i znów kilka minut wyjeżdżamy na powierzchnię. Idziemy na spacer ulica Instytucką, potem skręcamy pod pałac prezydenta. Akurat jest tu jakiś protest. Okazuje się że protestują... pszczelarze. No cóż, uroki stołecznego miasta. Naprzeciwko pałacu stoi bardzo ciekawy Dom z Chimerami. Z jednej strony ma dwa piętra, a z drugiej... sześć. Wszystko dlatego że stoi na stromej skarpie.
Schodzimy w dół, docieramy na Chreszczatyk. To główna ulica w centrum Kijowa. Idziemy na Plac Niepodległości, czyli Majdan Nezałeżnosti. To tu całkiem niedawno rozegrały się dramatyczne wydarzenia. Byłem tu i przed nimi i krótko po nich i za każdym razem wygląda to nieco inaczej.
Przedłużenie Chreszczatyku schodzi stromo w dół w kierunku Dniepru. My idziemy w kierunku Łuku. Co ma przedstawiać ten pomnik to nie wiem, chyba coś w rodzaju tęczy.
Jest tu teraz nowa atrakcja - kładka ze szklanymi fragmentami podłogi. Kładka jest w panoramicznym miejscu, skąd roztacza się widok na sporą cześć miasta. A szklana podłoga robi wrażenie, bo jest kilkadziesiąt metrów nad ziemią.
Robimy kilka zdjęć i idziemy dalej, w stronę Soboru Sofijskiego. Na murze obok stworzono miejsce pamięci dla ofiar wojny w Donbasie. Cała ściana pokryta zdjęciami żołnierzy. Robi to spore wrażenie, widać ilu ludzi poległo w tym konflikcie. Idziemy jeszcze do zębatej kolejki linowej, którą zjeżdżamy nad brzeg Dniepru. Tu jeszcze kilka zdjęć i schodzimy na stację metra.
Jedziemy kilka przystanków do stacji "Obolon". To północna część miasta, koszmarne i zaniedbane blokowiska z wielkiej płyty. Mimo wszystko jest w nich coś fascynującego.
Wsiadamy w marszrutkę i jedziemy kilka przystanków w stronę rzeki. Wysiadamy i idziemy na spacer. Nad samym Dnieprem są już współczesne blokowiska - wielkie, szklane apartamentowce. A nad rzeką jest całkiem ładny park.
Maszerujemy na północ, robi się coraz zimniej. Nawet zaczyna prószyć śnieg! W parku jest relikt epoki stalinowskiej. W tamtych czasach rozpoczęto budowę dwóch tuneli pod Dnieprem. Wielkie prefabrykowane fragmenty tunelu zamierzano zatapiać po kolei w rzece i łączyć ze sobą. Projektu nie zrealizowano, ale jeden taki fragment jest przed nami. Jest gigantyczny. Kilka zdjęć i jeszcze dłuższa chwila marszu. W końcu koło wielkiej i nowoczesnej cerkwi odbijamy na zachód. Docieramy do knajpki, gdzie chcemy zjeść jeszcze jakiś posiłek przed drogą powrotną. Dzwonimy po Saszę, by jechał w naszą stronę.
Wowa na pożegnanie stawia wszystkim piwo i gruzińską wódkę. Jedzenie też jest niczego sobie. Ja trafiam doskonałe czeburaki. W końcu jednak trzeba jechać. Żegnamy się serdecznie z Wową. Ładujemy się do busa i ruszamy. Na szczęście szybko udaje się wyjechać z Kijowa. Mimo że do granicy jest naprawdę kawał drogi, to czas mija szybko. Docieramy do Dorohuska około godziny 19. Kolejki praktycznie nie ma. Jednak zderzenie z betonową biurokracją, a potem z dociekliwością polskich służb celnych powoduje, że tracimy na granicy dobre trzy godziny. Wreszcie jedziemy. W Lublinie żegnamy cztery osoby. Do Warszawy dojeżdżamy tylko ja i jeszcze jeden kolega. Sasza zawozi mnie pod dom! Żegnam się z naszym sympatycznym kierowcą.
Załączam schematyczną mapkę naszych podróży wewnątrz Strefy. Wyszło tego kilkaset kilometrów. Na bardziej szczegółową mapkę zapraszam na moją stronę o wyprawach do Strefy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz