niedziela, 10 listopada 2019

V Ćwierćmaraton Komandosa w Czarnem i kilka atrakcji po drodze


Na początku listopada startuję w jednym z wojskowych biegów zaliczanych do tzw. Szlema Komandosa. Ćwierćmaraton Komandosa w Czarnem to najkrótszy z biegów w mundurze i z plecakiem organizowanych przez WKB Meta z Lublińca. Dystans 10,5 km, czyli ćwiartka maratonu. To piąta edycja tego biegu, w tym roku wyjątkowo w listopadzie. Bieg zawsze odbywał się w styczniu, ale tragiczne wydarzenie z Gdańska z początku roku i związana z nim żałoba narodowa w całym województwie spowodowały przeniesienie biegu o wiele miesięcy, na jesień.

Wraz ze mną startuje Ola, moja przyjaciółka, która biegała ze mną zarówno Ćwierćmaraton jak i Półmaraton Komandosa. W tym roku nie było jakiś dłuższych przygotowań z jej strony, więc uznajemy, że musimy biec spokojnie, bieg po prostu ukończyć i nie silić się na wynik. I tak ja startuję pod koniec miesiąca w Maratonie Komandosa, więc potraktuję to jako trening.

Ruszamy w piątkowe popołudnie z Warszawy, po drodze zgarniając jeszcze Michała. Dziś wyjątkowo postanawiam nie jechać autostradami A2 i A1, tylko skierować się na Płock i Włocławek, bo tak będzie bliżej i chyba szybciej czasowo. Udaje nam się wyjechać jeszcze przed największym szczytem na warszawskich ulicach. Pogoda jest nieszczególna, robi się szaro i ponuro. W Płocku kilka minut tracimy w sporym korku, potem już bez problemów docieramy do Włocławka i kawałek jedziemy autostradą A1. Przed Toruniem zjeżdżam z autostrady i kieruje się w stronę Bydgoszczy. Tu stajemy na dobre pół godziny, a potężny korek jest wywołany... w sumie nie wiadomo czym, bo nagle po prostu zaczynamy jechać dalej. Mijamy Bydgoszcz, Nakło, Piłę i wreszcie docieramy o godzinie 22 do Szczecinka, gdzie wcześniej zaklepałem nocleg.


Noc okazuje się mocno deszczowa, ale na szczęście rano już nie pada. Przebieramy się w mundury i ruszamy do Czarnego. To małe miasteczko zagubione w lasach Pomorza. Przez wiele lat był to tzw. Zielony Garnizon - obok był spory poligon czołgowy i duże jednostki wojskowe. Obecnie w Czarnem stacjonuje 52. Batalion Remontowy. Ponadto jest tu jedno z większych więzień w Polsce. Ze Szczecinka jedzie się tu 20 minut. Docieramy do szkoły, w której zorganizowane jest biuro zawodów. Jak na wszystkich imprezach "Komandoskich" organizacja jest wręcz wzorowa. Przypinamy numery startowe, ważymy nasze plecaki (muszą mieć minimum 10 kg) i odstawiamy je na salę gimnastyczną.



Do startu pozostała dobra godzina, idziemy więc na spacer po pobliskim skwerku. Stoi tu pomnik - czołg T-34. W 1945 r. w okolicznych lasach rozegrała się bitwa o przełamanie Wału Pomorskiego. Potężna linia niemieckich umocnień została zdobyta przez 1. Armię Wojska Polskiego, co utorowało drogę do zdobycia samego wybrzeża i zabezpieczenia północnej flanki Operacji Berlińskiej. Bitwa kosztowała jednak życie wiele tysięcy żołnierzy. Napis na pomniku "Przechodniu, czcij i szanuj to miejsce! Tu znajduje się ziemia z pól bitewnych Wałcza, Podgaja, Kołobrzegu, Gdańska i Czarnego. To prochy naszych dziadów i ojców, którzy za tę ziemię oddali swe życie, by nowe pokolenia mogły żyć w pokoju." przypomina o tych wydarzeniach.



Po odebraniu plecaków specjalne autobusy dowożą nas na miejsce startu. Zawsze bieg zaczynał się na rynku miasteczka, ale aktualnie jest on w przebudowie. Dziś startujemy spod Zakładu Karnego. W pobliżu bramy więzienia jest ciekawy niemiecki cmentarz, na którym spoczywają żołnierze polegli w czasie I wojny światowej.




Chwila na przemówienia i na oficjalne otwarcie zawodów. Jako że pojutrze jest Święto Niepodległości, to jest pewna niespodzianka. Rozwijamy 100-metrową flagę, z którą idziemy na miejsce startu. Zwinięcie trwa dość długo, ale wszyscy uważają, by flaga nie znalazła się przypadkiem na ziemi. W końcu ostatnie odliczanie i tradycyjny wystrzał armatni daje znak do rozpoczęcia biegu.







Ola od początku martwi się, że wszyscy nas wyprzedzają. Uspokajam ją, że to normalne, że ludzie się wyrywają a potem tracą siły i idą. Jeśli jakoś specjalnie nie trenowała pod ten bieg, to nie ma co żyłować tempa od początku, bo skończy się to "ścianą". Mamy biec, cieszyć się z biegu i tyle. I tak nie mamy szans nawiązać walki z lepszymi zawodnikami. No i rzeczywiście powoli, ale konsekwentnie mijamy pierwsze osoby, które narzuciły zbyt wielkie tempo. Nasze też wielkie nie jest, ale wiem że nie mamy co gonić. Dla kobiety 10 kg na plecach to duże obciążenie, o wiele większe niż dla mnie. Ukończmy na spokojnie.

Mijamy jakiś leśny cmentarz wojenny, wbiegamy na były poligon czołgowy. Tu jest mnóstwo piachu, co dodatkowo kosztuje sporo sił. Kolejne kilometry za nami, wreszcie ulice Czarnego. Mobilizuję Olę, przed metą nieco przyspieszamy. Kończymy bieg bliżej końca stawki niż jej początku, ale... czy to takie ważne? To fajna przygoda, a uważam że każda kobieta, która taki bieg ukończy w całości biegnąc, zasługuje na szacunek za siłę charakteru. Na mecie wita nas Michał.







Dostajemy fajne medale. Mają wybitą datę 19 stycznia, bo były już gotowe na styczniowy termin, gdy okazało się, że bieg trzeba odwołać. Poczekały na nas wiele miesięcy. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i idziemy zjeść przygotowany przez organizatorów posiłek. Gulasz, chleb z pysznym smalcem i pączki. Mam wrażenie, że uzupełniłem zapas kalorii z dużą nawiązką.



Wracamy do samochodu i postanawiamy wykorzystać pozostałą część dnia na zobaczenie kilku ciekawostek w okolicy. Niestety pogoda się psuje, zaczyna padać i to dość mocno. Jedziemy z powrotem przez Szczecinek, potem kierujemy się na Czaplinek. Kilka kilometrów dalej skręcam w lewo, w lokalną drogę prowadzącą do ciekawego miasteczka. To Borne Sulinowo. Przez dziesięciolecia oficjalnie nie było go na żadnej mapie! W mieście i okolicy stacjonował wielki garnizon Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej. Było ono wyłączone spod kontroli polskich władz. Oczywiście okoliczni mieszkańcy wiedzieli co kryją okoliczne lasy i prowadzili handel z radzieckimi żołnierzami. Jednak oficjalnie niczego tu nie było.

Borne Sulinowo "wróciło do cywila" w 1992 roku. Przez wiele lat zmagało się ze swoją wojskową przeszłością - opuszczone budynki zostały rozszabrowane i nie za bardzo wiedziano co z tym robić. Mało kto chciał się tu osiedlać. Obecnie wszystko wygląda o wiele lepiej, mieszka tu kilka tysięcy ludzi i jest to w sumie normalne miasteczko, położone w przepięknej okolicy. Wojskowa historia i związany z nią "klimat" powodują, że są tu rożne militarne zloty i imprezy.

Okolice Bornego Sulinowa kryją wiele militarnych ciekawostek. Wszędzie są bunkry umocnień Wału Pomorskiego. Ponadto był tu oficerski obóz jeniecki Gross Born, dla mnie szczególnie istotny - w tym obozie był przetrzymywany po 1939 roku przez całą wojnę mój Dziadek.

Jedziemy na południe, droga jest niesamowicie klimatyczna - obsadzona omszałymi drzewami. Są tu jeziorka, które przypominają mi Finlandię. Docieramy do Nadarzyc, gdzie do dziś funkcjonuje poligon dla Sił Powietrznych. Jest tu sztuczne lotnisko, które można do woli bombardować.

Za Nadarzycami skręcam w dziurawą leśną drogę. Byłem tu już kiedyś kilka lat temu, ale dla moich znajomych to nowość. Docieramy do Kłomina. To miasto jeszcze bardziej tajemnicze niż Borne Sulinowo. O ile Borne po opuszczeniu przez Rosjan i odtajnieniu stało się normalnym miastem, to Kłomino pozostało na zawsze miastem duchów. W blokowisku pośród lasów nikt nie chciał mieszkać. Zostało totalnie rozkradzione i zdewastowane. Większość bloków wyburzono, obecnie pozostały tylko trzy. Dwa z nich to totalna ruina. Ale co ciekawe - trzeci jest we względnie dobrym stanie i ktoś tu jednak mieszka.




Wchodzimy do jednego z  bloków. Szabrownicy burzyli ścianki działowe, kradli nawet przewody elektryczne! Cud, że bloki nadal stoją. Obok są jeszcze poniemieckie zabudowania, również w większości opuszczone. Wygląda to niezwykle ponuro, aczkolwiek... ma swój klimat, szczególnie przy tej pogodzie.




Wracamy dziurawą leśną drogą do normalnej szosy.  Kilka kilometrów dalej znów skręcam w las. Szutrowa droga po pewnym czasie staje się betonowa i docieramy do małego parkingu. To kolejne arcyciekawe miejsce. Było jeszcze bardziej tajne niż radzieckie miasteczka garnizonowe. Wiedziało o nim tylko kilka najwyżej postawionych osób w PRL. W lasach koło Brzeźnicy-Kolonii kryje się były radziecki skład ładunków jądrowych. Podobne składy były jeszcze w Templewie w okolicy Wędrzyna i w Podborsku w okolicy Białogardu. Ta ostatnia lokalizacja zachowała się w idealnym stanie i można ją zwiedzać z przewodnikiem jako Muzeum Zimnej Wojny. Niestety dziś była nieczynna, co zmusiło nas do obejrzenia podobnej bazy w Brzeźnicy-Kolonii.

Idziemy kilkaset metrów w las. Byłem tu już, więc wiem czego szukać. Skręcamy w prawo i naszym oczom ukazuje się potężny betonowy schron w kształcie rury. Mógł pomieścić jakiś wielki pojazd, prawdopodobnie mobilną wyrzutnię rakietową. Do dziś robi wielkie wrażenie.





Nieco dalej są dwa bunkry typu "Granit". Z zewnątrz wyglądają niepozornie - ot leśny wzgórek. Bunkier kryje się jednak pod ziemią, a choć potężne stalowe wrota zostały ukradzione i pocięte na złom (ciekawe jak tego dokonano, przecież to ogromna masa) i same wejścia zostały zasypane ziemią i betonem przed ciekawskimi, to i tak udaje mi się wśliznąć do środka.

Robię kilka zdjęć w kompletnej ciemności. W dole jest główne pomieszczenie, od którego odchodzą komory boczne. To tutaj trzymano głowice jądrowe. Na dół jednak nie ma jak zejść, bo metalowe schody też zostały ukradzione. Wracam na powierzchnię.




To tyle jeśli chodzi o tą bazę. Pada mocno, więc nie ociągając się wracamy do samochodu. Ruszamy dalej na południe. Mijamy Wałcz i docieramy na drogę między miejscowościami Strączno i Rutwica. To kolejna ciekawostka. Jest tu tzw. Czarodziejska Górka. Niektórzy nazywają ją Magnetyczną Górką. Przy leśnym parkingu jest wzniesienie. Gdy brakuje jeszcze kilka metrów do szczytu zatrzymuję samochód i puszczam hamulec. O dziwo... toczymy się "pod górę". Droga tworzy tu jakieś złudzenie optyczne, wydaje się, że nadal jeszcze jest podjazd, gdy w rzeczywistości jest to już zjazd. Robimy eksperyment z butelką wody, która również toczy się "pod górę". Cieszymy się jak dzieci :)




Ruszamy w końcu w drogę powrotną. Mijamy Wałcz, Piłę, Nakło, Bydgoszcz i wreszcie docieramy do Torunia. Obiecałem Michałowi i Oli, że w ramach małej przerwy zrobimy sobie spacer po toruńskiej starówce. Pogoda na szczęście się poprawia, już nie pada. Idziemy na rynek, obchodzimy urocze uliczki. Potem jeszcze posiłek - doskonałe pierogi.




Pora ruszać do domu. Jeszcze 200 km jazdy. Docieramy do Warszawy o północy. Dziękuję znajomym za fajny wyjazd. To był nie tylko bieg, ale też kilka naprawdę ciekawych miejsc po drodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz