Krótki wypad w okolice styku granic Austrii, Włoch i Szwajcarii był planowany
od pewnego czasu. Całość wymyśliła Ewa, ja w zasadzie tylko zaakceptowałem, bo
plan był kompletny i perfekcyjny. W dodatku udało mi się to zgrabnie połączyć
ze służbowym wyjazdem na Śląsk. Po dwudniowej pracy i noclegu w Katowicach,
rano ruszam pociągiem do Ewy. Na szczęście wszystko idzie szybko, jestem zanim
jeszcze wróciła z pracy, więc mam chwilę na małą drzemkę.
Ruszamy po godzinie 15, co powoduje, że została nam maksymalnie godzina
dziennego światła. Prowadzi Ewa, musimy przebić się najpierw przez południowy
Śląsk, o tej porze ruch jest spory. Na szczęście pogoda jest dobra, nie pada
ani deszcz ani śnieg, a nawet zza chmur widać ładny zachód słońca. Docieramy w
końcu do autostrady A1 i przecinamy czeską granicę, kierując się w stronę
Ostrawy. Na Czechy nie mamy wykupionej winiety na autostrady, ale kawałek do
Ostrawy jest bezpłatny. Dopiero w samym mieście zjeżdżamy na drogi lokalne.
Robi się ciemno, ale po minięciu Ostrawy ruch jest znikomy. Nawigacja prowadzi
nas naprawdę podrzędnymi drogami, ciężko jakoś mocno się rozpędzić. W jakiejś
małej miejscowości zmieniamy się za kierownicą. Docieramy znów do autostrady
nr 1, łączącej Ostrawę z Brno, ale nie wjeżdżamy na nią, tylko kierujemy się
równoległymi drogami. Tak jest darmowo, ale znacznie wolniej.
W końcu docieramy do drugiego co do wielkości miasta Czech. Tu jest bezpłatny
odcinek autostrady i bardzo dobrze, bo ruch jest bardzo duży. Skręcam w
kierunku na Wiedeń, ale dość szybko nawigacja znów nas kieruje na drogi
równoległe. Robi się coraz później, mijamy czeskie miasteczka, które o tej
porze są niemal uśpione. Pohořelice, potem Znojmo. Tankujemy do pełna.
Docieramy do granicy z Austrią. Jest zupełnie pusto, ale stoi tu patrol
policji i kontroluje dokumenty. Ausweis bitte. Bitte. Danke! I tyle, cała
kontrola. Jednak Austriacy są czujni.
W Austrii nawigacja prowadzi
nas drogą ekspresową S3, ale potem robi skrót totalnie lokalnymi drogami, tak
jak robiła to w Czechach. Na Austrię mamy wykupioną winietę, ale i tak
nawigacja uznaje że tak będzie szybciej. Szybciej może i będzie, ale z
pewnością mniej wygodnie. Ewa zasypia, więc muszę sobie radzić sam, ale jak na
razie nie ma problemów, tu również miejscowości są jak wymarłe. W końcu
docieram do drogi S5, gdzie można już normalnie się rozpędzić. Jeszcze
kilkadziesiąt kilometrów jazdy do
Sankt-Pölten, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w hotelu. Zmęczenie już i mi
daje się we znaki. Ewa budzi się, stwierdzamy, że wypadałoby cokolwiek
zjeść. Najlepszym rozwiązaniem wydaje się restauracja pod złotymi łukami.
Zapychamy się jakimiś zestawami powiększonymi i jedziemy jeszcze kilometr do naszego hotelu. Jest gdzieś na
skraju miasta, ale jest bardzo porządny. Oboje jesteśmy mocno zmęczeni i
szybko kładziemy się spać. Rano trzeba wstać i ruszyć jak najwcześniej, bo
czeka nas długi dzień.
Śniadanie jest od 7:30 i o tej godzinie na nie schodzimy. Jest porządne, a
przyda nam się zapas kalorii, bo przed nami ponad 500 km jazdy, choć głównie
autostradami. Ruszamy na zachód, znów prowadzi Ewa. Można nieco przycisnąć,
kilometry szybko ubywają, choć do celu naszej jazdy zostało kilka godzin. A
cel jest wyjątkowy. To leżące już we Włoszech jezioro Lago di Resia. W 1949
r. wybudowano tu zaporę, piętrzącą wody jeziora, co spowodowało zalanie
średniowiecznej dzwonnicy. Obecnie kamienna wieża wystaje z wód jeziora
kilkadziesiąt metrów od jego brzegu. Ale aktualnie jest zima, jezioro będzie
zamarznięte, może to wyglądać nawet ciekawiej niż latem. Aby tam dotrzeć
musimy przejechać cały Tyrol, minąć Inssbruck, wjechać w doliny Alp
Ötztalskich, gdzie wspinając się na 1500 m n.p.m. dotrzemy do naszego
celu.
Jedziemy autostradą A1, kierując się na Linz i Salzburg. Autostrada jest
wygodna, ma 3 pasy ruchu, ale tłok jest spory. W końcu weekend, pogoda
zapowiada się nieźle, więc sporo ludzi rusza w Alpy. Kilometry mijają
szybko, docieramy do Salzburga, przekraczając granicę niemiecką. Owszem,
można by jechać cały czas przez Austrię, ale w tym miejscu lepiej i
wygodniej po prostu ściąć drogę jadąc kawałek terytorium Niemiec. Tu nie są
wymagane żadne winiety na autostrady. Zbliżamy się do gór, widoki na
pierwsze pasma alpejskie są bardzo ładne.
Koło miejscowości Rosenheim skręcamy na południe, znów w stronę granicy z
Austrią. Droga to również autostrada, ale w kilku miejscach jest w remoncie,
co nieco ogranicza prędkość. Po lewej widać wysokie i postrzępione szczyty
pasma Kaisergebirge. Droga wjeżdża w ogromną dolinę rzeki Inn, po obu
stronach są ogromne góry. Widać ośnieżone szczyty Alp Zillertalskich, a
nieco dalej Alp Sztubajskich. Powoli zbliżamy się do Innsbrucka. Tu
zmieniamy się za kierownicą.
Mijamy stolicę austriackiego Tyrolu, jadąc nadal autostradą A12. Skręca
ona w końcu na południe, najpierw na most nad rzeką Inn, a później wjeżdżając
w długi, ponad 6-kilometrowy tunel. To już Alpy Ötztalskie, najwyższe pasmo
górskie w tej części Austrii. Do włoskiej granicy pozostało już niezbyt wiele.
Do naszego celu nieco ponad 40 km. Widoki są kapitalne, droga powoli wspina
się coraz wyżej. Są tu urocze alpejskie miasteczka, z charakterystycznymi
strzelistymi wieżami kościołów.
Ostatnie kilometry przed granicą to już kilka serpentyn, śniegu coraz więcej,
zaczyna pojawiać się na czystej dotąd drodze. Pogoda na szczęście jest
doskonała, nie zapowiada się by miało padać. Mijamy kilka ośrodków narciarskich.
W końcu docieramy do włoskiej granicy i przecinamy ją. Nasz cel jest dosłownie
2 kilometry dalej. Pierwszy raz jestem we Włoszech i zbyt wiele tego kraju nie
zobaczę, no ale jednak liczy się że byłem. Widać już sterczącą ponad lód
pokrywający jezioro wieżę dzwonnicy. Stajemy na małym parkingu. Miejsce jest
dość popularne, bo ludzi sporo. Robimy trochę zdjęć, w dodatku jak na zawołanie
wychodzi słońce. Śmieję się, że Ewa tak wszystko zaplanowała, że i pogoda
poprawia się specjalnie dla nas. Nad południowym krańcem jeziora Lago di Resia
widać potężny masyw liczącego 3905 m n.p.m. szczytu Ortler, leżącego w Alpach
Retyckich.
Zimno nam, po sesji zdjęciowej wracamy do samochodu i wracamy na granicę.
Pora coś zjeść. Skoro to Włochy to cóż może być innego niż pizza? Okazuje się
jednak, że w restauracji będącej m.in. pizzerią... nie robią pizzy. Po chwili
jednak pracownik przychodzi do nas i mówi że łaskawie zrobią tylko dla nas.
Bardzo dziwne, pizzeria która nie robi pizzy. Po chwili jednak robią jej ileś
sztuk, bo dużo osób zamawia pizzę, a nie coś innego. Muszę przyznać jednak z
żalem, że jest totalnie nijaka, w Polsce wielokrotnie jadałem lepsze. No ale
może mała restauracja, położona gdzieś na granicy w Alpach, to nie jest dobre
miejsce by znaleźć naprawdę dobrą pizzę?
Ruszamy w drogę powrotną. Tu jednak zauważam, że zaraz obok jest przecież
granica szwajcarska. W Szwajcarii też nigdy nie byłem. Jak pojedziemy nieco
inną drogą, to wjedziemy do tego kraju na kilka kilometrów, więc będę miał
"zaliczony" kolejny nowy kraj. Od razu podejmujemy decyzję, że jedziemy.
Skręcam w lewo w dość lokalną drogę, która opada szeregiem serpentyn, dobre
300-400 m w dół na krótkim odcinku.W końcu docieramy do granicy ze Szwajcarią. To
również granica UE i w przeciwieństwie do np. Norwegii nie obowiązują tu umowy
roamingowe. Wyłączamy przesył danych w telefonach. Jest tu iluzoryczna
kontrola graniczna.
Jedziemy jakieś 10 km do miejscowości Valsot. Tu po prostu zatrzymujemy się,
skręcając w bok na lokalną drogę fotografujemy piękną dolinę i uroczą
kapliczkę. Ot taki kaprys - wjechać do Szwajcarii, zrobić zdjęcie i wracać.
Tym razem jednak pojedziemy już prosto na Innsbruck, nie wspinając się
serpentynami, którymi niedawno zjeżdżaliśmy. Chwila jazdy i znów wjeżdżamy do
Austrii.
Teraz pozostało nam jechać z powrotem. Nocleg mamy w Innsbrucku, a
wieczorem chcemy jeszcze przejść się po centrum miasta i zobaczyć jarmark
świąteczny. Słońce jest coraz niżej, na dnie doliny jest już głęboki cień, choć
szczyty nadal są oświetlone ciepłymi, wieczornymi kolorami. W miejscowości Prutz
zatrzymujemy się, idziemy na pobliską łączkę i robimy zdjęcia bardzo ciekawie
wyglądającego kościoła.
Pora jechać dalej. Tu znów długi tunel i ogromna dolina rzeki Inn. Docieramy do Innsbrucku w momencie, gdy zaczyna robić się całkiem ciemno. Nasz hostel jest gdzieś na przedmieściach. Jest w zupełnie starym stylu, dosłownie przypomina NRD. Helga w recepcji, nie można płacić kartą, jak wydadzą klucz do pokoju, to zabierają dowód w zastaw. Dość mało już spotykana sprawa w Europie Zachodniej. W dodatku pokój przypomina jako żywo taki z akademika. Mały, wąski, z umywalką w środku, a nie w łazience. No cóż, ale hostel był tani i przy lini tramwajowej.
Po przebraniu się ruszamy na przystanek. W automacie kupujemy bilety (po 2,80 euro, więc naprawdę drogo jak za kilka kilometrów jazdy). Nasz tramwaj jest po chwili. Do centrum jedzie się kilkanaście minut. Wysiadamy w miejscu, gdzie jest już starsza i bardziej reprezentacyjna część miasta. Ludzi bardzo dużo, dużo świątecznych ozdób. Mnie taki tłum odstrasza i zniechęca. Chodzimy po wąskich uliczkach, zaczyna mnie wkurzać to, że ciągle się ktoś o mnie obija, ale nic nie mówię. Ewa szybko orientuje się, że średnio mi się to podoba. Sam jarmark świąteczny jest nad rzeką, i nie jest jakiś wielki. Ludzi jeszcze więcej, ceny jakiegokolwiek jedzenia są z kosmosu. Na moją prośbę idziemy nad rzekę, ale po jej drugiej stronie. Tu jest pusto i robi mi się lepiej. Przepraszam Ewę, że jednak jarmark do gustu mi nie przypadł i inaczej to sobie wyobrażałem. No trudno, nie ma co rozdrapywać. Ustalamy, że mając nieco czasu wrócimy do hostelu piechotą, to jakieś 4 km marszu, nie tak daleko. A by obfotografować starówkę wrócimy tu rano, jak już będzie jasno i podjedziemy samochodem.
Spacer mija na dyskusjach na różne tematy. Nie wiadomo kiedy jesteśmy pod naszym hostelem. Pora jednak coś zjeść, bo wstępnie mieliśmy jeść na jarmarku, ale tego nie zrobiliśmy. W okolicy jest Burger King, więc tam coś kupujemy, a wracając jeszcze jakieś austriackie piwo. Wracamy do pokoju.
Rano budzimy się przed świtem. Dziś już tylko powrót, więc jakieś 800 km jazdy. Nie ma co marudzić. Śniadanie w hostelu jest w formie szwedzkiego stołu, ale nie powala. No cóż... po taniości (choć jak na polskie warunki wcale nie jest tak tanio). Po posiłku pakujemy się i schodzimy do samochodu. Jest na tyle zimno, że musimy skrobać szyby. Ruszamy w stronę centrum, przez uśpione jeszcze miasto.
Stajemy na gdzieś nad rzeką Inn, blisko samego centrum. Nie ma teraz tu nikogo, kontrast z wczorajszym wieczorem jest ogromny. W mieście jeszcze jest głęboki cień, ale szczyty gór już zaróżowiają się od pierwszych promieni słońca. Robimy szybki obchód starej części miasta i nieco zdjęć. Pora jechać w stronę Polski.
Najpierw prowadzę ja, ale dość szybko się zmieniamy. Ewa zdecydowanie woli jechać za dnia. Kierujemy się na północny wschód, tak jak wczoraj tu dojechaliśmy. Najwyższe partie Alp pozostają za nami, mijamy ostatnie wybitne pasmo Kaisergebirge. Potem skręcamy na wschód, w kierunku Salzburga.
Jedziemy przez alpejskie pogórze, kawałek przez teren Niemiec, by w Salzburgu znów wjechać do Austrii. Znów zmieniamy się za kierownicą. Wiele kilometrów przed nami, na szczęście autostrada prowadząca w stronę Wiednia jest doskonała i dystans pokonuje się sprawnie. Mijamy od północy Wiedeń, kierujemy się na Brno. Dzień powoli ma się ku końcowi, na szczęście pogoda jest doskonała. Wjeżdżamy na teren Czech, gdzie kierujemy się nieco inaczej niż dwa dni wcześniej. Nawigacja kieruje nas na lokalne drogi, by ominąć płatną autostradę. Ale po chwili znów wjeżdżamy na nią, bo w okolicach Brna jest odcinek darmowy.
Zaczynamy rozglądać się za jakąś knajpką. Trzeba coś zjeść, bo mimo że jest godzina 16, to my od śniadania nie mieliśmy nic w ustach. Jednak co ustawimy w nawigacji coś, co ma być knajpką, to... albo nie istnieje, albo jest zamknięte. Dziwne, w końcu Czechy są raczej znane z dobrej bazy gastronomicznej. Nie ma po drodze nawet sensownej stacji benzynowej z jakimiś hot-dogami. Znów prowadzi Ewa, teraz znów jedziemy tymi samymi podrzędnymi drogami. Po pewnym czasie i zapadnięciu ciemności znów za kierownicą siadam ja. Zbliżamy się do Ostrawy.
Ustalamy, że już koniecznie trzeba coś zjeść i najlepszym rozwiązaniem będzie po prostu Orlen w Polsce. Ustawiamy w nawigacji jakiś najbliższy. Jest tuż obok granicy, trzeba zjechać z autostrady i przejechać mostem nad Odrą. Uff... wreszcie coś ciepłego. Ale paradoksalnie, najszybsza droga prowadzi nie przez Polskę, a musimy znów wrócić na A1 przez Czechy i dopiero 20 km dalej już definitywnie wjechać do Polski. W Żorach jeszcze jest jakaś świąteczna parada, tworzy się mały korek. Niedziela handlowa, ruch jest naprawdę duży. Dotarcie do domu zajmuje jeszcze ponad godzinę. Jesteśmy już naprawdę zmęczeni. A mnie jeszcze czeka poranny powrót pociągiem.
Wyjazd okazał się bardzo ciekawy, piękny krajobrazowo, pogoda dopisała. Ewa wszystko wymyśliła i zorganizowała perfekcyjnie, lepiej niż najlepsze biuro podróży. Sama trasa jest już warta przejechania dla widoków. Granice państwowe łącznie przekroczyliśmy... 13 razy. Całe szczęście, że istnieje strefa Schengen i nawet mimo kontroli austriackiej policji, wszystko szło bardzo sprawnie.