Lipiec był dla mnie pod kątem rowerowym niemal straconym miesiącem. Jazdy było
tyle co nic. Najpierw dwa wyjazdy urlopowe (czytaj tu), a potem powrót w kołowrotek pracy.
W dodatku pogoda też do najlepszych nie należała, więc po prostu nie było
kiedy. Początek sierpnia to raptem dwie przejażdżki - 50 i 70 km, wiec znów
niemal nic. Postanawiam jednak zrobić pierwszą w tym roku trasę powyżej 200
km, by nieco wyjść poza strefę komfortu. O tej porze roku ograniczeniem
komfortu nie jest dystans, tylko upał, który zawsze działa na mnie
destrukcyjnie. Na długie wycieczki najlepsza jest wiosna i jesień, lato
zdecydowanie się do tego nie nadaje.
Mam w głowie dwie różne trasy, obie zakładające start i metę w domu.
Decyduję się na trasę na północny wschód od Warszawy, gdzie zatoczę wielką pętlę
wokół Zalewu Zegrzyńskiego. Jedynym wolnym dniem jaki mam jest niedziela, co
powoduje, że muszę ruszyć względnie rano, by minąć ruch w samym mieście. Godzina
7 jest zupełnie wystarczająca, nie trzeba się zrywać, a wrócę do domu też nie
jakoś późno.
Ruszam z Ursynowa w stronę Stegien i Czerniakowa. Już od rana jest gorąco, ale
jak na razie dość znośnie. Muszę tylko pamiętać o regularnym smarowaniu się
kremem z filtrem, bo wczoraj nieco spiekłem się na kajaku. Ledwie godzina, a
ja to i tak odczuwam. Kieruję się na Trasę Siekierkowską, mijam ulicę
Płowiecką i tory kolejowe. Przecinam osiedla na Marysinie Wawerskim i przez
Wesołą jadę do Sulejówka. Ta droga wreszcie została wyremontowana, kiedyś było
tu wąsko i niebezpiecznie.
W Okuniewie mam skręcić na Zabraniec, ale jakoś mylę trasę. Orientuję się
dopiero po kilku kilometrach, że oddalam się na wschód, w stronę Węgrowa. Nic
straconego, zerkam na mapę i zmieniam nieco koncepcję. Musze dojechać do
Pustelnika, gdzie skręcę na północ, na Tłuszcz. To jeszcze kilka kilometrów
drogą nr 637. Mijam w końcu charakterystyczny kościół i kawałek dalej skręcam
w porządną, asfaltową drogę.
Robi się coraz cieplej. Jest jeszcze wcześnie, ale już potrzeba mi
pierwszego krótkiego postoju. Dwa banany i nowa warstwa kremu z filtrem. Niby
sporo piję, ale upał powoduje, że prędzej czy później poczuję objawy
odwodnienia.
Okolica jest bardzo ładna, rzekłbym sielska. Pola, łąki, wszechobecne bociany.
Drogi w sumie idealne, bo pokryte nowym asfaltem i zupełnie puste. Jedyny
zgrzyt jest w miejscowości Karolew, gdzie droga wprost na północ okazuje się
bardzo piaszczystą szutrówką, nie do pokonania na rowerze szosowym. Cofam się
kawałek do drogi nr 634 i jadę najpierw na wschód, a potem na zachód, na
Tłuszcz. Nadkładam ze 3 km, ale komfort nieporównywalny. Po kilku minutach
dojeżdżam do Tłuszcza, gdzie wiaduktem pokonuję linię kolejową Warszawa -
Białystok.
Teraz czeka mnie jeszcze kawałek jazdy na północ i dotrę do ekspresówki S8.
Lokalne drogi są niemal zupełnie puste, pojawia się więcej lasów, które dają
przyjemny chłód. Dojeżdżam do miejscowości, której nawa budzi moją wesołość.
Od razu nasuwa mi się piosenka zespołu Hey
"Są chwilę, gdy wolałabym martwym widzieć Cię
Nie musiałabym się Tobą dzielić, nie nie
Gdybym mogła schowałabym
Twoje oczy w mojej kieszeni
Żebyś nie mógł oglądać tych
Które są dla nas zagrożeniem
Do pracy nie mogę puścić Cię, nie, nie
Tam tyle kobiet, a każda w myślach gwałci Cię
Złotą klatkę sprawię Ci, będę karmić owocami
A do nogi przymocuję złotą kulę z diamentami"
Po chwili docieram do S8 i technicznymi drogami wzdłuż niej kieruję się na
północny wschód. Okazuje się, że Zazdrość jest dość rozległa, bo jej nazwa
pojawia się jeszcze kilka razy. W końcu w Lucynowie skręcam na północ,
przejeżdżam pod wiaduktami i po chwili docieram do stacji benzynowej na
wjeździe do Wyszkowa, gdzie robię małą przerwę. Za mną 90 km jazdy. Pora
znów na kolejne smarowanie się kremem.
Nieco dalej jest już most na Bugu i położony na wysokiej skarpie Wyszków.
Kieruję się przez miejski park na zachód. Mam teraz jechać w stronę
Pułtuska, ale uznaję, że lepiej będzie lokalnymi drogami na Zatory. Uniknę
dużego ruchu samochodowego. Zbliża się południe, upał narasta, ilość ludzi
też się zwiększa.
Lokalne drogi są rzeczywiście puste, ale zaczynam cierpieć. Słońce grzeje,
z nieba leje się żar. Jadę niby pod wiatr, ale ma on taką temperaturę, że
ogrzewa a nie chłodzi. W dodatku fajna droga niespodziewanie się kończy, a
dalej jest szutrówka. Po kilkuset metrach zamienia się ona w totalną
piaskownicę. Nie mam zamiaru tu mordować się na rowerze szosowym, wracam
więc do najbliższej wsi i kieruję się na północ, do drogi nr 618,
prowadzącej z Wyszkowa do Pułtuska. Trudno, miałem jej uniknąć, ale nie da
się jak widać.
Droga okazuje się ruchliwa i wykańczająca. Brak poboczy, mijające o
centymetry samochody, silny czołowy wiatr i liczne wzniesienia nie
ułatwiają sprawy. Czuję że zbliża się kryzys. Jakoś cisnę, ale prędkość
spada, a zmęczenie narasta. W końcu docieram do Pułtuska, przejeżdżam
mostem nad Narwią i zatrzymuję się w fast-foodzie pod złotymi łukami, na
jakiś posiłek i przerwę.
Za mną 123 km, przerwa była już potrzebna. Zimna cola nieco przywraca mi
świeżość, ale nadal dużo kilometrów przede mną. Liczę, że wraz ze zmianą
kierunku jazdy, wiatr nie będzie już tak uciążliwy.
Niestety, choć kieruję się teraz na południowy zachód, do Nasielska, to
wieje tak samo mocno. Postanawiam nieco skrócić trasę i skierować się
lokalnymi drogami na zaporę w Dębem. Znam te okolice, jechałem tu już (czytaj
tu).
Jest znów sielsko, nie ma ruchu, a asfalty są dobre. Brak tylko
jakichkolwiek sklepów, by kupić sobie jakiś izotonik.
Mijam Pokrzywnicę, Łosewo i Błędostowo, przecinam ruchliwą drogę nr 622 i
docieram do Wólki Smolanej. Tu jest kawałek szutrówki przez las i
wyjeżdżam na drogę nr 62. Kilka kilometrów na zachód, skręcam w stronę
Legionowa i stromym zjazdem docieram nad Narew, spiętrzoną w tym miejscu
zaporą, dzięki której istnieje Zalew Zegrzyński. Kilka zdjęć i kieruję się
w stronę Legionowa.
Ta droga jest bardzo ruchliwa, ale mam opracowany wariant omijający ją od
zachodu. Jadę nie drogą 632, a 631 do Chotomowa. Tam wreszcie jest jakaś stacja benzynowa, gdzie kupuję izotonik. Uff... odwodnienie narasta i jest odczuwalne. W Chotomowie jest remont drogi i mimo istnienia ścieżki rowerowej i tak trzeba jechać główną ulicą. W dodatku zaczyna lekko padać. Pojawia się całkiem ładna tęcza.
Od Jabłonny jest już doskonale znana ścieżka rowerowa. To już niemal Warszawa, ale do domu mam ponad 30 km. Przecinam osiedla na Nowodworach, wjeżdżam na wiślany wał. Teraz wzdłuż rzeki, do elektrociepłowni Żerań.
Postanawiam do domu jechać praską stroną Wisły, aby uniknąć tłumów na Bulwarach. Tu już zaczyna mi się kryzys. Już mnie boli wiele miejsc na ciele, już jestem poważnie odwodniony. Picie samej wody nic nie daje. Każda dziura, a jest ich wiele, jest mocno odczuwalna. Mijam Stadion Narodowy i mostem Łazienkowskim przejeżdżam na drugą stronę Wisły. W końcu docieram na Ursynów i do domu. Uff... czuję, że upał mnie wykończył, ale też brak regularnych jazd na takie dystanse powoduje, że nie jestem w najlepszej formie. Pokonałem 207,5 km, więc zgodnie z założeniem.
Załączam mapkę mojej trasy. W dużej mierze była bardzo ładna, wiodąc pustymi, dobrymi drogami. Jedynie odcinek Wyszków - Pułtusk był mniej przyjemny, ze względu na ruch samochodów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz