sobota, 22 stycznia 2022

Zimowy spacer po lasach Mazowieckiego Parku Krajobrazowego

Wykorzystując wolne sobotnie przedpołudnie i nieźle zapowiadającą się pogodę postanawiam z Madzią ruszyć na kilkugodzinny spacer gdzieś w podwarszawskie lasy. Odpuszczamy myśl o Puszczy Kampinoskiej. Jest niestety dość zatłoczona, ciężko zaparkować w popularnych miejscach. Jak dla mnie - jest też dość przereklamowana, bo nie ma w niej niczego nadzwyczajnego - ot lasy, piachy i bagna, jakich pełno w okolicach Warszawy. Niby jest to Park Narodowy, ale są tam szosy pełne TIR-ów, linie wysokiego napięcia, liczne zabudowania i ogólnie wszechobecna cywilizacja. Podobne, ale znacznie mniej tłumnie odwiedzane lasy są na południe od miasta, co jest nam znacznie bliższą geograficznie lokalizacją. Mamy wybór pomiędzy Lasami Chojnowskimi, Sękocińskimi a Mazowieckim Parkiem Krajobrazowym i decydujemy się na ten ostatni. Dzięki Południowej Obwodnicy Warszawy stał się teraz szybko i wygodnie dostępny. 

Po pół godzinie jazdy docieramy do Karczewa i zostawiamy samochód w okolicy dzielnicy przemysłowej. Tu już zaczyna się leśna szutrówka. Można jechać dalej samochodem, ale naszym celem jest kilkanaście kilometrów marszu. Niestety droga jest zlodowaciała i bardzo śliska i idzie się nią niezbyt pewnie mimo górskiego obuwia. Staramy się jakoś bokiem, bo mniej ubitym śniegu. Po kilkunastu minutach skręcamy w prawo i przechodzimy obok bazy edukacyjnej MPK. Zagłębiamy się w las, kierując się do rezerwatu "Na Torfach". Jest tu leśne, zarastające jezioro otoczone bagnami, wokoło którego prowadzi ścieżka edukacyjna.

Dochodzimy do pomostu. Jezioro teraz jest zamarznięte i przykryte świeżym śniegiem, sprawiając wrażenie pustej płaszczyzny. Lepiej jednak nie wchodzić na lód, bo jest bardzo cienki. Długo tu jednak nie zabawiamy, bo wieje zimny wiatr, a słońce chowa się za chmurami.



Na południowym krańcu jeziora zaczynają się bagniste i podmokłe tereny. Kluczymy wśród rozlewisk, w pewnym momencie musimy pokonać kilka metrów wody po ośnieżonym pniu. Udaje się jednak bez niechcianej kąpieli. 





Mijamy jezioro od wschodu, robimy jeszcze kilka zdjęć i kierujemy się do drogi, która zamierzamy dotrzeć do Dąbrowieckiej Góry. Jest tam lokalna atrakcja - bunkry z czasów I i II wojny światowej. Postanawiamy nie iść jednak główną, wyślizganą drogą, a równolegle do niej biegnącą leśną przecinką. Idzie się o wiele przyjemniej, choć czekają nas 4 km marszu. 


Po dobrych 45 minutach pokonanych żwawym krokiem skręcamy w lewo. Teren wyraźnie się wznosi, kulminując kilkanaście metrów powyżej ogólnego poziomu gruntu. W lasach MPK są wysokie piaszczyste wydmy, podobnie jak w Puszczy Kampinoskiej. Na szczycie widać już żelbetowe ściany bunkra Regelbau 514. Jest wyjątkowo zadbany jak na stuletnią fortyfikację, widać, że ktoś się nim opiekuje. Zresztą - wejście do środka jest zamknięte.




Obok bunkra jest okop z czasów wojennych, który również jest wyraźnie zadbany i poddany renowacji. Jest tu nawet funkcjonalna ziemianka, a wokoło są rozłożone różne materiały budowlane - widać, że ten obiekt również stanowi coś w rodzaju rekonstrukcji.



100 m dalej jest kolejny szczyt wzgórza, na którym jest kopuła obserwacyjna drugiego bunkra - Regelbau 120a. Schodzimy do wejścia i... okazuje się, że jest otwarte! W środku jest jakiś człowiek, który rozwija kable, więc pytamy czy można zobaczyć jak bunkier wygląda w środku. W odpowiedzi słyszmy że nie ma problemu i że zaraz w ogóle zapali wewnątrz światło. Trochę nas tym zaskakuje... jak to światło w jakimś poniemieckim bunkrze? Gdy wchodzimy wszystko się wyjaśnia. Bunkier jest poddany daleko idącej renowacji i jest czymś w rodzaju małego, ale świetnie oddającego klimat muzeum! Są tu pomieszczenia załogi, oficerów, strzelnica karabinu maszynowego MG-34, różne gazety, hełmy, pociski i inne fanty z epoki. Genialnie zrobione! W dodatku właściciel wszystko nam opowiada, pokazuje radiostację, dawne ogrzewanie, toaletę, otwory strzelnicze. Jak się okazuje, wraz z grupą podobnych mu pasjonatów włożył wiele pracy w przywrócenie bunkra do idealnego stanu. Rzeczy z czasów wojny to oryginały (może z wyjątkiem broni, która tak by luzem leżeć nie mogła). Małe ale niesamowite muzeum. Udało się tu wejść przypadkiem, bo właściciel akurat był, ale jak się okazuje będzie jeszcze sporo czasu. Wchodzą też inni zaciekawieni ludzie. Jest tu skarbonka na "co łaska", więc z chęcią się dorzucamy na tak fajną inicjatywę. Byłem już kiedyś przy tym bunkrze w czasie jednej z wycieczek rowerowych (czytaj tu - można porównać jak zmienił się wygląd obu bunkrów w ciągu niecałych dwóch lat) ale nigdy bym nie pomyślał, że uda się wejść do środka. Niespodzianka bardzo podniosła walory dzisiejszej wycieczki.









Goni nas już trochę czas, a do samochodu pozostało 5 km. Wracamy główną, wyślizganą drogą. Idzie się średnio przyjemnie, co jakiś czas nogi uciekają na boki. Ale ładna pogoda i mroźne powietrze sprawiają, że mimo wszystko nie ma co narzekać. W końcu docieramy na parking. Wyszło nieco ponad 12 km marszu. Fajna, trzygodzinna wycieczka.


Bunkry jak się okazuje tworzyły system umocnień Przedmościa Warszawy (czytaj tu) i jest ich więcej, choć jedynie te dwa są odrestaurowywane. Część to już zupełne ruiny, wysadzone w czasie działań wojennych. Warto również odwiedzić profil FB pasjonatów, którzy opiekują się bunkrami na Dąbrowieckiej Górze (patrz tu). Polecam odwiedzić zarówno bunkry, jak i sam Mazowiecki Park Krajobrazowy. Może być doskonałą alternatywą od zatłoczonego Kampinoskiego Parku Narodowego.

niedziela, 9 stycznia 2022

Krótka wycieczka do Kazimierza Dolnego i Puław

Razem z Madzią mamy dziś częściowo wolną sobotę. Częściowo, bo o 16 muszę być w pracy. Postanawiamy jednak wykorzystać światło dnia i udać się gdzieś poza Warszawę, by zobaczyć coś ciekawego, pospacerować. Już wczoraj rzuciłem pomysł - Kazimierz Dolny i wąwozy lessowe, co Madzi przypadło do gustu. Nastawiam budzik przed 7 rano, tak by o 8 ruszyć w drogę.

Na szczęście nowa Południowa Obwodnica Warszawy pozwala w kilka minut dotrzeć do trasy S17, którą jedzie się bezproblemowo i wręcz idealnie. Ruch jest bardzo mały, pogoda rewelacyjna. Po godzinie i kilku minutach docieramy do Żyrzyna, gdzie skręcam w lokalną drogę do Puław. Przecinamy centrum miasta, kierując się wzdłuż Wisły na Kazimierz. Tu już zaczynamy nawigować na pierwszy cel wycieczki, czyli wąwóz Korzeniowy Dół. W Bochotnicy skręcamy w lewo, potem w Skowieszynku w wąską drogę prowadzącą na tzw. Góry - część Kazimierza położoną na wyżynie, pomiędzy biegnącymi z obu stron dolinkami. Gdy docieramy na miejsce... okazuje się, że droga do wąwozu jest, ale jest tam zakaz ruchu. W dodatku nie ma tu gdzie zostawić samochodu choćby na poboczu - jest zbyt wąsko. Zatrzymuję się i analizuję mapę. No tak, parking jest na dole, na drugim końcu wąwozu, na tzw. Dołach. By tam dotrzeć muszę się cofnąć i pojechać równoległą drogą w dolince... lub pojechać prosto, dotrzeć do samego Kazimierza i dolinką dojechać na parking od drugiej strony. Oba te warianty są podobne odległościowo, więc wybieram jazdę do przodu, przez miasteczko. 

Kawałek dalej zaczyna się... zjazd w dół wąwozem. Droga zmienia się w kocie łby, po obu stronach piętrzą się strome ściany. Ale to już właśnie Kazimierz - wyłania się baszta zamku. Jeszcze chwila i wyjeżdżamy na pusty zupełnie rynek. Kierujemy się w lewo, w stronę parkingu przy dolnym wylocie wąwozu Korzeniowy Dół. Po kilku kilometrach jazdy docieramy na miejsce. Parkingi są dwa, ale jeden z nich jest zamknięty, a drugi niby płatny, ale chyba w sezonie, bo teraz nie ma na nim nikogo. Zostawiamy samochód, bierzemy plecak i ruszamy na spacer. Po chwili docieramy do wlotu wąwozu i ruszamy nim w górę.

Wrażenie jest niesamowite. Droga pnie się może niezbyt stromo, ale wąwóz jest wąski, jego ściany pionowe, a wprost z tych ścian wyrastają drzewa, tak że doskonale widać ich złożone systemy korzeniowe. Bywałem w wąwozach lessowych Zamojszczyzny, ale ten tutaj jest niezwykły i w takim jeszcze nie byłem. Naprawdę robi duże wrażenie, szczególnie w tym ostrym, porannym słońcu. Robimy sporo zdjęć.





Wąwóz kończy się po kilkuset metrach. Mieliśmy szczęście, bo o tej porze nie było w nim nikogo poza nami, co pozwoliło nacieszyć się w spokoju jego pięknem. Przed nami jeszcze nieco podejścia i zabudowania, które widzieliśmy już niedawno, przejeżdżając koło nich. Postanawiamy urozmaicić wycieczkę, bo jak wynika z mapy - wąwozów w okolicy jest cała masa. Przechodzimy na przełaj do sąsiedniego i schodzimy ostrożnie w dół po jego stromych zboczach.


Ten wąwóz jest już zupełnie inny. Jest o wiele rozleglejszy i głębszy, a ponadto ma sporo bocznych odnóg. Tak właśnie jak wąwozy na Roztoczu. Ściany nie są pionowe - to po prostu wysokie i strome, ale jednak zbocza. Poruszamy się w dół, znów robiąc kilka zdjęć.




Wkrótce okazuje się, że poruszaliśmy się jedynie odnogą jeszcze większego wąwozu, którego dnem biegnie droga. Zmieniamy kierunek i znów rozpoczynamy podejście. Mijamy kapliczkę. Po dłuższej chwili dochodzimy wreszcie do drogi na Górach, którą już dziś jechaliśmy. Skręcamy w lewo, w stronę Kazimierza.



Czeka nas teraz kilka kilometrów marszu. Pogoda jest przecudna, choć jest dość zimno. Okazuje się, że co i rusz w jedną lub drugą stronę zaczyna się jakiś głęboko wcięty wąwóz. Krajobraz jest niesamowity, choć okolica jest dość gęsto zabudowana i większość wąwozów stanowi własność prywatną. W końcu docieramy do stromo prowadzących w dół kocich łbów. To już okolice zamku w Kazimierzu.


Postanawiamy wejść na górującą nad okolicą basztę. Kilka chwil stromego podejścia i... okazuje się, że budka widoczna z daleka, to nie jest punkt sprzedaży biletów, a jedynie punkt ich kontroli... Sprzedaż biletów jest na zamku. No cóż, w takim razie schodzimy na zamek.


Kupujemy dwa bilety po 10 zł i zwiedzamy ruiny. W sumie mało jest tu do zwiedzania. Są niewielkie pomieszczenia z maleńkimi ekspozycjami. Atrakcją są same ruiny, ale i tak nie wszędzie można wejść. Docieramy na punkt widokowy i robimy kilka zdjęć.




Wracamy znów pod górę w stronę baszty. Tym razem nie będzie już problemów z wejściem. Poza tym, że jest już nieco ludzi i ciężko się mijać na wąskich drabinkach. Jednak po chwili jesteśmy na jej szczycie. Widok jest naprawdę piękny. Widać kazimierski fragment Małopolskiego Przełomu Wisły, widać położone na drugim brzegu ruiny zamku w Janowcu, widać całe miasteczko i sam zamek, widać w końcu odległe o kilkanaście kilometrów Puławy i górujące nad nimi kominy Zakładów Azotowych. Wokół słońca tworzy się wyraźne halo, co zapowiada zmianę dobrej jeszcze pogody. Pojawia się coraz więcej chmur.







Schodzimy na dół i ruszamy już do samego miasteczka. Docieramy na rynek. Jakże dziś jest pusty! W sezonie letnim to modne miejsce jest bardzo zatłoczone, niemal jak rynek w Krakowie. Wiele osób twierdzi, że Kazimierz to właśnie taka miniaturka Krakowa. Jak dla mnie, to jednak przesada. Owszem, miasteczko jest malowniczo położone, ma w sobie to coś, ale jest tak malutkie, że jest to dosłownie kilka wzgórz i uliczek. Nawet nie próbowałbym tego porównywać do Krakowa. Nigdy nie rozumiałem fenomenu tego miejsca i tłumów które tu ciągną latem. Dziś na szczęście jest pusto, więc jednak pewien urok się odczuwa.



Chwilę spacerujemy po rynku, wchodzimy jeszcze w jakieś boczne uliczki. W dawniejszych czasach mieszkało tu wielu Żydów, teraz jest nawet maleńka synagoga. Madzia wchodzi tam na dłuższą chwilę, a potem jeszcze do sklepu z antykami. Robi mi się zimno. Marsz się skończył, a wiatr i mróz robią swoje.


Na szczęście w końcu ruszamy w stronę parkingu gdzie zostawiliśmy samochód. Przekonuję Madzię by już odpuścić sobie kolejne uliczki czy pójście nad Wisłę. Chcę zatrzymać się jeszcze w Puławach i zobaczyć Park Czartoryskich, którego jakoś dotąd nigdy nie widziałem. A że robi się coraz później i czas zaczyna nas gonić, to wizyty w Kazimierzu nie ma co przedłużać. Szybkim krokiem ruszamy przed siebie. Po kilku minutach rozgrzewam się. Okolica jest równie malownicza co na Górach, choć są to Doły ;) Teren i nawet budownictwo rzeczywiście przypominają okolice podgórskie.


Po dobrych 30 minutach marszu docieramy do samochodu. O dziwo - pusty rano parking teraz jest w pełni zastawiony. Nie tylko my skorzystaliśmy z pięknego dnia. Wsiadamy i ruszamy do Słowieszynka i Bochotnicy. Droga też jest niemal górska - wije się i najpierw stromo podjeżdża, by potem stromo zjeżdżać w dolinę. Wreszcie wzdłuż wiślanych wałów kierujemy się do Puław. Po kilkunastu minutach wjeżdżamy do miasta i docieramy na parking przy parku. Spacer nie będzie długi, bo czasu już nie pozostało zbyt wiele.

Park okazuje się dość zwyczajny, może dlatego, że nie ma liści na drzewach. Z pewnością jednak niezwyczajny jest pałac Czartoryskich. Przypomina mi wyglądem i układem ten w Wilanowie. Bardzo mi się tu podoba i warto było tu dotrzeć.


Przed pałacem spaceruje tez mnóstwo pawi. Zauważamy też, że w klatce niedaleko jest... paw albinos! to chyba rzadkość. Tabliczka głosi, że to "gwiazda" pałacowego stada tych ptaków. Dlaczego jednak siedzi w klatce, zamiast chodzić wraz z innymi? Wydaje nam się, że znamy odpowiedź - na głowie ptaka są ślady po dziobach. Pewnie jako "odmieniec" nie jest mile widziany w stadzie. Jakże takie zachowania przypominają czasem zachowania ludzi... Obchodzimy cały park dookoła, robimy jeszcze zdjęcia zamkniętej świątyni Sybilli. Robi się zimno. Pora wracać do samochodu.




Ruszamy już do Warszawy. Przejeżdżamy znów przez centrum Puław i docieramy do ekspresówki S17. Pogoda rzeczywiście się popsuła - przyszły chmury i wyraźnie spada ciśnienie, bo oboje nas ogarnia senność. Ratujemy się kawą z termosu. Do Warszawy jest około 120 km, ale doskonała droga pozwala je pokonać dosłownie w ciągu godziny. Nowy most i obwodnica również pozwalają błyskawicznie dotrzeć do domu. Teraz szybki obiad i do pracy.

Wypad okazał się bardzo udany. Zobaczyliśmy kilka fantastycznych miejsc, wyrwaliśmy się z Warszawy choćby na parę godzin. Przeszliśmy ponad 10 km w dość urozmaiconym terenie, nie było tłumów, zobaczyliśmy ciekawostki zarówno przyrodnicze jak i architektoniczne. Było warto!

Kazimierski Park Krajobrazowy i w ogóle cała ta okolica jest godna polecenia i muszę poznać ją lepiej. Tereny wydają się doskonałe na rower górski. Co prawda byłem tu już raz rowerem szosowym, ale trasa rozpoczęła się w Warszawie i zakończyła w Warszawie, zajmując mi cały dzień i przekraczając dystans 280 km. Nie miałem ani sił ani czasu, by rejon poznawać (czytaj tu). Muszę po prostu zapakować rower do samochodu, dotrzeć tu na miejsce i zjeździć całą okolicę, zapuszczając się właśnie w te niesamowite wąwozy.


Na koniec mapka ze strony Geoportalu, na której przy ukazaniu rzeźby terenu widać dokładnie ile tych wąwozów w okolicy występuje i jak skomplikowana jest ich struktura. Czerwoną kropką zaznaczyłem sam Kazimierz Dolny.