Tegoroczne lato, podobnie jak i zeszłoroczne, miało być wypełnione długimi
rowerowymi trasami. Niestety, stało się inaczej. Bardzo duża ilość pracy,
średnia pogoda gdy już były dni wolne, a także mimo wszystko chęć pojechania
na jakikolwiek "normalny" urlop ograniczyły rowerowe aktywności do wycieczek
krótkich i w sumie dość rzadkich. Tego lata nie zaliczyłem żadnej trasy
powyżej 100 km, ostatnia dłuższa wycieczka to wiosenny, 300-kilometrowy
przejazd Kraków - Warszawa (czytaj
tu).
Jest piękna i chłodna jesień, moja ulubiona pora na wszelkie aktywności
zewnętrzne. Nie ma już upałów, nie ma burz, nie ma też raczej tłumów turystów.
Pogoda za to jest zazwyczaj idealna, a dzień jeszcze wystarczająco długi by móc
to w pełni wykorzystać. Postanawiam nieco nadrobić rowerowe zaległości. W głowie
mam dwie trasy: Bydgoszcz - Warszawa i Białystok - Warszawa. Mój wybór pada na
tą drugą. Jest krótsza, więc w efekcie czeka mnie krótsza jazda po zmroku.
Przyznaję też sam przed sobą, że skoro dawno nie robiłem żadnych dłuższych
wycieczek, to ponad 300 km z Bydgoszczy będzie już wyzwaniem, podczas gdy
niecałe 250 km z Białegostoku to raczej nic wielkiego i nawet bez specjalnego
treningu pokonam ją bezproblemowo.
Poranny pociąg mam o 5:50. Gdy wsiadam w pierwsze metro jest zupełnie ciemno,
a w samym metrze też świeci pustkami. Na Dworzec Centralny docieram
kilkanaście minut przed odjazdem, schodzę na swój peron, po czym... z
głośników pada komunikat że pociąg "Karkonosze" wjedzie na inny peron. No więc
biegiem na górę, tak jak i inni pasażerowie. Oczywiście ruchome schody nie
działają. Przypomina mi to nieco minioną epokę, tak jakby nic tu się nie
zmieniło od 30 lat. Jedynie pociąg jest zdecydowanie współczesny. I choć
lotniczy wagon jest funkcjonalny i wygodny, to jednak nie jest pozbawiony wad.
Są tu niby dwa wieszaki na rowery, ale w praktyce wejdą wyłącznie dwa rowery
szosowe z wąskimi kierownicami i to na styk. Mój udaje się powiesić, ale inny
pasażer, z bardziej klasycznym rowerem nie ma już jak tego zrobić, bo jest za
ciasno. Jego sprzęt musi więc jechać na stojąco. Nie rozumiem jak można
zaprojektować nowoczesny wagon i tak wąskie wieszaki by były takie problemy.
Pociąg należy do PKP Intercity i choć kojarzy się to z wysokimi cenami, to
jednak nie kosztuje jakoś wiele - 39 zł za przejazd z rowerem. Nie jest to
jednak ekspres, zatrzymuje się na wielu stacjach, na których zresztą nikt nie
wsiada. Początek podróży to jeszcze zupełna ciemność, ale w okolicy Łochowa
zaczyna się już rozwidniać. Wszystko białe od szronu... no cóż, w nocy
temperatura spada już do wartości bliskich zeru stopni. Gdzieś za Małkinią
wita mnie wspaniały wschód słońca.
Dalszy odcinek jest w jakiejś poważnej przebudowie. Wszystko wokół torów zryte
ciężkimi maszynami, obok sterty gotowych podkładów, teren jest niwelowany i
tworzone są nasypy. 100 km przez jeden wielki plac budowy. W końcu docieram na
dworzec w Białymstoku, który również jest w przebudowie i jest nieczynny.
Wyjście do miasta jest jakąś tymczasową ścieżką przez tory. Ubieram się nieco
cieplej, zakładając buffa na szyję i drugiego na głowę. Przydają się też
rękawiczki, bo już po chwili jazdy robi się bardzo zimno. Moim pierwszym celem
jest rynek, na który docieram po kilku minutach.
Teraz nie ma już co marudzić, pora ruszać w drogę powrotną do Warszawy. Mam
wyznaczoną trasę, którą mam zapisaną jako ślad w telefonie, ale mam też ogólny
plan w głowie. Nie muszę co chwila wyciągać telefonu i sprawdzać swojej
pozycji. Początkowo jedzie się bardzo dobrze, są wygodne ścieżki rowerowe, a
ja kieruję się na Wysokie Mazowieckie.
W pewnym momencie gubię jednak swoją trasę. Orientuję się po dość krótkim
odcinku, ale dobry kilometr muszę wrócić. Trochę mnie to złości, bo nie było w
sumie żadnego drogowskazu, a ja pojechałem tak jak nakazywała logika. Docieram
do wylotówki i ruszam ścieżką rowerową. Przede mną wiadukt nad torami
kolejowymi. I co? I ścieżka skręca gdzieś w prawo, w ogóle nie wjeżdżając na
wiadukt. A zerknięcie w telefon mówi mi, że ten kierunek jest totalnie bez
sensu, nie ma jak pokonać torów na długim odcinku. Znów nie było żadnych
oznaczeń, że nie da się przejechać. Wracam dobry kilometr i przejeżdżam na
drugą stronę wylotówki. Tu na szczęście jest ścieżka, która wiedzie górą
wiaduktu. Straciłem jednak kilkanaście minut na kręcenie się niemal w miejscu.
Za wiaduktem miasto się kończy, a zaczynają przyległe mniejsze miejscowości. I
znów cyrk. Tu jest kawałek ścieżki rowerowej po jednej stronie. Ale za
kilometr się kończy. Trzeba na drugą. Tam też zaraz się kończy. I znów na
drugą. W dodatku zakaz jazdy normalną jezdnią. I znów na drugą. Zaczynam już
przeklinać. Kolejny fragment ścieżki kończy się w polu. Trzeba jednak jezdnią,
którą tu już można. I znów kawałek ścieżki. Zero sensu i ciągłości, tak jakby
każda miejscowość robiła kawałek bez żadnego porozumienia z sąsiadami. W końcu
jednak dłuższy odcinek całkiem nowej i dobrej ścieżki.
Ta jednak też niespodziewanie się kończy i jest znak ślepej uliczki. No cóż,
jadę już główną jezdnią, nie mam wyboru. 200 m dalej... ścieżka znów się
pojawia! Na szczęście kawałek dalej jest rondo gdzie odbijam na Wysokie
Mazowieckie. Tu już kończy się nowa dwupasmówka i nie ma wyboru - trzeba
jechać jezdnią, bo nie ma tu żadnych ścieżek rowerowych. Ruch jest jednak
niewielki i jedzie się przyjemnie. Robi się w dodatku coraz cieplej, więc
zdejmuję najpierw rękawiczki, a potem buffa chroniącego szyję. Jak na razie
trasa jest nudna i mało widokowa. Przede mną jednak Narwiański Park Narodowy i
dolina Narwi. Tu liczę na coś ciekawego. Niestety główne rozlewiska znajdują
się dalej na północ, a tu są po prostu duże mokradła, po horyzont widać
trzcinowiska. Zatrzymuję się jednak, bo moją uwagę przyciągają trzy młode
łosie, brodzące jakieś 200 m od drogi. Żałuję, że nie mam ze sobą normalnego
aparatu, a jedynie telefon. Zdjęcie będzie wyłącznie pamiątkowe, bo są zbyt
daleko.
Kawałek dalej jest most na Narwi, skąd widać samą rzekę. Tu jest to właściwie
rzeczka, zupełnie inna niż w okolicach Warszawy.
Kawałek dalej znów zatrzymuję się, bo na polu jest kilkadziesiąt żurawi.
Wielkie ptaki są jednak znacznie mniejsze niż łosie i tym razem wiem z całą
pewnością, że na zdjęciu nic sensownego nie będzie widać. Szkoda że nie są
bliżej, bo jest ich naprawdę dużo. Kilka kilometrów dalej, w miejscowości
Sokoły odbijam na południe. Moim celem jest zjechanie z drogi nr 678
prowadzącej na Wysokie Mazowieckie. Ruch niby jest niewielki, ale na bocznych
drogach będzie pewnie zerowy. Przecinam już po raz drugi tory którymi jechałem
rano. Z roweru plac budowy wygląda jeszcze gorzej niż z okien pociągu.
Wszystko rozgrzebane.
Okoliczne pola są intensywnie nawożone. W całej okolicy unosi się woń
obornika. Momentami na tyle silna, że aż się robi słabo. Ten sam problem był w
zeszłym roku, na jesiennej wycieczce Gdańsk - Warszawa (czytaj
tu). Jednak na liczniku już 50 km, pora na mały przystanek i zjedzenie
czegokolwiek. Nie ma tu żadnej wiaty przystankowej, pozostaje po prostu zrobić
"piknik na skraju drogi". Przy okazji dokładnie obdzieram rower z pajęczyn babiego lata. Jest tego pełno w powietrzu i po iluś kilometrach okleja wszystko.
Posiłek poprawia mi humor, nie przeszkadza mi już tak woń świńskiego nawozu.
Jadę dalej, po raz kolejny przecinając remontowaną linię kolejową. Docieram do
miejscowości Czyżew, gdzie skręcam na drogę nr 63 prowadzącą do Sokołowa
Podlaskiego. Nieco obawiałem się tego odcinka, ale ruch jest nadal znikomy. Tu
już po raz ostatni przecinam linię kolejową i po kilku kilometrach jazdy
docieram do granicy województwa mazowieckiego.
Woń obornika niezmiennie towarzyszy mi cały czas, zmienia się tylko lokalnie
jej intensywność. Jak dotąd trasa to tłuczenie kilometrów, zero ciekawych
miejsc, zero ciekawych widoków. Miłym urozmaiceniem jest most na Bugu, gdzie
na chwilkę się zatrzymuję, fotografując sporą już rzekę.
Kieruję się na Kosów Lacki, miejscowość leżącą mniej więcej w połowie mojej
trasy. Na liczniku już ponad 100 km. Po pół godzinie jazdy docieram do Kosowa,
gdzie jest całkiem ciekawy kościół. Jako że miejscowość ma skomplikowany układ
komunikacyjny, to upewniam się w telefonie jak mam jechać.
Mijam rondo, gdzie jest drogowskaz na Węgrów, pokazujący że trzeba jechać
prosto. Jadę więc prosto, szczególnie że jest tu nowa nawierzchnia. Wiatr w
plecy, jedzie się bardzo przyjemnie. Ciepłe kolory jesieni dodatkowo podnoszą
uroki trasy. Ruch całkowicie zerowy, aż mnie to dziwi. Nagle... asfalt kończy
się w polu i zaczyna szutrówka! O co chodzi? Wyjmuję telefon. A niech to,
okazuję się, że pojechałem jakąś drogą na zachód, a nie na południowy zachód,
na Węgrów. Ale jak ja to mogłem zrobić? Przecież Węgrów to spora miejscowość,
a mogę przysiąc, że żadnych oznaczeń za rondem już nie było... Cóż robić?
Muszę wrócić albo do Kosowa, albo gdzieś próbować przebić się bokiem do drogi
na Węgrów. Straciłem znów sporo czasu i kilka kilometrów. W dodatku teraz jadę
pod wiatr.
Na szczęście według mapy jest tu droga w prawo. I rzeczywiście jest, w dodatku
to nowiutki asfalt! Super, nie straciłem tak znów dużo. Mina rzednie mi, gdy
po kilometrze asfalt się kończy. Ale mapa mówi też, że jakieś 2 km dalej jest
większa wieś i tam powinien być znów asfalt. No trudno, dam radę szosowym
rowerem po szutrze.
Rzeczywiście, kawałek dalej znów jest asfalt i już bez problemów docieram do
drogi na Węgrów. To odnowiony odcinek, nawierzchnia jest bardzo dobra i jedzie
się lekko i przyjemnie. W dodatku tu wreszcie są jakieś lasy, a nie tylko pola
i łąki. Nie ma może wielkich widoków, ale to miła odmiana. Do Węgrowa
pozostało kilkanaście kilometrów. Już minąłem połowę mojej trasy. Po jakimś
czasie orientuję się, że... znów zjechałem z zaplanowanej drogi. Jak to jest
możliwe? Jadę tak jak nakazuje logika, główną drogą. I jadę znów jakoś inaczej
niż najprostszą trasą na Węgrów. Ten odcinek jest fatalnie oznakowany. Na
szczęście jadę w zasadzie równolegle do założeń i nie muszę już kombinować, bo
i tak dotrę do celu. W końcu przede mną połączenie z drogą nr 62 i jestem w
Węgrowie. Zaczyna się tu ścieżka rowerowa z kostki i zakaz jazdy szosą. No
nic, jakoś to przeboleję, choć asfalt jest o wiele gładszy. Miasto okazuje się
dość rozległe, bo od tabliczki do centrum jest kilka kilometrów. Na szczęście
do centrum nie muszę wjeżdżać, jest tu taka mała wewnętrzna obwodnica. Mijam
nieco bloków, jakąś galerię handlową. Nie spodziewałem się, że Węgrów jest tak
rozwinięty, kojarzyłem że jest znacznie mniejszą miejscowością. Kawałek dalej,
przed miejscowością Liw docieram na most nad Liwcem.
W Liwie jest ciekawy obiekt, wart odwiedzenia przy innej okazji. To zamek
książąt mazowieckich. teraz robię mu tylko zdjęcie, bo pora jechać dalej. Do
domu już poniżej 100 km, ale to nadal spory kawałek.
Tutaj podejmuję też decyzję, by zmienić zaplanowaną trasę. Miałem zamiar
jechać lokalnymi drogami w stronę Mińska Mazowieckiego, by tam wjechać na
drogi techniczne przy autostradzie A2 i nimi dotrzeć do Warszawy. Obawiałem
się dużego ruchu na trasie na Stanisławów i Sulejówek. Okazuje się jednak, że
ruch jest na tyle mały, by nie kombinować już z nawigowaniem po wioskach, ani
po nieznanych mi drogach technicznych, w dodatku po ciemku. Tak po prostu
muszę się trzymać drogi nr 637 i oznaczeń na Warszawę. Będzie to podobna
odległość, ale prościej nawigacyjnie. Za Liwem droga dość długo się wznosi.
Podjazd trwa kilka kilometrów i jest bardzo wyraźny. Liwiec musi płynąć tu
rozległą doliną. W końcu jednak teren wypłaszcza się i mogę przyspieszyć.
Słońce chyli się ku zachodowi. Na jakimś przystanku znów coś zjadam, montuję
na rower lampki i zakładam buffy i rękawiczki. Wkrótce się przydadzą. Jeszcze
ostatnie światło dnia i krwistoczerwony zachód słońca.
Mimo że słońce zaszło to łuna na zachodzie pozwala na dobrą widoczność i
przyjemną jazdę. Docieram do Stanisławowa. Tu są ostrzeżenia, że dalsza droga
jest w przebudowie i pojazdy powyżej 10 ton muszą jechać objazdem przez Mińsk
Mazowiecki. Zaczynają się też rozległe lasy, co znacznie pogarsza widoczność.
Ruch też ulega zwiększeniu, do Warszawy pozostało niecałe 40 km. Wkrótce
pierwszy ruch wahadłowy.
Są dwa odcinki zwężone do jednego pasa. Na rowerze mogę osiągnąć maksymalnie
35-38 km/h, a one mają ponad kilometr długości. Mam wrażenie, że tamuję ruch,
że samochody za mną nie wyrobią się przed zmianą świateł. A jest tak wąsko, że
nie mogą mnie wyprzedzić. Cisnę ile się da. Jednak po coś jest ograniczenie do
40 km/h na tych remontowanych odcinkach - zarówno ja, jak i samochody za mną
bez problemów się wyrabiają.
Robi się już kompletnie ciemno. Ciężko mi ocenić gdzie jestem i jak daleko.
Niby wkrótce powinien być Okuniew, ale to jeszcze kawałek. Robi się coraz
zimniej, znów temperatura spada do kilku stopni. A która część ciała u faceta
najszybciej traci czucie poza palcami dłoni i nóg, gdy jest na rowerze
owiewana od wielu godzin zimnym wiatrem? Wiadomo. W dodatku długi czas
siedzenia na siodełku upośledza krążenie w tych miejscach. Nie chcąc sobie
zrobić krzywdy, stosuję patent, jakim ratowałem się kilka lat temu w Tatrach
(czytaj
tu) podczas rowerowej wyprawy w październiku - awaryjny buff instaluję z przodu
w spodenkach, tworząc dodatkową izolację. Serio nie polecam odmrożenia sobie
czegokolwiek, a już szczególnie tych czułych miejsc.
W końcu docieram do Okuniewa. Tu jest ścieżka rowerowa i zakaz jazdy jezdnią.
Ścieżka jest z kostki, ale nie jest taka zła. Docieram do Sulejówka, gdzie
skręcam na Starą Miłosną. To już Warszawa. Niby blisko, ale jednak jeszcze
dobra godzina jazdy. Tu na szczęście nie muszę nawigować, bo drogi znam na
pamięć. Jadę przez Międzylesie, mijam Centrum Zdrowia Dziecka, mijam linię
kolejową do Otwocka, skręcam w lewo w Trakt Lubelski i docieram w końcu do
Południowej Obwodnicy Warszawy. Jeszcze pół godziny. Próbuję zrobić z Mostu
Południowego zdjęcie odległego centrum miasta, ale telefon nie pozwala by to
zdjęcie miało jakąkolwiek wartość poza pamiątkową.
Jeszcze kilkanaście minut jazdy. Wilanów, Powsin, Kabaty. O 21 jestem pod
domem. Całość zajęła mi 12,5 godziny, pokonałem 239 kilometrów. Gdyby jednak
nie gubienie drogi przez nielogiczne oznakowanie, to byłoby nieco krócej i
byłbym zapewne z pół godziny wcześniej.
Mapka mojej wycieczki. Trasa niestety nie była zbyt spektakularna, widokowo
nie było na niej niczego porywającego, a i mijane rejony były typowo rolnicze
na Podlasiu i nieco bardziej zalesione na Mazowszu. Przez większość trasy ruch
za to był bardzo mały i muszę stwierdzić, że była ona bezpieczna. No i przez
większość trasy towarzyszyła mi niezapomniana woń nawozu naturalnego :)
Decyzja o zmianie pierwotnego planu i pojechanie z Węgrowa prosto na Warszawę
przez Stanisławów była dobra, bo zaoszczędziła mi problemów nawigacyjnych w
ciemnościach, a takie mogły być na lokalnych drogach i drogach technicznych
przy autostradzie A2.
Analiza na Google Street View wykazała, że rzeczywiście w Kosowie Lackim droga
jest słabo oznaczona i dlatego ją pomyliłem. Na rondzie jest, że prosto na
Węgrów. A 50 m dalej jest właściwa droga na Węgrów, skręcającą w lewo, gdzie
już nie ma oznaczenia. Dlatego pojechałem prosto, w drogę lokalną, kończącą
się po kilku kilometrach w polu.
Trasa na moim blogu dostaje znacznik #duże, choć nie przekroczyła 250 km. Brakowało jej jednak niewiele, a dodatkowo muszę doliczyć sporo czasu na dojazd w miejsce startu, więc warunkowo uznaję że była duża a nie średnia.