Po ciekawej zeszłorocznej rowerowej wycieczce
Gdańsk - Warszawa
miałem plan pokonania podobnej długodystansowej trasy, tylko dla odmiany z
Krakowa do Warszawy. Jednak przyszedł szczyt trzeciej fali zachorowań na
COVID-19, potem zima, potem długo nie mogła nadejść wiosna dająca odpowiednie
warunki. Wiosna wreszcie jest, ale już za kilka dni będę w pracy mieć
prawdziwy kocioł, więc dość spontanicznie podejmuję decyzję o realizacji
odłożonego od jesieni planu.
Chciałbym zobaczyć niejako przy okazji Ojcowski Park Narodowy, w którym
nigdy dotąd nie byłem. Układam trasę tak, by go przecinała. Rozważam różne
warianty czasowe, ale najlepszym rozwiązaniem wydaje mi się przyjazd jak
najwcześniejszym porannym pociągiem do Krakowa i powrót do Warszawy późnym
wieczorem. W ten sposób odcinek po zmroku i na zmęczeniu to będą znane już mi
dobrze podwarszawskie drogi, gdzie nie muszę korzystać z mapy.
Jako że pociąg z Dworca Centralnego mam o 5:47, to wstaję o 4:20.
Jest zimno, więc ubieram się w długą koszulkę, na którą zakładam jeszcze
koszulkę krótką. Postanawiam na dworzec dojechać metrem, oszczędzając sobie
dodatkowych kilkunastu kilometrów na rowerze. Jest to pierwszy bezpośredni
pociąg do Krakowa, podróżnych jest garstka, a w moim bezprzedziałowym wagonie
jest może kilkanaście osób. O dziwo, poza mną jedzie ktoś z rowerem. Nieco
ponad 2,5 godziny jazdy mija szybko, a pogoda zapowiada się całkiem nieźle -
sporo chmur i niezbyt upalnie. Przejrzystość powietrza jest doskonała, już
przed Krakowem widzę na horyzoncie ośnieżone szczyty Tatr Wysokich, oświetlone
porannym słońcem. Jeszcze chwila i wysiadam na stacji Kraków Główny.
Mimo że jest 8:30 rano, a więc dość późno, uznaję, że grzechem było by być w
Krakowie i nie dotrzeć na Rynek. To raptem dodatkowe kilka minut, nie zbawi
mnie to. Mijam Planty, mijam Bramę Floriańską i po chwili jestem na pustym o
tej porze Rynku Starego Miasta. Pogoda jest coraz lepsza, wychodzi słońce i
robi się ciepło. Kilka zdjęć, zerknięcie na mapę i ruszam na północ.
Początkowo jedzie się wśród staromiejskiej zabudowy, gdzie zarówno tory
tramwajowe, pas ruchu dla samochodów i pas ruchu dla rowerów są jednym i tym
samym. Mijam wewnętrzną obwodnicę centrum Krakowa, gdzie kończy się
jakikolwiek wyznaczony pas dla rowerów i zaczyna dziurawy asfalt. Mijam ulicę
Opolską, będącą nieco dalszą obwodnicą miasta. Jest ona w przebudowie i choć
tu są ścieżki rowerowe, to wkrótce znikają wraz z wyrwanym asfaltem. Jakoś
przeciskam się na drugą stronę i kieruję dalej na północ. To już koniec
większych osiedli, rozpoczyna się zabudowa podmiejska. Kieruję się drogą 794
na Wolbrom i Januszowice. Ruch jest spory, więc trzeba jechać ostrożnie. Robi
się coraz cieplej, a w dodatku droga wiedzie lekko pod górę. Zaczynam
zastanawiać się, czy nie stanąć i nie zdjąć koszulki z długim rękawem,
zostawiając tylko tą z krótkim. Uznaję jednak, że dotrwam tak do Ojcowskiego
Parku Narodowego i dopiero wtedy się częściowo rozbiorę.
W Januszowicach skręcam w kierunku Ojcowa. Od razu robi się cicho, znika
większość samochodów, a cała okolica robi się ładniejsza. To już Dolina
Prądnika, niezwykle urocze miejsce. Są tu zadbane domy, widać, że albo
nastawione na turystykę, albo należące do bogatszych ludzi. Wkrótce mijam
tablicę powitalną Ojcowskiego Parku Narodowego. Kończy się tu asfalt, zaczyna
droga szutrowa. Jest jednak twardo ubita i nie ma problemu, bym ją pokonywał
na rowerze szosowym. Wokoło robi się coraz piękniej. Pojawiają się dolomitowe
skały, jaskinie. Niesamowite wprost, że jestem tu zupełnie sam. W końcu znów
zaczyna się asfalt. Zatrzymuję się na dłuższą chwilę w miejscu, gdzie są
tablice informacyjne. Tu już pojawiają się pierwsi turyści - spora wycieczka
szkolna. Robię kilka zdjęć okolicznych bramek skalnych i jaskiń, jem coś i
wreszcie zdejmuję koszulkę z długimi rękawami. Od razu lepiej! Niby nie jest
bardzo ciepło, ale wiem, że nie należy bez potrzeby się gotować. Smaruję się
kremem z filtrem, bo słońce zaczyna przypiekać.
Ruszam dalej i po chwili mijam Ojców. Tu jest rozwidlenie dróg. Nieco żałuję,
że nie mam zbyt wiele czasu, nie mogę pojechać w lewo i zobaczyć zamku na
Pieskowej Skale i Maczugi Herkulesa. No ale do domu wielki kawał drogi.
Fotografuję za to ciekawą skałę, mocno wywieszoną nad drogą. Nawet na
adekwatną nazwę - Pochylec.
O ile dotąd podjazd był dość lekki, to obecnie zaczyna się naprawdę
zdrowa góra. Dobre kilka minut cisnę z prędkością niewiele większą od szybko
maszerującego piechura. Wreszcie jednak docieram do miejscowości Skała. Tu górka
się kończy. To zdaje się najwyższy punkt całej wycieczki, ale mocno falisty
teren zdradza, że jeszcze wiele podjazdów przede mną. Aktualnie mogę jednak
rozkoszować się kilkukilometrowym zjazdem, gdzie bez dotykania pedałów rozwijam
50 km/h, a i tak co chwila muszę hamować. Mijam położoną w głębokiej dolince
miejscowość Minoga, by po chwili... znów wlec się ostro pod górę na najniższym
przełożeniu. Wysiłek z jednostajnego stał się interwałowy, a coś takiego
znacznie szybciej wysysa siły. Gdy jednak w końcu wjeżdżam na górę i odwracam
się... wow! Widzę Tatry na horyzoncie! To już dobre 120 km, a na tle nieba
szczyty rysują się dość wyraźnie, choć tylko Tatry Wysokie, od Łomnicy do
Krywania. Daleko z prawej - widać też charakterystyczny garb Babiej Góry. Robię
kilka zdjęć, mając nadzieję, że coś na nich wyjdzie, choć na zbyt wiele nie
liczę. To tylko kiepski aparat w smartfonie, w dodatku zdjęcia robione pod
słońce. Gdyby teraz mieć lustrzankę z długim teleobiektywem...
(Tatry Wysokie widoczne jako najwyżej wznoszący się plan górski na prawo od
słupa. Gołym okiem było widać wyraźnie)
Okolica jest bardzo ładna i malownicza, ale jednak mocno pofalowana. Kolejne
szybkie zjazdy i mozolne podjazdy. Jadę już dobre trzy godziny. Ciekawe jak
daleko ujechałem? Zerkam na mapę oddalając obraz... o rany. Jestem nadal przy
samym Krakowie, do Warszawy jakoś potwornie daleko. No nic, nie ma co
narzekać, trzeba pedałować! W miejscowości Ciszowice widzę Tatry po raz
ostatni. Charakterystyczne piramidy Lodowego Szczytu, Gerlacha i Krywania. Tu
nie ma już w ogóle sensu robić zdjęcia smartfonem, bo nie ma szans bym to
złapał. Jednak to okolice Miechowa, 130 km, a więc naprawdę spora odległość z
jakiej widać najwyższe pasmo górskie w Karpatach.
W Charsznicy natrafiam na zamknięte szlabany na przejeździe kolejowym. Jest
chwila by zjeść mały batonik. Zerkam jak jechać dalej. Trasa wydaje się dość
oczywista. Jednak po jakiś 10 kilometrach mijam tabliczkę z informacją
"Województwo Śląskie, Powiat Zawierciański". Jak to Śląskie? Może gdzieś moja
trasa zahacza o to województwo, ale wydaje mi się to podejrzane na tyle, że
wyciągam telefon i sprawdzam mapę jeszcze raz. No ładnie! Odbiłem gdzieś na
zachód i oddalam się od przyjętej trasy. Niech to szlag! Szybko analizuję co
robić. Wracać tak jak przyjechałem jest bez sensu, ustalam więc jak mam mniej
więcej jechać, by dotrzeć gdzieś dalej do mojej zaplanowanej trasy.
Tu na szczęście kończą się już większe górki, a w dodatku wieje mi w plecy, co
ułatwia jazdę. Drogi są znakomite, właściwie od Krakowa nie mam na co
narzekać. To w większości zupełnie nowe asfalty, ruch niemal zerowy, bo
wszystko to drogi lokalne. Pojawiają się nawet drogowskazy na Sędziszów, czyli
miasteczko gdzie planuję powrócić do zaplanowanej trasy. Kilkanaście
kilometrów jazdy przede mną, ale nie mam co narzekać, bo jest bardzo ładnie.
Słońce zaczyna chować się za chmurami i robi się chłodniej, co mnie jeszcze
bardziej cieszy. Wokół słońca pojawia się wyraźne halo, co zwiastuję zmianę
pogody. Liczę tylko na to, że chmury się nie rozwieją, ale też że nie będzie
padało.
Mijam tabliczkę powitalną województwa Świętokrzyskiego i po dłuższej
chwili jestem w Sędziszowie. Jest tu jakaś fabryka, a samo miasteczko jest dość
nijakie. Mijam sporą stację kolejową i tym razem robię świadomą korektę
założonej trasy, ścinając jakiś jej zawijas, który nieopatrznie zaplanowałem.
Oszczędzam kilka kilometrów. W dodatku tu też są doskonałe asfalty i jest wręcz
sielsko. W jakiejś wsi zatrzymuję się przed sklepem. Butelka zimnej coli okazuje
się idealnym zakupem. Pobudza i dodaje sił. Niestety nie ma żadnego izotonika, a
woda którą mam w bukłaku nie jest idealna na długich trasach by się
wystarczająco nawadniać. W pewnym momencie na horyzoncie pojawiają się
niewielkie wzgórza... domyślam się, że to zachodnia część Gór Świętokrzyskich, a
upewnia mnie fakt ujrzenia na wschodzie Łysicy, czyli ich najwyższego szczytu.
Od razu przypominam sobie moją niedawną
wycieczkę rowerową
w tym niewysokim, ale wymagającym paśmie górskim.
Kawałek jadę drogą nr 742. Tu pojawia się jakikolwiek ruch, w dodatku w
przeciwieństwie do dróg lokalnych asfalt jest bardziej zniszczony. Na
szczęście po kilkunastu kilometrach odbijam znów na boczną drogę i znów mam
lepszą nawierzchnię i spokój. Wzgórza Gór Świętokrzyskich są już coraz bliżej.
Przed miejscowością Gruszczyn czeka mnie spory podjazd i potem równie spory
zjazd, ale tym sposobem omijam najwyższe wzniesienie. Obok jest spora kopalnia
wapienia, którą widać z drogi. Jeszcze kawałek na północ i docieram do
ruchliwej drogi nr 786. Tu już nie jest przyjemnie. Mijają mnie blisko
rozpędzone ciężarówki i nie daje to poczucia komfortu. Zatrzymuję się na
chwilę na stacji benzynowej, uzupełniam wodę w bukłaku i kupuję kolejną colę.
Jeszcze kawałek uciążliwej drogi i docieram do miejscowości Łopuszno. Kawałek
za nią zaczyna się komfortowa ścieżka rowerowa, biegnąca wzdłuż odnowionej
drogi. Zastanawiam się tylko czy skończy się po kilku kilometrach.
Jakież jest moje zdziwienie, gdy doskonała ścieżka nie kończy się ani po
kilku, ani po kilkunastu kilometrach. Jedzie się bezpiecznie i wręcz idealnie!
Później zauważam, że są tu oznaczenia rowerowego szlaku "Green Velo". Super
sprawa, bo obawiałem się jazdy tą ruchliwą drogą. W dodatku już od dobrych
dwóch godzin słońce jest ciągle za chmurami, co powoduje, że jest przyjemnie
chłodno i nie trzeba się smarować dodatkową warstwą kremu. Mijam Radoszyce,
mijam piękne sosnowe lasy i docieram wreszcie do jakiegoś sporego sztucznego
zbiornika wodnego. To jezioro Sielpińskie. Są tu jakieś ośrodki wypoczynkowe,
trasy spacerowe - całość wygląda na bardzo zadbaną.
Niestety idealny asfalt ścieżki rowerowej kończy się, ustępując miejsca
niezbyt już idealnej kostce. Na szosowym rowerze to katorga - opór toczenia
jest wyraźnie większy, a każdą nierówność wyraźnie się odczuwa. Pociesza mnie
tylko to, że za kilka kilometrów dotrę do Końskich - miasta położonego mniej
więcej w połowie mojej trasy. Zresztą licznik już przekroczył 150 km, więc
sporo już za mną. Zaczynam już solidnie kląć na niewydarzoną kostkę. Na
szczęście droga omija Końskie od zachodu, co oszczędza mi przedzierania się
przez centrum. Mijam tylko jakąś sporą fabrykę.
Z jednej strony wiem, że za mną nieco ponad połowa trasy. Z drugiej... dobija
mnie gdy za miastem widzę tabliczkę z napisem "Grójec 88 km". A czego się niby
spodziewałem? Że będzie blisko? Czyżby rozpoczynał się jakiś mały kryzys? Może
tak, dotąd jechałem po perfekcyjnym asfalcie, a teraz ta kostka i dziurawa
droga nr 728. Co ciekawe raz na jakiś czas ma ona nagle ścieżkę rowerową obok,
która jednak kończy się po kilkuset metrach. Chyba tylko po to by wkurzyć
rowerzystów. Teren też nie jest wcale płaski. Są tu ciągle długie podjazdy i
długie zjazdy. I choć zjazdów jakby nieco więcej, to tak czy siak taka
szarpana jazda nie sprzyja niewielkiemu zużyciu sił. Wreszcie jakiś przystanek
i kolejna kanapka i batonik. Uff! Kilka minut przerwy dobrze mi zrobiło. Co
ciekawe, gdzieś daleko na zachodzie widzę wyraźnie kilka pióropuszy pary, z
czego jeden jest wyraźnie większy. To nie może być nic innego jak elektrownia
"Bełchatów", a przecież jest do niej dobre 80 km. Dziś naprawdę jest znakomita
widoczność.
Kawałek dalej mijam tabliczkę powitalną województwa mazowieckiego. Jednak znów
kawałek dalej... województwa łódzkiego. Mijam miejscowość Drzewica, gdzie już
przecież byłem. Tu właśnie wiodła moja trasa z
Opoczna do Warszawy
z grudnia zeszłego roku. Tylko że dziś jest o wiele lepsza pogoda i
miejscowość wygląda przyjaźniej. Jadę szybko, nawet nie zjeżdżając na ścieżkę
rowerową z upierdliwej kostki. Wiem że jest obowiązek jazdy ścieżkami
rowerowymi jeśli one są, ale ruchu nie ma właściwie w ogóle, a ja mam już dość
tych kostkowych wynalazków. Zatrzymuję się jednak, by zrobić zdjęcie ruin
zamku.
Teraz czeka mnie dobre 20 km do Nowego Miasta nad Pilicą. Słońce zachodzi.
Zatrzymuję się i ubieram cieplej. Zakładam długą koszulkę pod krótką, zapinam
lampki do roweru, zakładam kamizelkę odblaskową. Czuję, że jestem zmęczony tą
trasą, już ponad 200 km za mną. Liczyłem, że zmrok zastanie mnie w Grójcu, ale
przeliczyłem się. Z resztką dziennego światła dotrę co najwyżej do Nowego
Miasta.
Kawałek dalej ponownie i już definitywnie wjeżdżam do województwa
mazowieckiego. Na szczęście ruch jest mały, szczególnie ciężarówek jest mało.
Niby jestem oświetlony i z odblaskami, ale jednak nie przepadam za nocną jazdą
takimi drogami. W dodatku po zmroku robi się odczuwalnie zimniej. Dojrzewa
powoli we mnie myśl, by wyjąć z plecaka przeciwdeszczową kurtkę, będącą
kolejną, ostatnią już warstwą.
W Nowym Mieście nad Pilicą czeka mnie spory podjazd na skarpę. Postanawiam nie
jechać już bocznymi, dość dziurawymi drogami, tylko cisnąć prosto na Grójec.
Okazuje się jednak, że główna droga wcale nie jest lepsza, za to ruch na niej
jest wyraźny. Robi się niemal zupełnie ciemno, pojawia się sporo gwiazd. W
końcu robi mi się na tyle zimno, że zatrzymuję się i ubieram w kurtkę. Sama w
sobie jest bardzo cienka, ale całkowicie nieprzewiewna i nieprzepuszczalna dla
powietrza, więc w efekcie w środku robi się sauna i jest cieplej. Zresztą nie
mam zbytniego wyboru.
Droga do Grójca dłuży mi się niemiłosiernie. Cały czas jest tu mocno falisty
teren. Cały czas albo długo w górę, albo długo w dół. W dodatku raczej tego
nie widzę, tylko odczuwam, więc to jest dość denerwujące. Ruch maleje, jest
już po 22, więc nic dziwnego. Gdzieś zatrzymuję się, skostniałymi dłońmi
rozrywam opakowanie ostatniego batonika. Zjadam też jednego kabanosa z paczki.
Od razu lepiej! To taka bomba kaloryczna, która da zastrzyk energii na jakiś
czas. Zakładam rękawiczki. Całe szczęście, że je wziąłem, bo jest kilka
stopni.
Po nieskończenie długim czasie docieram do Grójca. Przecież to niby blisko
Warszawy, ale zdecydowanie jeszcze nie Warszawa! Jeszcze minimum półtorej
godziny! Jest już po 23. Przednia lampka pada, na szczęście mam drugą, więc
zamieniam je na kierownicy. Przejeżdżam przez rynek w środku miasteczka,
stromym zjazdem opuszczam centrum. Tu już drogę znam na pamięć, kończą się
przynajmniej te cholerne wzgórza!
Do Piaseczna niemal 30 km. Ruch zerowy, jadę środkiem drogi, bo tak jest po
prostu wygodniej. Zza chmur wschodzi jasny księżyc, ale jest jeszcze zbyt
nisko, by noc stała się jasna. Tu jednak niemal w każdej wsi są zapalone
latarnie, jedzie się komfortowo. Jedynie odcinki leśne są w totalnych
ciemnościach, ale nie ma ich aż tak dużo. Robi mi się już tak zimno, że na
głowę zakładam buffa. Kolejne kabanosy by zapchać czymś żołądek. Mam w plecaku
jeszcze długie spodnie, ale ich założenie to ostateczność - to dość uciążliwe
nawet w pełni sił, a teraz, gdy jestem już mocno zmęczony, wychłodzony i
jeszcze po ciemku... uważam, że dam radę w krótkich spodenkach.
Docieram wreszcie do Piaseczna. Przecinam sam środek miasta, dochodzi pierwsza
w nocy. Wszystkie światła na skrzyżowaniach są wyłączone, więc jedzie się
dobrze, ale trudno mi już się zmuszać do ciągłego pedałowania. Moja prędkość
spada i to znacznie. Wreszcie ulica Puławska i Warszawa! Uff! Choć to jeszcze
nie koniec, zostało mi jakieś 10 km, to czuję że już prawie jestem w domu. Tu
znów jest wygodna ścieżka rowerowa, jedzie się lżej, choć już bez wielkiej
motywacji.
Przecinam północną część Lasu Kabackiego, docieram na Natolin. Jeszcze chwila
i jestem pod swoim blokiem. Uff! Koniec dość wymagającej trasy. Jestem
zmęczony i przemarźnięty. Licznik rowerowy pokazuje 309 km, ale GPS w
telefonie, który rejestrował trasę - 301 km. Telefon nie liczył dojazdu do
stacji metra i na dworzec, ale to było maksymalnie 2 km. Więc przekłamanie 6-7
km na takim dystansie jest już spore. Co więcej, GPS w zegarku wykazuje 296
km, ale tu przekłamanie może być znaczne, bo był ustawiony w tryb oszczędny,
gdzie dane o pozycji zbierał raz na minutę, więc zapis trasy jest linią
łamaną, nie oddającą rzeczywistości. Tak czy siak pokonałem nieco ponad 300
km, co jest już sporym odcinkiem, zważywszy na naprawdę dużą ilość podjazdów i
na to, że w tym roku moja najdłuższa trasa niewiele przekroczyła 100 km.
Przeskok jest więc duży i odczuwam to całym sobą. Jest kilka minut po
pierwszej w nocy, jechałem ponad 16 godzin.
Pierwszą rzeczą po wejściu do domu jest wypicie gorącej kawy. I tak
zasnę bardzo łatwo, jestem na nogach od 22 godzin i spory wysiłek za mną. Tak
jednak zmarzłem, że jakoś muszę się rozgrzać. Potem prysznic, kolacja i spać,
oczy same się zamykają...
Mapka i profil wysokościowy mojej trasy. Jej track można ściągnąć
tu. Była ona niezwykle
ładna, trafił mi się też znakomity pogodowo dzień. Jednak mimo pozornie mało
górskiego charakteru suma podjazdów wyniosła 5000 m, a suma zjazdów jeszcze
więcej. To pokazuje, dlaczego tak mi dała w kość. No i ta temperatura pod
koniec... termometr w domu wskazywał 8 stopni, a przecież w lesie czy nad wodą
odczuwalna temperatura musiała być niższa.
Cieszę się, że
zrealizowałem pomysł z jesieni. I choć jechałem tym razem sam, choć wszystko
było dość spontaniczne, to okazało się fajną i ciekawą przygodą!