Wymagający maratoński dystans to jedno, ale tu dochodzi szereg innych utrudnień. Na trasie nie ma żadnych punktów odżywczych znanych z miejskich maratonów, niemal całość trasy to leśne ścieżki i żwirowe lub piaszczyste drogi. Największym wyzwaniem jest jednak konieczność biegu w pełnym umundurowaniu polowym, wysokich na minimum 8 cali wojskowych butach i z plecakiem ważącym minimum 10 kg. Przy czym jest to minimalny ciężar, ale prawie zawsze zawodnicy mają na sobie więcej - trzeba mieć zapas płynów na tak ciężką trasę. Tradycyjnie są to dwie pętle po 21 km, a na półmetku, będącego zarazem metą można sobie coś własnego zostawić przed biegiem - jakieś żele, batoniki, kanapki, wodę itp.
Bieg jest kierowany głównie do służb mundurowych, ale wystartować może każdy, o ile będzie przestrzegał regulaminu co do stroju i obciążenia. Większość biegnących to jednak żołnierze, policjanci, strażacy, strażnicy miejscy i więzienni. Niewielki procent startujących stanowią też kobiety, dla których bieg jest jeszcze bardziej wymagający niż dla mężczyzn - wszak mimo mniejszej siły fizycznej, muszą nieść tak samo duże obciążenie, nie ma tu żadnej taryfy ulgowej.
Trasę w zeszłym roku zmieniono i jak dla mnie nieco utrudniono. Poprzednia miała znacznie więcej odcinków twardo ubitych i asfaltowych. O ile na tej poprzedniej mój rekord wynosi 5 h 47 min. to na nowej uzyskałem zaledwie 6 h 13 min. Liczę jednak, że tym razem uzyskam czas lepszy niż 6 h, a ideałem byłoby pobicie własnego rekordu. Kluczem do sukcesu jest tu umiejętne rozłożenie sił, tak by nie przeszarżować na początku. Łatwo się podpalić i pobiec tak jak większość, czyli zbyt dużym tempem jak na taką trasę.
W piątkowe popołudnie ruszam do Lublińca. Z Warszawy to 250 km jazdy, jednak trasa się dłuży, bo od Piotrkowa do Częstochowy trwa budowa drogi ekspresowej. Dawna "gierkówka" jest rozkopana i rozdłubana, nie da się jechać ani szybko ani płynnie. Na szczęście dziś mam tylko dotrzeć na miejsce i odebrać swój pakiet startowy. W Lublińcu jestem kilka minut po 18, biuro zawodów dopiero zaczęło działać. Zawody nie są w samym mieście, tylko w Kokotku - odległej części Lublińca położonej w lasach. Odbieram swój pakiet i wracam do centrum, gdzie mam zarezerwowany nocleg. Idę jeszcze na mały spacer, by rozruszać się po podróży i coś zjeść.
Dzisiejszy wieczór jest wyjątkowo ciepły, liczę jednak na to, że do rana temperatura spadnie. Optymalnie by było około zera lub nawet minimalny mróz. Nie daj Boże by było kilkanaście stopni... wtedy bieg będzie mordęgą.
Wstaję o 7 rano, przebieram się w mundur i ruszam do Kokotka. Jest już sporo ludzi, a zawodników ciągle przybywa. W tegorocznej edycji startuje ok. 500 zawodników, ale bywały lata, że było ich jeszcze więcej. Leśny parking zapełnia się całkowicie. Idę do strefy ważenia plecaków. Wraz z bukłakiem z wodą będę miał na plecach ponad 12 kg. Po zważeniu, plecaki są odkładane do specjalnej strefy.
O 8:45 pada hasło do pobrania plecaków. Kilkaset osób zakłada swoje obciążniki i rusza na odległą o dobre 500 metrów polanę, skąd tradycyjnie zaczyna się bieg. Zebranie się wszystkich trwa dłuższą chwilę.
Kilka minut po godzinie 9 są już wszyscy. Ostatnie słowa od organizatorów, odliczanie i start! Mundurowy tłum rusza przed siebie. Oczywiście startują tu znakomici biegacze, którzy od razu mocno wyrywają do przodu. Jednak większość zawodników biegnie raczej spokojnie. Tu nie ma co cisnąć zbyt mocno. Trasa jest długa, ciężka, a bieg w tak specyficznym stroju pozbawia sił o wiele skuteczniej niż bieg w stroju sportowym. Najgorszy jest jednak plecak, który jest głównym "spowalniaczem". Po kilku kilometrach jeszcze się go nie odczuwa, ale kryzys przychodzi zazwyczaj dopiero na drugiej pętli.
Zróżnicowana trasa prowadzi przez piękne lasy. Momentami wychodzi słońce, co sprawia, że jest bardzo przyjemnie, ale wzmaga moje obawy o to, czy temperatura nie podniesie się za mocno. Jak na razie jest jednak chłodno, momentami wieje dość silny wiatr. Biegniemy groblą nad jeziorem, potem piaszczystymi drogami. Takie podłoże samo w sobie nie jest zbyt miłe do biegania, a co dopiero w takim stroju. Tempo jakie utrzymuję nie jest wysokie, ale jeśli utrzymam je go końca, to bieg skończę w 5 h 30 min.
Wybiegamy na żwirową drogę, mijamy zabudowania i znów zagłębiamy się w las. Stawka rozciąga się coraz mocniej. Zaczyna się wilgotna łąka, ale za nią jest znów twarda, choć żwirowa droga. Pamiętam z zeszłego roku, że był tu naprawdę długi, niekończący się prosty odcinek.
W końcu skręcam w prawo. Jeszcze jakiś kilometr prosto, by skręcić w lewo i potem znowu w lewo. W efekcie trasa zawraca niemal w miejsce gdzie było się pół godziny wcześniej.
Jeszcze jeden długi odcinek. Do półmetka jeszcze kilka kilometrów. Docieramy do szosy i zawracamy w stronę jeziora Posmyk. Tu jest kawałek po starej i zniszczonej asfaltowej drodze. Wreszcie jezioro, kawałek miękką szutrówką i półmetek. 2 h 45 min. za mną. Na półmetku tracę 3 minuty - tyle zajmuje mi uzupełnienie wody w bukłaku, chwila oddechu i uzupełnienie zapasu żeli na dalszą trasę. Pora ruszać.
Druga pętla zawsze jest o wiele cięższa. Jak by nie rozkładać sił i nie oszczędzać się na pierwszej połówce, to i tak będziemy silnie zmęczeni już na starcie drugiej. Wszyscy powtarzają, że pierwsze okrążenie biegnie się nogami, a drugie głową. Mogę to potwierdzić w stu procentach. Ruszam na drugie okrążenie starając się utrzymać dotychczasowe tempo. Sporo osób już tu idzie. Biegnę cały czas, ale czuje przez skórę, że nie da rady wytrzymać w ten sposób do końca.
Moje tempo zaczyna spadać, choć robię wszystko by tak się nie stało. Doświadczenie podpowiada mi, że najgorsze mogą być skurcze, które miałem jak dotąd na każdej edycji. Rozciąganie takiego skurczu to strata czasu, sił, ale przede wszystkim mnóstwo bólu, który nie pomaga skończyć wyścigu z uśmiechem. Lepiej po prostu do tego nie dopuścić. Na 30 kilometrze trasy czuję, że biegnę już na granicy skurczu, więc przechodzę w szybki marsz.
Po kilkuset metrach znów przechodzę w lekki bieg, ale zauważam, że moje tempo nie jest wiele szybsze niż szybko maszerujących, za to kosztuje mnie więcej sił. Idę więc szybkim krokiem, pozwalając sobie na moment wytchnienia. Znów podmokła łąka i znów długie, leśne odcinki twardej, żwirowej drogi.
Już 39 kilometr. Już wiem, że nie pobiję swojego rekordu. Trudno, postaram się choć zejść poniżej 6 godzin. Zaczynam znów biec, a właściwie truchtać. Teraz idzie mi o wiele lepiej, przebiegam ponad kilometr, ale teren robi się lekko pofalowany. Pod górkę nie daję rady biec rozsądnym tempem, więc znów przechodzę w marsz. I znów w bieg. Jeszcze kilometr. Cholera, aby złamać 6 godzin musiałbym teraz do mety utrzymać tak duże tempo jak na początku trasy. Nie dam rady. Staram się przyspieszyć, ale już nie jestem w stanie. Truchtam.
W końcu asfalt, ostatnie bardzo strome podbiegnięcie tuż przed metą. I wreszcie koniec. Medal, uścisk ręki. Obowiązkowe ważenie plecaka. 11,7 kg, część wody została mi w bukłaku. Mój czas to 6:03:40. Jest lepszy o 10 minut od zeszłorocznego, ale jednocześnie o wiele gorszy od najlepszego. Nie mogę być szczególnie zadowolony. Nowa trasa mi jakoś nie leży, jest wolniejsza i trudniejsza od poprzedniej. Jestem zły, że nie zmieściłem się poniżej 6 godzin, bo było to jak najbardziej wykonalne, gdyby rozsądniej rozkładać siły. Z drugiej strony biegam dla siebie, dla przyjemności i kilka minut nie ma znaczenia. Mój czas daje mi 292 miejsce na niemal 450 startujących.
Po krótkim odpoczynku ruszam do stołówki na obiad. Jest doskonały, choć na dużym zmęczeniu ciężko mi to wszystko zjeść. Odbieram jeszcze nagrodę za tzw. Szlema Komandosa - otrzymują ją ci, którzy ukończyli Bieg o Nóż, Ćwierćmaraton, Półmaraton, Maraton i Setkę Komandosa. Najcięższa była oczywiście Setka, ale i Maraton jest biegiem niezwykle wymagającym. Wszystkie te biegi to razem 185 km w wojskowym stroju. To mój czwarty Szlem.
Robi się coraz zimniej, a ja nadal jestem w mokrym mundurze. Szczękając zębami wracam do samochodu. Przebieram się i pakuję. Teraz powrót do domu. I dopiero teraz wychodzi całe zmęczenie. Zaczynają mnie łapać skurcze w jakieś dziwne mięśnie - a to gdzieś w dłoni, a to gdzieś w klatce piersiowej. Często tak mam po tego typu biegach.
Wracam do Warszawy inną drogą, przez Olesno i Wieluń. Nigdy tędy nie jeździłem, ale droga okazuje się pusta i bardzo ładna, choć nieco dłuższa. Przynajmniej nie denerwuję się stojąc w korkach.
To ostatni bieg jaki planowałem na ten rok, mogę sobie teraz nieco odpuścić dłuższe treningi biegowe i nieco zwiększyć ilość jazdy rowerem. Czy w kolejnym roku znów podejmę rywalizację w całym Szlemie Komandosa? Zapewne tak, bo bardzo lubię ten cykl i atmosferę tych biegów.
Wśród mężczyzn triumfował niezawodny sierżant Artur Pelo z Lęborka z czasem 3:07:57. To biegająca maszyna, absolutny dominator nie tylko tego biegu, ale również całego Szlema. Jego największy konkurent, kapitan Piotr Szpigiel z Braniewa, który jest rekordzistą trasy i kilkukrotnie wygrywał z Arturem, tym razem w ogóle nie ukończył biegu, mimo że na półmetku był drugi. Jestem zaskoczony, bo byłem przekonany, że miedzy tymi dwoma zawodnikami będzie walka do samego końca. Prawdopodobnie dopadła go jakaś kontuzja.
Wśród kobiet wygrała Patrycja Bereznowska z czasem 4:21:25. To również biegająca maszyna - mistrzyni świata w biegach 24-godzinnych i rekordzistka trasy w Spartathlonie, który jest ultramaratonem na dystansie... 246 km. Dla niej Maraton Komandosa to bułka z masłem ;) Jednak dla mnie na szczególny szacunek zasługują wszystkie kobiety, które po prostu kończą ten niełatwy przecież bieg. Dla każdego jest to próba charakteru, ale dla kobiet w szczególności. Przecież nie mają tu żadnej taryfy ulgowej.