▼
niedziela, 30 czerwca 2019
Rowerowe podsumowanie czerwca
Czerwiec 2019 mogę uznać rowerowym miesiącem. Przejechałem 1000 km, zrobiłem kilka dłuższych wycieczek. Mimo afrykańskich upałów trafiały się na szczęście dni chłodniejsze, co pozwoliło na dłuższe wypady. Sporo było też krótkich przejażdżek, rzędu 20-30 km. Najdłuższa trasa miała 240 km - z Warszawy do Dęblina i z powrotem. Była to zarazem najdłuższa rowerowa trasa w tym roku.
Mapka tradycyjnie pokazuje wszystkie trasy z czerwca, które były dłuższe niż 30 km, czyli takie które można już nazwać wycieczkami a nie przejażdżkami.
Mam nadzieję, że w lipcu pogoda pozwoli na równie dużą ilość pokonanych kilometrów i na jeszcze ciekawsze wycieczki.
sobota, 29 czerwca 2019
Rowerowa wycieczka do Dęblina z historią w tle
Dziś mam cały dzień wolny, a do tego pogoda jest całkiem ładna - wyraźnie się ochłodziło po ostatniej fali upałów. Postanawiam zrealizować wycieczkę, którą już od pewnego czasu planowałem, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. A to pogoda, a to brak wystarczającej ilości wolnego czasu. Ale dziś jest jedno i drugie, więc jadę rowerem do Dęblina.
Ruszam o 9 rano. Temperatura jest przyjemna, jedyne co mnie nieco niepokoi, to dość silne podmuchy wiatru. Wieje z północnego zachodu, więc teraz mi to wręcz pomaga, ale za to jeśli nie osłabnie, to powrót będzie ciężki. Z Kabat zjeżdżam do Powsina, potem przez Bielawę docieram do Konstancina, którego centrum szybko przecinam. Po chwili jestem na drodze wylotowej w kierunku Baniochy. Kilka lat temu została ona wyremontowana i ma szerokie pobocze z wyznaczoną drogą dla rowerów. Nie cisnę zbyt mocno, wiem że czeka mnie wiele godzin jazdy, więc staram się nie "wystrzelać z energii" zbyt szybko. To jak ultramaraton - trzeba rozsądnie dawkować tempo według zasady "wolniej jedziesz, dalej zajedziesz".
Przecinam ruchliwą jak zawsze drogę nr 79 pomiędzy Piasecznem a Górą Kalwarią i po kilku kilometrach skręcam na Dobiesz. Często jeżdżę po okolicznych trasach na krótsze wycieczki, więc jadę na pamięć, nie muszę niczego sprawdzać na mapie. To ułatwia sprawę i przyspiesza realizację dzisiejszego planu. Po kolejnych kilku kilometrach docieram do drogi nr 50, pomiędzy Grójcem a Górą Kalwarią. Kawałek jadę poboczem i z ulgą skręcam w lokalną drogę w lewo. Na wszystkich drogach krajowych w okolicy panuje bardzo duży ruch, suną nimi całe kolumny TIR-ów, a jazda w ich towarzystwie nie jest ani przyjemna ani bezpieczna.
Lokalnymi drogami, które są jednak bardzo dobrej jakości, przecinam całe zagłębie sadownicze. Aktualnie owocują czereśnie, jabłka na drzewkach są jeszcze zielone i niewielkie. Docieram do miejscowości Zalesie i skręcam na wschód. Wiem, że nadkładam w ten sposób kilka kilometrów, ale jadę sam, w ciszy i w spokoju.
Musi jednak nastąpić nieuniknione - docieram do ruchliwej drogi nr 731 prowadzącej do Warki. Teraz czeka mnie kilkanaście kilometrów w mniej przyjemnym otoczeniu, w dodatku okolica jest pofalowana i ciągle jest jakiś podjazd. Zapas sił jednak mam, więc nie przejmując się jadę dalej na południe. Gdy docieram do Warki, licznik pokazuje 50 km. Przecinam szybko ulice uroczego miasteczka i zjeżdżam z wysokiej skarpy w stronę Pilicy. Tu reflektuję się, że w sumie nie zrobiłem dotąd żadnego zdjęcia, więc zatrzymuje się i fotografuję widoczną stąd starszą część Warki.
Za Pilicą droga wiedzie przez spore kompleksy leśne. Cała okolica była w sierpniu 1944 roku areną zaciekłych walk na tzw. przyczółku Warecko-Magnuszewskim. Przyczółek za Wisłą uchwyciła Armia Czerwona wraz z 1 Armią WP. Gdy Niemcy próbowali zniszczyć przerzucone na ten brzeg wojska, zza rzeki dosłano kolejne oddziały. Mimo silnych niemieckich ataków przyczółek obroniono i rozszerzono, choć kosztem poważnych strat. Zimą 1945 roku ruszyła stąd ofensywa w kierunku Odry i Berlina. Wszędzie są tu pomniki upamiętniające tamte wydarzenia. Gdy zatrzymuję się na moment aby coś zjeść, w pobliskim lesie natykam się na starą linię okopów.
Wziąłem ze sobą dwie bułki, banana i paczkę kabanosów. I bukłak z wodą, który mam w plecaku. Nie jestem jeszcze głodny, ale wiem że trzeba jeść zanim poczuje się głód, aby jak najdalej w czasie odsunąć kryzys energetyczny. Poza tym chwila przerwy też dobrze mi zrobi. Na pierwszy ogień idzie banan.
Ruszam dalej, docieram w końcu do miejscowości Grabów nad Pilicą. Tu skręcam w lewo, w lokalną drogę. Ruch samochodów zostaje za mną, a ja mogę się cieszyć gładkim asfaltem i niemal całkowitym spokojem. Samochód mija mnie raz na kilka minut. To bardzo fajne tereny na rowerowe wycieczki.
Docieram do miejscowości Dziecinów. W okolicy jest kolejna miejscowość związana z walkami w 1944 roku - Studzianki Pancerne. Nazwano je tak, bo rozegrała się tu spora bitwa z udziałem czołgów. Wiem, że jest tam miejsce pamięci i chcę tam dotrzeć. Jak się okazuje coś jednak pokręciłem i orientuję się, że minąłem już Studzianki i zbliżam się do miejscowości Ryczywół. W planach mam niby powrót do Warszawy drugą stroną Wisły, ale w sumie może i wrócę tędy, uzależniam to od ruchu samochodowego. Jeśli będę tędy wracał, to zajadę do Studzianek.
Docieram do ruchliwej drogi nr 79 na odcinku między Górą Kalwarią i Kozienicami. Kilka kilometrów dalej jest druga co do wielkości elektrownia w Polsce - Elektrownia Kozienice. Ma ona aktualnie 4000 MW mocy i ustępuje tylko elektrowni w Bełchatowie. Od głównej drogi prowadzi w jej stronę kilka bocznych dróg. Pierwsza z nich okazuje się jednak szutrowa i nie podjeżdżam pod sam zakład, fotografuję go tylko z pewnej odległości.
Kolejna boczna droga doprowadza mnie do podstacji energetycznej, skąd prąd z elektrowni trafia do systemu przesyłowego. Tu mogę zrobić już o wiele lepsze zdjęcie. Gdy wracam muszę chwilkę poczekać, bo akurat przejeżdża dłuuugi pociąg wyładowany węglem.
Drogą nr 79 jadę na południe, w kierunku Kozienic. Przypominam sobie, że w Świerżach Górnych, w okolicy, jest samochodowy prom przez Wisłę. Zamiast jechać ruchliwą drogą skręcam więc w lewo. Świerże Górne to miejscowość, gdzie mieszka spora część personelu elektrowni. Są tu całe osiedla niewysokich bloków. Szybko docieram nad Wisłę, prom jest akurat na drugim brzegu, więc chwilkę czekam, martwiąc się jednocześnie, bo na tabliczce obok są podane konkretne godziny rejsów i najbliższy jest według tej informacji za kilkadziesiąt minut. Stwierdzam jednak ze poczekam na prom i spytam obsługi.
Prom dociera, zjeżdżają z niego trzy samochody. Na szczęście płynie od razu na drugą stronę, jestem jedynym pasażerem. Kosztuje mnie to 4 zł. Mogę chwilkę rozprostować kości i zrobić kilka zdjęć.
Po drugiej stronie jest droga z betonowych płyt. Znam ją, już dwa razy tu przyjeżdżałem samochodem, by zrobić elektrowni sesję zdjęciową. Kiedyś miała ona komin o wysokości 300 m, który jednak aktualnie skrócono do 152 m. Aktualnie najwyższym obiektem jest potężna chłodnia kominowa, która ma aż 185 m wysokości i jest największą chłodnią kominową w Europie. Oprócz chłodzenia wody pełni również rolą komina dla spalin z nowoczesnego bloku energetycznego o mocy 1075 MW.
Drogą po płytach docieram do wiślanego wału, po jego drugiej stronie jest już dobry asfalt. Po kilku kilometrach jazdy jestem w Maciejowicach. Tych samych, pod którymi rozegrała się słynna bitwa wojsk Tadeusza Kościuszki z wojskami rosyjskimi. Karczma która stoi na małym ryneczku podobno pamięta jeszcze tamte czasy.
Jadę dalej na południe, do Dęblina pozostało 25 km. Droga ta, zwana "drogą po płytach", z racji tego że pierwotnie zbudowano ją z betonowych płyt, które przykryto asfaltem, ale które powodowały regularne nierówności, jest aktualnie odnowiona i stan nawierzchni jest znakomity. Jedzie się wręcz komfortowo i o dziwo jest niemal pusto. To wręcz nietypowe, bo tutaj też na ogół panuje spory ruch. W dodatku wieje mi w plecy, bez problemów utrzymuję prędkość niemal 40 km/h. Jak tak dalej pójdzie, to będę w Dęblinie około 13:30, czyli za niecałą godzinę. Gdy docieram do tabliczki z napisem "województwo lubelskie" trafiam na odcinek z ruchem wahadłowym. Robotnicy układają kolejne warstwy nowej nawierzchni. Dalszy odcinek nie będzie już tak komfortowy. Jedzie się jednak względnie dobrze, mijam Piotrowice, Pawłowice, Stężycę i wreszcie docieram do tablicy powitalnej miasta Dęblin.
Chcę wracać drugą stroną Wisły, czyli dojechać do Kozienic i jechać do Warszawy częściowo tak jak przyjechałem. Tą decyzję podejmuję myśląc o mniej ruchliwych drogach i o niechęci do jazdy przez most w Górze Kalwarii. Kilka kilometrów dalej i docieram do osiedli mieszkaniowych.
Nie jadę już do samego centrum i do Szkoły Orląt. Czas się kurczy, a kawał drogi przede mną, szczególnie, że będzie teraz pod wiatr. Skręcam w stronę mostu na Wiśle. Po chwili jestem na nim i robię kilka zdjęć dzikiej rzeki.
Tuż za Wisłą napotykam kopiec Okurzałego. To ogólnie pomnik walk żołnierzy 1 Armii WP o przyczółki pod Dęblinem i Puławami w 1944 roku. Przyczółków nie udało się utrzymać. W tej okolicy poległ bohaterską śmiercią obserwator artyleryjski kapral Michał Okurzały. Gdy na wrogim brzegu został otoczony przez wojska niemieckie, skierował na siebie ogień własnej artylerii. Dzięki temu poświęceniu jego śmierć przyniosła śmierć wielu Niemcom. Na pomniku jest zapis jego ostatniej rozmowy z dowództwem "Niemcy nas otoczyli. Zasypują nas granatami, krzyczą żeby się poddać... Ale Polacy się nie poddają. Padł lektor Jakubowski. Zostałem sam. Bijcie prosto na mnie... Jak najwięcej ognia... Niszczę radiostację... Bijcie na mnie... Niech żyje Polska...!"
Po krótkiej chwili zadumy ruszam dalej, drogą w stronę Kozienic. Na tym odcinku wiedzie ona otwartym terenem, wiatr tu hula i pedałuje się ciężko. A to dopiero początek! Do domu pozostało dobre 120 km. Czuję też, że zapas wody w bukłaku powoli się kończy, więc na stacji benzynowej w miejscowości Opactwo dopełniam go wodą z kranu. Zjadam drugą i ostatnią bułkę. Pozostały mi kabanosy.
Do Kozienic jest dobre 20 km, ale ciężko mi utrzymać większą prędkość niż 25 km/h. Momentami jadę sporo wolniej, bo wiatr wręcz zatrzymuje w miejscu. Cholera, w takim tempie to wrócę do domu na wieczór. No ale co robić? Nie ma wyjścia. Męczę się, wkurzam, w końcu dojeżdżam do Kozienic. Ruch jest tu spory, ale samo miasto sprawia dobre wrażenie. Są tu jakieś ładne skwerki, rozbudowany ośrodek sportowy i nowoczesne centrum kultury.
Tuż za Kozienicami robię sobie mały postój. Chwila odpoczynku, zjadam kolejne kabanosy. Zaczynam odczuwać zmęczenie, za mną 150 km, a wiatr nie daje spokoju. Niestety nie mam wyboru, do Ryczywołu muszę jechać ruchliwą drogą nr 79. Prowadzi tu jednak przez piękne lasy Puszczy Kozienickiej i nawet może się podobać.
Mijam w końcu skręt do Świerżów Górnych. Tym samym domykam pętlę i dalej jadę już trasą, którą już wcześniej jechałem. Mijam elektrownię, tym razem już odpuszczając jakiekolwiek przystanki. Zmęczenie się pogłębia, a wiatr nie daje za wygraną. Do Warszawy pozostało ponad 80 km. W Ryczywole zatrzymuję się na leśnym parkingu przy skręcie w drogę w stronę Studzianek. Uff... teraz będzie już pusto i bezpiecznie. Zjadam kolejnego kabanosa, chwilkę odpoczywam. No dobra, pora ruszać dalej. Teraz w pełni świadomie skręcam właściwie i docieram do Studzianek. Przy samym wjeździe do miejscowości znajduje się pomnik i miejsce pamięci żołnierzy poległych w bitwie pod Studziankami. Na cokole czołg T-34.
Chwila odpoczynku, kolejny kabanos. Ruszam dalej i skręcam w stronę Dziecinowa. Teraz już jadę na pamięć, nie muszę nawigować. Orientuję się też, że mój "cudowny" zegarek GPS znów się zawiesił. Muszę się zatrzymać i go zresetować. Wkurza mnie to, bo dzieje się tak rzadko, ale dzieje się a nie powinno! Teraz będę miał trasę w dwóch kawałkach. Na szczęście licznik na kierownicy roweru nigdy się nie zawiesza.
Wiatr nie daje spokoju, jedzie mi się coraz ciężej. Mam już dość, a nie dojechałem nawet do Warki. Aby zażegnać kryzys energetyczny w Grabowie nad Pilicą kupuję sobie czekoladowego loda i izotonik. Od razu lepiej, choć przypływ sił nie trwa długo. W lasach przed Warką zatrzymuję się jeszcze dwukrotnie, by sfotografować kolejne pomniki upamiętniające wydarzenia z czasów wojny. Szczególnie wymowny jest ten, na którym wyryto "Tu w latach 1939-1945 zamordowali na hitlerowcy. Ale nie śpimy. Oczami tego kamienia na was żywych patrzymy". Każdy taki przystanek to też moment wytchnienia dla całego ciała.
W końcu docieram do Warki. Robię jeszcze kilka zdjęć, krótka przerwa i ruszam dalej. Mam już dość tego wiatru. Po prostu nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie go określić. Klnę więc jak szewc, ale poza wyładowaniem złości niewiele to zmienia moją sytuację. W dodatku teren jest pofalowany, momentami moja prędkość spada do... 15 km/h i szybciej nie daję rady.
Teraz już zmęczenie zaczyna brać górę. Irytuje mnie wiatr, irytują mnie podjazdy, irytuje mnie ruch na drodze. Wreszcie skręcam w lewo, na boczne drogi. Tak jak przyjechałem rano. Wolę nadłożyć kilka kilometrów, ale jechać w spokoju. W miejscowości Pęcław kolejny przystanek przy lokalnym sklepiku. Kolejny czekoladowy lód i kolejny izotonik. Lepiej jest tylko przez chwilę.
Przecinam wreszcie ruchliwą drogę nr 50 pod Górą Kalwarią. Mimo wysiłków prędkość 25 km/h udaje się uzyskiwać tylko z górki. Wiatr i zmęczenie robią swoje. Ale już z tym nie walczę. Do domu coraz bliżej. Przecinam kolejny raz drogę nr 79 w okolicach Baniochy i kieruję się na Konstancin. Mijam w końcu centrum miasteczka i przez Bielawę i Powsin dojeżdżam do domu. Jest kilka minut po 20. Wycieczka zajęła mi nieco ponad 11 godzin, z czego na rowerze spędziłem 10,5. Przejechałem 240 km, połowę pod cholerny, męczący wiatr. Dało to średnią prędkość z całej trasy 22,5 km/h. W sumie to dystans jak z Warszawy do Bydgoszczy czy Olsztyna, kawałek drogi.
Mimo wszystko jestem zadowolony. To najdłuższa moja wycieczka rowerowa w tym roku. Pogoda dopisała, było słonecznie i niezbyt gorąco. Miejsca fajne i ciekawe, piękna przyroda na trasie. I sporo historycznych ciekawostek. Polecam taką trasę każdemu, kto nie boi się nieco dłuższych dystansów. Na moim blogu trasa ma etykietę #średnie, choć jeszcze 10 km dalej miałaby #duże. Uznałem jednak ze nie ma sensu na siłę jej przedłużać. Wypadnie kiedyś dłuższa, to będzie uczciwie :)
niedziela, 23 czerwca 2019
Rowerowa wycieczka przez Kampinoski Park Narodowy
Dziś postanawiam wykorzystać wolną połowę dnia i pojechać w ciut dłuższą trasę rowerową. Mam pięć godzin do wykorzystania, ale dzień jest piękny, nie jest zbyt gorąco i nie ma zbyt silnego wiatru. Biorę rower szosowy, co pozwala zrobić dłuższy dystans, ale ogranicza możliwości wyboru drogi. Nie mogę się z początku zdecydować jaki kierunek obrać. Jadę w stronę centrum Warszawy, ale po chwili zawracam na południe. Na Kabatach zjeżdżam z wiślanej skarpy i docieram do Powsina. Tu jednak znów zmieniam decyzję i ruszam na północ.
Mijam Wilanów, Sadybę, Czerniaków. Jadę rowerową ścieżką w stronę Bulwarów Wiślanych. Nieco obawiam się tłumu ludzi, bo to w końcu piękna niedziela. Okazuje się jednak, że ludzi jest niewielu, widocznie sporo osób wyjechało poza miasto wykorzystując długi weekend. Na Wiśle na wysokości Starego Miasta są rozgrywane... regaty żeglarskie w klasie Omega. Pierwszy raz w życiu widzę regaty na wąskiej rzece :)
Ruszam dalej, mijam Cytadelę i Żoliborz. Ruch rowerów zmniejsza się niemal do zera, ja w końcu docieram do Młocin. Tu kończy się ścieżka rowerowa, a w Lesie Młocińskim drogi są zbyt piaszczyste bym tamtędy jechał. To mnie zmusza do poruszania się ruchliwą "siódemką", która w dodatku nie ma tu pobocza. Krótki odcinek do Łomianek jest dość nieprzyjemny, z ulgą zjeżdżam w boczną drogę.
Przecinam centrum Łomianek, planuję jechać asfaltową drogą w stronę Kazunia. Jednak jakoś źle zjeżdżam i w efekcie trafiam na lokalną asfaltówkę biegnącą tuż przy "siódemce". Zawsze jeździłem drugą stroną, ale skoro asfalt jest i to całkiem niezły, to postanawiam jechać tędy dalej. Po kilku kilometrach asfalt jednak kończy się i zaczyna się polna droga. Muszę przedostać się na drugą stronę ruchliwej dwupasmówki, co trwa kilka minut, bo wyczekuję odpowiednio dużej dziury w potoku samochodów.
Teraz znaną już mi lokalną drogą docieram do Czosnowa. Po kilku dalszych kilometrach skręcam w lewo, w stronę Dębiny. Wreszcie cisza, dwupasmówka pozostaje za plecami. Droga jest gładka, równa, ma nawet wyznaczone pobocze dla rowerów. Mijam jednostkę wojskową i radar dozoru powietrznego. Droga na tym odcinku wiedzie przez lasy Puszczy Kampinoskiej i jest całkiem ładna. Wkrótce docieram do drogi nr 579 łączącej Nowy Dwór Mazowiecki z Błoniem. Skręcam w lewo, kierując się na południe.
Droga według mapy przecina duże kompleksy leśne Kampinoskiego Parku Narodowego. Liczę, że trafię na jakieś urokliwe miejsca, że zrobię sporo zdjęć. Rzeczywistość jest jednak inna. Droga wiedzie raczej polami i mija liczne miejscowości. Lasów jest tu bardzo mało. W jednym z nich na moment zatrzymuje się by rozprostować kości.
Mimo kolejnych kilometrów krajobraz się nie zmienia, co wywołuje u mnie poczucie rozczarowania. Miały być piękne lasy, a są pola i łąki. I duży ruch, trzeba się skupiać i ciągle zerkać w lusterko. Droga nie zachwyca, widoków tu nie ma za specjalnych. Zaczynam wręcz żałować, że tu się wybrałem, zamiast w jakieś ładniejsze i spokojniejsze miejsce.
Mijam w końcu miejscowość Julinek. Pamiętam że lata temu była tu Szkoła Cyrkowa, nawet za dziecięcych lat byłem w niej z jakąś wycieczką. Miejscowość okazuje się mikroskopijna, właściwie jedynymi zabudowaniami przy drodze są budynki hotelu. Widocznie budynki Szkoły Cyrkowej są gdzieś dalej, choć zastanawiam się gdzie, bo nic tu nie widać. Droga wreszcie wjeżdża w las.
Dosłownie kilometr jazdy i docieram do Leszna. Tu jest całkiem ładny kościół, gdy stoję na światłach nawet mam czas by zrobić mu zdjęcie.
Zawsze wydawało mi się że Leszno jest tuż pod Warszawą, ale wiem, że to złudzenie i jeszcze wiele kilometrów przede mną. Aby uniknąć jazdy ruchliwą drogą przez Babice ruszam dalej na południe, w stronę Błonia. Kawałek za Lesznem skręcam w lewo, w mniej ruchliwą drogę. Widoków żadnych - pola dookoła.
Do Warszawy pozostało dobre 20 km, a potem jeszcze kawałek przez samo miasto. Droga ma nową nawierzchnię, a ruch tu jest niewielki. Niepokoją mnie tabliczki informujące o przebudowie drogi, o konieczności objazdu itp. Co prawda data jest sprzed roku, no ale po coś te tabliczki są, prawda? Z drugiej strony... rok mają przebudowywać kawałek drogi? Okazuje się, że tabliczki wiszą bez sensu, bo remont jest dawno skończony i do samej Warszawy nie ma żadnych przeszkód. Dopiero w granicach miasta, gdy kieruję się na najbliższy wiadukt nad trasą S8... muszę kawałek przejechać po szutrze. Na wiadukcie jest normalny asfalt, na drodze dojazdowej go nie ma... wspaniałe rozwiązanie. Za wiaduktem asfalt na szczęście jest, ale dziurawy i marnej jakości. Docieram w końcu do ulicy Połczyńskiej w okolicach Jelonek.
Zamiast kierować się na Ursus jadę jednak w stronę centrum miasta. To nieco dalej, ale jest tu komfortowa ścieżka rowerowa z gładziutkim asfaltem. A wiem, że za Ursusem musiałbym jechać przez dziurawe uliczki Okęcia, co na rowerze szosowym do przyjemnych doznań nie należy. Mijam warszawską gazownię, mijam Plac Zawiszy, mijam filtry i przez Pole Mokotowskie i Górny Mokotów docieram na Ursynów i w końcu do domu. Teraz szybki obiad i pora iść do pracy.
Trasa zajęła mi 4 h 45 min, a przejechałem 113 km. Niestety okazała się mało atrakcyjna, choć przecież wiodła na długim odcinku niemal przez serce Kampinoskiego Parku Narodowego. W dodatku duży ruch samochodów nie pozwalał skupiać się na ewentualnych widokach, których zresztą wiele nie było. Jak dla mnie - trasa jednorazowa, nie mam zamiaru jej powtarzać. Jedyne co ją ratowało to bardzo ładna pogoda.
Mijam Wilanów, Sadybę, Czerniaków. Jadę rowerową ścieżką w stronę Bulwarów Wiślanych. Nieco obawiam się tłumu ludzi, bo to w końcu piękna niedziela. Okazuje się jednak, że ludzi jest niewielu, widocznie sporo osób wyjechało poza miasto wykorzystując długi weekend. Na Wiśle na wysokości Starego Miasta są rozgrywane... regaty żeglarskie w klasie Omega. Pierwszy raz w życiu widzę regaty na wąskiej rzece :)
Ruszam dalej, mijam Cytadelę i Żoliborz. Ruch rowerów zmniejsza się niemal do zera, ja w końcu docieram do Młocin. Tu kończy się ścieżka rowerowa, a w Lesie Młocińskim drogi są zbyt piaszczyste bym tamtędy jechał. To mnie zmusza do poruszania się ruchliwą "siódemką", która w dodatku nie ma tu pobocza. Krótki odcinek do Łomianek jest dość nieprzyjemny, z ulgą zjeżdżam w boczną drogę.
Przecinam centrum Łomianek, planuję jechać asfaltową drogą w stronę Kazunia. Jednak jakoś źle zjeżdżam i w efekcie trafiam na lokalną asfaltówkę biegnącą tuż przy "siódemce". Zawsze jeździłem drugą stroną, ale skoro asfalt jest i to całkiem niezły, to postanawiam jechać tędy dalej. Po kilku kilometrach asfalt jednak kończy się i zaczyna się polna droga. Muszę przedostać się na drugą stronę ruchliwej dwupasmówki, co trwa kilka minut, bo wyczekuję odpowiednio dużej dziury w potoku samochodów.
Teraz znaną już mi lokalną drogą docieram do Czosnowa. Po kilku dalszych kilometrach skręcam w lewo, w stronę Dębiny. Wreszcie cisza, dwupasmówka pozostaje za plecami. Droga jest gładka, równa, ma nawet wyznaczone pobocze dla rowerów. Mijam jednostkę wojskową i radar dozoru powietrznego. Droga na tym odcinku wiedzie przez lasy Puszczy Kampinoskiej i jest całkiem ładna. Wkrótce docieram do drogi nr 579 łączącej Nowy Dwór Mazowiecki z Błoniem. Skręcam w lewo, kierując się na południe.
Droga według mapy przecina duże kompleksy leśne Kampinoskiego Parku Narodowego. Liczę, że trafię na jakieś urokliwe miejsca, że zrobię sporo zdjęć. Rzeczywistość jest jednak inna. Droga wiedzie raczej polami i mija liczne miejscowości. Lasów jest tu bardzo mało. W jednym z nich na moment zatrzymuje się by rozprostować kości.
Mimo kolejnych kilometrów krajobraz się nie zmienia, co wywołuje u mnie poczucie rozczarowania. Miały być piękne lasy, a są pola i łąki. I duży ruch, trzeba się skupiać i ciągle zerkać w lusterko. Droga nie zachwyca, widoków tu nie ma za specjalnych. Zaczynam wręcz żałować, że tu się wybrałem, zamiast w jakieś ładniejsze i spokojniejsze miejsce.
Mijam w końcu miejscowość Julinek. Pamiętam że lata temu była tu Szkoła Cyrkowa, nawet za dziecięcych lat byłem w niej z jakąś wycieczką. Miejscowość okazuje się mikroskopijna, właściwie jedynymi zabudowaniami przy drodze są budynki hotelu. Widocznie budynki Szkoły Cyrkowej są gdzieś dalej, choć zastanawiam się gdzie, bo nic tu nie widać. Droga wreszcie wjeżdża w las.
Dosłownie kilometr jazdy i docieram do Leszna. Tu jest całkiem ładny kościół, gdy stoję na światłach nawet mam czas by zrobić mu zdjęcie.
Zawsze wydawało mi się że Leszno jest tuż pod Warszawą, ale wiem, że to złudzenie i jeszcze wiele kilometrów przede mną. Aby uniknąć jazdy ruchliwą drogą przez Babice ruszam dalej na południe, w stronę Błonia. Kawałek za Lesznem skręcam w lewo, w mniej ruchliwą drogę. Widoków żadnych - pola dookoła.
Do Warszawy pozostało dobre 20 km, a potem jeszcze kawałek przez samo miasto. Droga ma nową nawierzchnię, a ruch tu jest niewielki. Niepokoją mnie tabliczki informujące o przebudowie drogi, o konieczności objazdu itp. Co prawda data jest sprzed roku, no ale po coś te tabliczki są, prawda? Z drugiej strony... rok mają przebudowywać kawałek drogi? Okazuje się, że tabliczki wiszą bez sensu, bo remont jest dawno skończony i do samej Warszawy nie ma żadnych przeszkód. Dopiero w granicach miasta, gdy kieruję się na najbliższy wiadukt nad trasą S8... muszę kawałek przejechać po szutrze. Na wiadukcie jest normalny asfalt, na drodze dojazdowej go nie ma... wspaniałe rozwiązanie. Za wiaduktem asfalt na szczęście jest, ale dziurawy i marnej jakości. Docieram w końcu do ulicy Połczyńskiej w okolicach Jelonek.
Zamiast kierować się na Ursus jadę jednak w stronę centrum miasta. To nieco dalej, ale jest tu komfortowa ścieżka rowerowa z gładziutkim asfaltem. A wiem, że za Ursusem musiałbym jechać przez dziurawe uliczki Okęcia, co na rowerze szosowym do przyjemnych doznań nie należy. Mijam warszawską gazownię, mijam Plac Zawiszy, mijam filtry i przez Pole Mokotowskie i Górny Mokotów docieram na Ursynów i w końcu do domu. Teraz szybki obiad i pora iść do pracy.
Trasa zajęła mi 4 h 45 min, a przejechałem 113 km. Niestety okazała się mało atrakcyjna, choć przecież wiodła na długim odcinku niemal przez serce Kampinoskiego Parku Narodowego. W dodatku duży ruch samochodów nie pozwalał skupiać się na ewentualnych widokach, których zresztą wiele nie było. Jak dla mnie - trasa jednorazowa, nie mam zamiaru jej powtarzać. Jedyne co ją ratowało to bardzo ładna pogoda.
czwartek, 20 czerwca 2019
Rowerowa wycieczka wokół poligonu Zielonka
Czerwiec tego roku jest bardzo upalny. Mimo że jeżdżę ostatnio sporo na rowerze, to nie przekraczam zazwyczaj trzech godzin, bo później staje się to trudne do wytrzymania. Wszelkie dalsze trasy odpuszczam, czekając na nieco chłodniejsze dni.
Dziś jest oczywiście również ciepło, ale niebo pokrywają chmury, a nawet lekko pada. Czasu jednak nie mam wiele, po południu muszę być w pracy. Znów wycieczkę muszę zmieścić w trzech-czterech godzinach. Postanawiam przejechać się na wschód od Warszawy i objechać poligon Zielonka, który jest położony między Rembertowem, Zielonką, Okuniewem i Wesołą. Trasa ładna, niezbyt długa, a dzisiejszy świąteczny dzień powoduje, że ruch będzie niewielki.
Ruszam z Natolina w stronę Wilanowa. Jeszcze na Ursynowie jest niewielka przeszkoda w postaci procesji, która całkowicie blokuje przejazd w stronę Wilanowa. W dodatku procesję zabezpiecza policja i proszą by pojechać inną trasą. Na szczęście po nadłożeniu jakiegoś kilometra udaje się dojechać z drugiej strony do miejsca zatoru i już bezproblemowo zjechać w dół z wiślanej skarpy.
Teraz przecinam Miasteczko Wilanów, kieruję się na północ przez Sadybę i skręcam w Trasę Siekierkowską. Dzień piękny, dzień wolny - na ścieżce jest sporo rowerzystów. Na szczęście większość zdąża nad Wisłę i na moście ruch się zmniejsza. Mijam Gocław, przecinam ulicę Płowiecką i kieruję się do Rembertowa. Po prawej stronie jest wysoki betonowy mur z kamerami i zasiekami. Na bramie tabliczka "Jednostka Wojskowa". I tyle. Ani numeru, ani nazwy. Oczywiście jednostka ma swoją nazwę i numer, ale nie wiedzieć po co robi się z tego wielką tajemnicę. To JW2305, czyli "GROM" - jednostka będąca wręcz wizytówką Wojsk Specjalnych i dumą armii. Ciekawe więc czemu na bramie nie ma żadnych oznaczeń.
Dalej mijam kolejną jednostkę wojskową - 2. Bazę Logistyczną. Wreszcie przecinam tory kolejowe, mijam Akademię Sztuki Wojennej i stację kolejową Mokry Ług. Jeszcze kilka kilometrów jazdy pustą drogą i dojeżdżam do Zielonki. Tu z kolei mieści się WITU - Wojskowy Instytut Techniczny Uzbrojenia. Wszystkie te jednostki i uczelnie wojskowe korzystają z pobliskiego poligonu, ciągnącego się na wschód, aż do Okuniewa. Poligon istniał już przed wojną, jeszcze za czasów Józefa Piłsudskiego. Korzysta też z niego pobliska jednostka wojskowa z Wesołej, gdzie stacjonuje 1. Brygada Pancerna. Obecnie poligon jest wykorzystywany tylko czasowo, ale regularnie słychać z niego serie strzałów i wybuchy.
Aby uniknąć jazdy ruchliwą drogą w kierunku Wołomina, przejeżdżam przez centrum Zielonki, przejeżdżam tunelem pod torami kolejowymi i kieruję się dalej na wschód, w stronę Kobyłki. Tu na momencik zatrzymuję się przy stawach, które w te upalne dni pełnią rolę miejskiego kąpieliska.
Dalsza jazda na wschód jest bezproblemowa, ruch jest znikomy. Mijam Kobyłkę, a po dalszych kilku kilometrach docieram do Wołomina. Pracowałem w tym mieście wiele lat temu i bywałem tu kilka razy w tygodniu. Stwierdzam, że trochę się zmieniło. Docieram wreszcie do miejsca, którego w ogóle wtedy nie było - dużego i nowoczesnego centrum handlowego. Tu skręcam na południe i kieruję się kolejnym tunelem pod torami kolejowymi.
Mijam wołomińskie blokowiska, wkrótce droga robi się zniszczona i mniej przyjemna do jazdy. Kieruję się na południe, w stronę Majdanu i Okuniewa. Wkrótce wjeżdżam w piękne lasy, a ruch znów spada do minimum. Jedzie się bardzo przyjemnie.
W Okuniewie moją uwagę przykuwa ruina dużego ceglanego budynku. To Pałac Łubieńskich, a właściwie to co z niego pozostało. Szkoda że nikt nie zajął się jego odrestaurowaniem, bo pałac jest położony w całkiem ładnej okolicy i mógłby być naprawdę reprezentacyjnym miejscem.
Dalsza droga jest w przebudowie, ale na szczęście udaje się bezproblemowo nią jechać. Skręcam na zachód, w stronę Warszawy. Tu droga jest w jeszcze większym remoncie, pozostał tylko wąski pas asfaltu. Po prawej stronie cały czas towarzyszą mi tabliczki informujące że jest to teren wojskowy i wstęp jest wzbroniony.
Docieram wreszcie do Wesołej, tu z kolei mijam dużą jednostkę wojskową, która w przeciwieństwie do tej z Rembertowa jest bardzo ładnie opisana - tu nie ma co robić tajemnic. To 1. Warszawska Brygada Pancerna im. Tadeusza Kościuszki.
Za jednostką ruch znów się zwiększa, widać że zbliżam się do Warszawy. Docieram do miejsca, gdzie w głąb poligonu prowadzi szeroka droga z betonowych płyt. Skręcam w nią i jadę dobre półtora kilometra, docierając wreszcie do bramy Wojskowych Zakładów Lotniczych nr 4. Dalej już nie wjadę, zresztą i tu teoretycznie nie powinienem być, bo oficjalnie to teren wojskowy. W jednej z płyt wciśnięte kapsle tworzą napis. To dzieło jakiegoś żołnierza służby zasadniczej z 1987 r. Kawałek czasu już tu jest ;)
Wracam do głównej drogi, mijam wreszcie Rembertów i zamykam w ten sposób pętlę wokół poligonu. Teraz znów jadę wzdłuż ulicy Marsa i Trasy Siekierkowskiej, na moście zatrzymuję się na moment na jeszcze jedno zdjęcie. Rzeką płynie cała grupa kajakarzy, w sumie nigdy nie myślałem o spływie Wisłą ale chyba warto coś takiego zorganizować.
Mijam Stegny, Służew nad Dolinką, Ursynów i docieram do domu. Trasa zajęła mi trzy i pół godziny, przejechałem łącznie 83 km. I podobnie jak po innych trasach z tego miesiąca - mam dość, upał znów daje się we znaki. W dodatku muszę się uwijać, bo za niedługo muszę iść do pracy.
Muszę wziąć kiedyś rower górski i przejechać tym razem środkiem poligonu. To piękne zielone tereny. Ważne by nie trafić na jakieś ćwiczenia wojskowe ;)