Wyprawa do Skandynawii w 2018 roku to kolejny mój wyjazd w te piękne
rejony. Od kilku lat właśnie tam odnajduję spokój i piękną przyrodę.
Wrócę tam zapewne jeszcze wielokrotnie. W przeciwieństwie do wyjazdów
poprzednich, gdzie raczej pokonywałem dziennie naprawdę długie dystanse,
osiągając dość odległe rejony takie jak Nordkapp czy Lofoty, tym razem
zamierzałem skupić się na Norwegii południowo-zachodniej, krainie
fiordów i wysokich gór. Wyjazd tegoroczny miał objąć więcej czysto
górskich wycieczek niż w zeszłym roku. Planowałem 11-12 dni podróży, tym
razem docierając w interesujące mnie rejony jak najszybciej. Wybrałem
wariant z przepłynięciem Bałtyku promem z Trójmiasta. Początkowo
chciałem płynąć do szwedzkiego Nynäshamn, ale raz że to długi rejs (19
godzin), dwa że najzwyczajniej w świecie na niemal miesiąc przed
planowanym wyjazdem, okazało się, że nie ma już miejsc na prom w wybranym
przeze mnie dniu. Okazało się jednak, że są wolne miejsca na promie
Gdynia - Karlskrona. Z początku myślałem że przez to, że dotrę znacznie
bardziej na południe Szwecji, to mocno wydłuży dalszą jazdę samochodem.
Gdy jednak przeanalizowałem obie trasy, to okazało się że jest dalej
raptem o 100 km, ale będę w Szwecji 6 godzin wcześniej, więc dojadę o
wiele dalej. Nocny rejs wymagał dodatkowo wykupienia kajuty do spania,
ale na pokładzie promu miałem spędzić tylko 10,5 godziny.
14
sierpnia zaczynam kolejną skandynawską przygodę. Jedziemy w podobnym składzie jak rok temu - trzy osoby i bagaże, co powoduje że jest dość ciasno. Gdy wyruszamy z Warszawy musimy przebić się najpierw przez potężną
burzę z piorunami, a potem przez duży ruch na autostradzie A2. Coś mnie
lekko niepokoi - przy prędkości powyżej 120 km/h odczuwam lekkie
wibracje kierownicy. Wcześniej tego nie było. Co sie mogło stać? Coś z
wyważeniem koła? Tarcza hamulcowa? Dobrze by to było sprawdzić, przed
nami w końcu długa trasa. Mamy nieco czasu, postanawiam więc poszukać
mechanika, który to obejrzy. Zjeżdżamy do Kutna, ale poszukiwania
spełzają na niczym - nawet tam gdzie panowie siedzą w pustym warsztacie i
nic nie robią... po prostu nie chce im się zajrzeć i zarobić parę zł.
Dla mnie niepojęte, sytuacja jak z filmu Barei - "zarobiony jestem".
Trudno, jedziemy dalej. Wibracje pojawiają się dopiero przy naprawdę
dużej prędkości, a będę raczej jeździł spokojnie. Cień niepewności
jednak pozostaje. Bez problemów docieramy do trójmiejskiej obwodnicy,
gdzie trafiamy na kolejną burzę i korki. Dojeżdżamy wreszcie do Gdyni.
Zostawiamy samochód przy centrum handlowym i mając dwie godziny wolnego
czasu idziemy na szybki spacer po mieście. Taki gdyński standard - ulica
Świętojańska i Skwer Kościuszki. W pobliżu Daru Pomorza stoi teraz
wielkie diabelskie koło, przypominające słynne London Eye. Czas powoli
się kończy, jemy jeszcze coś na szybko i wracamy do samochodu. Tankujemy
do pełna. Kilka kilometrów jazdy do portu, do terminala pasażerskiego. I
tu niemiła niespodzianka. Gdynia to duże miasto i duży port. Terminal
promowy jest jednak fatalny. Źle zorganizowany i oznakowany, nie ma tu w
ogóle miejsca na dłuższą kolejkę. Samochody oczekujące na załadunek
blokują wyjazd wyjeżdżającym z promu, w dodatku TIR-y stoją jak popadnie
i powiększają zamieszanie. Pracownicy ustawiają nas w końcu... pod
prąd. Kierowcy z naprzeciwka trąbią i wygrażają. Totalny bałagan i
dezorganizacja. W końcu przejeżdżamy bramkę i na nieco bardziej
przypominającym standardy zachodnioeuropejskie placu czekamy dłuższą
chwilę. W końcu wjeżdżamy na pokład promu.
Bierzemy nieco rzeczy -
do samochodów nie ma dostępu w czasie rejsu - i odnajdujemy naszą
kajutę. Jest niezbyt wielka, ale mieści cztery koje, teraz dwie z nich
są złożone. Ma toaletę i prysznic, a nawet telewizor. Prom jeszcze nie
odpłynął, idziemy więc na górny pokład, gdzie z tyłu jest taras
widokowy. Odbijamy od nabrzeża. Kilkukrotnie powtarzany jest komunikat,
że po ostatnich wielkich pożarach lasów w Szwecji jest całkowity zakaz
palenia ognia. Wieczorny rejs przez gdyński port jest bardzo
widowiskowy, wokół mnóstwo światełek i odbić, pełno statków. W końcu
mijamy główki portu i wychodzimy na morze. W oddali widać plamy świateł z
miejscowości na Mierzei Helskiej. Poza tym pełna ciemność. Wracamy do
naszej kajuty i idziemy spać. Noc mija spokojnie, choć wyczuwa się cały
czas wibrację płynącego statku.
15 sierpnia budzimy się o 6
rano. Według tego co było na promowej rezerwacji, musimy zwolnić kajutę
na godzinę przed przybyciem do portu. Wychodzimy na tylny pokład, teraz
jeszcze zupełnie pusty. Jesteśmy nadal na pełnym morzu, choć przed
dziobem majaczy już ledwie widoczna linia brzegowa. Z tyłu za to pięknie
widać słońce, które niedawno wzeszło. Morze jest wyjątkowo spokojne, aż
dziwne. Robimy kilka zdjęć, wracamy do kajuty po plecaki. Wkrótce
mijamy pierwsze skaliste wysepki, potem twierdzę strzegącą wejścia do
portu w Karlskronie.
Po kilku minutach prom nieruchomieje, otwierają się
drzwi na pokłady samochodowe. Wyjazd trwa dość długo, bo przy bramkach
stoją policjanci i kontrolują kierowców. A to co mają w bagażniku, a to
dokumenty, a to trzeźwość. Dmucham w alkomat, wszystko w porządku,
ruszamy. Niestety w tym momencie szwankująca od jakiegoś czasu
klimatyzacja w samochodzie odmawia definitywnie posłuszeństwa. Gdy
będzie cieplej trzeba będzie jechać z uchylonymi oknami, co nie jest
idealne, no ale cóż począć? Droga omija centrum miasteczka, od razu
trafiamy na jakieś ronda i... źle zjeżdżamy. Oznakowania w Szwecji są
dziwne, bo najpierw jest, a potem na następnym skrzyżowaniu już go nie
ma i nie wiadomo jak jechać. Okazuje się, że jedziemy inną drogą, nr
122, ale też nam ona pasuje, bo ogólnie mamy utrzymywać kierunek na
Växjö i Jönköping. Obowiązuje tu ograniczenie do 80 km/h, przede mną
jedzie kilka TIR-ów, więc nawet nie próbuję ich wyprzedzać. Po prostu
grzecznie jadę przez bardzo ładne tereny. Okolica mocno przypomina
Finlandię, jest ewidentnie polodowcowa - pofalowana, dużo skał, głazów
narzutowych i piękne lasy. Dojeżdżamy do Växjö, mijamy je i... znów źle
skręcamy. Znów nie było dobrych oznaczeń. Znów jednak szybko znajdujemy
alternatywną, równoległą drogę. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy na
autostradę E4 w kierunku Jönköping. Można jechać 120 km/h, ruch jest
bardzo mały, pogoda świetna, więc jedzie się przyjemnie. Niestety
odczuwam coraz większą senność, której nie może już zwalczyć kawa. Muszę
się zatrzymać na kilka minut i rozprostować kości. Od razu się ożywiam.
Dalej mijamy Jönköping i mniejszą już drogą jedziemy dalej na północ, w
kierunku Mariestad. Tu lasów jest już nieco mniej, pojawiają się pola
uprawne. Krajobraz i otoczenie wydają mi się znajome... no tak, przez
ten rejon przejeżdżałem dwa lata temu, podczas powrotu z Nordkapp.
Przypominam sobie nawet stację benzynową gdzie rozmawiałem z jakimiś
Polakami. Drogą nr 26 jedziemy tuż nad brzegami jeziora Wener -
największego jeziora Szwecji i trzeciego co do wielkości w Europie. Jest
ponad 40 razy większe niż nasze Śniardwy! Ma 150 km długości i 80 km
szerokości. Ogromne! Gdy zatrzymujemy się na niewielkiej plaży, gdzie
też już kiedyś byłem, to widok jest taki sam jak na brzegu morza -
ogromna wodna tafla aż po horyzont, na którym widać tylko kilka wysepek.
Szerokość jeziora w tym miejscu jest większa niż szerokość Bałtyku
pomiędzy Niemcami i Szwecją.
Po krótkim odpoczynku wsiadamy do samochodu
i jedziemy dalej na północ. Po kilkudziesięciu kilometrach skręcamy na
zachód, cały czas jadąc wzdłuż brzegów jeziora. Dojeżdżamy wreszcie do
miasta Karlstad, gdzie odbijamy na północny zachód w kierunku granicy
norweskiej. Znów dopada mnie senność, kawy w termosie już nie ma. Na
tablicach jest podana odległość do Koningsvinger, to nadal kilkadziesiąt
kilometrów, ale postanawiam dojechać aż tam, by tam zrobić kolejną
przerwę. Wcześniej jest miejscowość Charlottenberg, gdzie jest jakieś
centrum handlowe i kilka stacji benzynowych. Zjeżdżamy tu, tankujemy do
pełna, kupuję sobie kawę, która działa wręcz cudotwórczo. Od razu robi
mi się lepiej. Zerkam na mapę i... okazuje się, że Koningsvinger jest
już w Norwegii, a do granicy pozostało kilka kilometrów. Super,
nastawiłem się jakoś, że to będzie sporo dalej. Ruszamy w dalszą drogę.
Po chwili jazdy mijamy granicę, gdzie jest kontrola ciężarówek i
kontrola celna. Norwegia nie należy do UE, ale należy do strefy
Schengen. W przypadku samochodów osobowych po prostu przejeżdża się
granicę bez zatrzymania. No dobra, możemy schować laminowaną mapę
Szwecji, a wyjąć mapę Norwegii. Tylko... gdzie podziała się mapa
Szwecji? Krótkie poszukiwania i przypominam sobie, że na stacji
położyłem ja na dachu samochodu a potem coś odwróciło moją uwagę... no
to nie mamy mapy Szwecji. Szkoda, była naprawde fajna, ale cóż, kupię
sobie nową jak będę potrzebował. Mijamy Koningsvinger, zaczynam już
odczuwać zmęczenie. Wolę w sumie szukać kempingu już tu, w pierwotnych
planach nie zamierzałem nawet tego dnia dojechać do Norwegii, więc i tak
jesteśmy sporo do przodu. Wynajduję coś w nawigacji. Docieramy nad
piękne jezioro Storsjoen gdzie jest całkiem pokaźny kemping. Meldujemy
się, płacimy 170 NOK. Okazuje się, że jesteśmy jedynymi turystami z
namiotem i na polu dla namiotów w pobliżu wody jesteśmy zupełnie sami.
Wszyscy pozostali mieszkają w kamperach lub umieszczonych tu na stałe
przyczepach kempingowych. Nawet dobrze, będziemy mieli spokój. W pobliżu
stoi grill, który wygląda na ogólnokempingowy. Nie mamy węgla, ale
zbieramy szyszki i gałęzie sosen. Rozpalamy ogień i szybko pieczemy nad
nim myśliwską kiełbasę. Smakuje wspaniale! Do tego pieczywo i chińskie
zupki ugotowane na gazie. Można jeszcze przejść się nad samą wodę, ale
powoli trzeba iść spać, choć jest jeszcze względnie wcześnie. Jak na
razie pogoda jest bardzo ładna, choć na niebie pojawia się coraz więcej
chmur. Prognozy mówią o nadchodzącym pogorszeniu, ale uznajemy, że noc
jeszcze będzie w miarę spokojna.
16 sierpnia budzimy się
wcześnie rano. Uznajemy, że tak mocno wyszliśmy przed zaplanowaną trasę,
że jest realna szansa dziś już dotrzeć w norweskie góry i dziś już
zrobić pierwszą wycieczkę. Jest raptem 250 km do przejechania. Gorzej
jednak z pogodą, która ewidentnie się zepsuła, w nocy padało, a teraz na
szczęście tylko wieje. Namiot wysycha, więc zwijamy go czym prędzej,
nim przyjdzie kolejny deszcz. Szybkie śniadanie i około 8 rano ruszamy w
stronę miasteczka Eidsvoll. To zupełnie lokalna droga, w dodatku
wiodąca przez całkiem pokaźne wzgórza, coś jak polskie Bieszczady.
Pojawia się na niej nawet kilka owiec. Choć jesteśmy kilkadziesiąt
kilometrów od Oslo, to jest tu wręcz dziko. Po drugiej stronie pasma
wzgórz droga licznymi zakrętami sprowadza w dół. Teraz skręcamy na
północ, na drogę nr 33. Jedziemy przez dłuższy czas nad stromym brzegiem
jeziora Mjosa. To największe jezioro Norwegii i trzeba przyznać, że
jest naprawdę duże. Choć widać jego drugi brzeg, to nie należy zapominać
że ma mocno wydłużony kształt i powierzchnię trzykrotnie większą niż
Śniardwy. W miejscowości Gjovik odbijamy w lewo, mijamy miasteczko
Djokka i docieramy do Fagerness. Teren robi się coraz bardziej górzysty,
ale niestety pogoda robi się coraz gorsza. Co i rusz przejeżdżamy przez
fale ulewnego deszczu. Liczę że po dotarciu w góry będzie nieco lepiej,
bo marsz w takich warunkach będzie bardzo uciążliwy. Droga nr 51 którą
teraz jedziemy wznosi się coraz wyżej. Ze zdziwieniem stwierdzam patrząc
na wysokościomierz w zegarku, że to juz 900 m n.p.m. Nie dość że pada,
to robi się też wyraźnie chłodniej, jest kilka stopni powyżej zera.
Maleńka miejscowość Beitostolen to już początek gór Jotunheimen. Jest tu
mała stacja benzynowa, gdzie postanawiam zatankować. Nie udaje mi się
jednak pokonać automatu, który akceptuje moją kartę, ale uparcie nie
odblokowuje możliwości nalania benzyny. No nic, mamy jeszcze pół baku,
spokojnie starczy, choć tabliczka ostrzega, że dalej są góry i kolejna
stacja jest za 90 km. Ruszamy dalej w deszczu i gęstej mgle. Droga
tworzy tu wyraźne serpentyny, krajobraz na odcinku kilku kilometrów robi
się dziki i jałowy. Znikają drzewa, pozostaje tylko trawa, skały i
kamienie. O dziwo, gdy wreszcie droga przestaje się wznosić i osiąga
niemal 1300 m n.p.m. mgła i deszcz się kończą. Owszem jest mocno
pochmurno i wilgotno, ale nie pada. Przecinamy rozległy płaskowyż, który
wygląda jak typowa tundra. Jest to droga turystyczna, bardzo atrakcyjna
i co i rusz są przy niej małe parkingi gdzie można się zatrzymać i
porobić zdjęcia. Podobnie jak inne tego typu górskie drogi - zimą jest
zamykana i nieprzejezdna. Zatrzymujemy się kilka razy, robimy masę
zdjęć.
Zmieniam buty na lepsze, nieprzemakalne, bo te które są wygodne
do jazdy tu się nie sprawdzają. Po osiągnięciu najwyższego punktu droga
zjeżdża w śródgórską kotlinę, wokół wspaniałe krajobrazy. Zostało nam
jeszcze kilka kilometrów do naszego pierwszego górskiego celu. W
Gjendesheim, które nawet nie jest miejscowością co zbiorem kilku domów,
skręcamy na parking pod jeziorem Gjende. Zaczyna się tu (lub kończy)
jeden z bardziej popularnych norweskich szlaków trekkingowych przez
wschodnią część gór Jotunheimen. To najwyższe pasmo górskie Skandynawii i
całej północnej Europy. Jezioro jest podłużne i otoczone dość wysokimi
szczytami.
Kursują po nim promy, którymi można przepłynąć na jego drugi
koniec. Tak najczęściej robią to turyści - płyną na drugi koniec jeziora
i wracają na parking pobliskim grzbietem góry Bessegen. W najwyższym
punkcie osiąga on ponad 1700 m n.p.m. i roztacza się z niego wspaniała
panorama - z jednej strony widać położone w głębokiej dolinie jezioro
Gjende, a z drugiej znacznie wyżej leżące jezioro Bessvatnet. Widok
wspaniały, ale dzisiejsza mokra i mglista pogoda chyba nie pozwoli na
cieszenie się nim - szczyt Bessegen skrywa się w chmurach. Ponadto my
nie chcemy płynąć promem i dodatkowo wydawać pieniędzy, a wejść na
Bessegen i wrócić tą samą drogą na parking. Jakby nie patrzeć - to
kilkugodzinna wycieczka i duża różnica wysokości do pokonania.
Najpierw
jednak trzeba zapłacić za parking. Pan w sklepie z pamiątkami mówi bym
użył automatu. Płacę kartą 150 NOK, drukarka terkocze i... nie wychodzi z
niej żaden paragon! Wściekam się i idę jeszcze raz do sklepu, tłumacząc
sytuację. Pan stwierdza, że tak często bywa gdy pada deszcz, bo taśma
namaka i kwitki nie wychodzą. Po prostu wypisuje mi odpowiedni kwitek
ręcznie. Jak widać można znaleźć normalne wyjście z sytuacji. Zostawiam
kwitek za szybą i ruszamy na szlak. Bessegen tonie w chmurach, ale
przestało padać, więc nie jest najgorzej. Szlak wznosi się dość łagodnie
w górę, to zwykła ścieżka, choć nie jest oznakowana tak, jak zwykło to
się robić w Polsce. Co jakiś czas na kamieniu jest niewielka czerwona
literka "T" oznaczająca szlak. I często stoją tu kamienne kopczyki,
ułatwiające orientację. Idziemy coraz wyżej, docieramy wreszcie pod
skały pod grzbietem. Trzeba pokonać kilkanaście metrów w górę małym
kominkiem, wejście ułatwia łańcuch. Nie są to trudności jak na Orlej
Perci, ale przyjemne urozmaicenie. W dole widać jezioro Gjende, zaczyna
już ładnie się prezentować. Powyżej kominka teren robi się bardziej
kamienisty i dziki, niemal całkowicie znika wszelka roślinność. Jedno
wielkie skalne rumowisko, przebieg szlaku staje się coraz mniej widoczny
w terenie, idziemy intuicyjnie po prostu w górę. Regularnie jednak
widać kopczyki i czerwone oznaczenia, więc idziemy dobrze. Mija nas
jakiś turysta schodzący z góry, za nami też idzie jedna osoba z dużym
plecakiem. Poza tym jest tu totalne bezludzie. Szlak w końcu osiąga
grzbiet na wysokości ok. 1700 m n.p.m. Teraz już o wiele łagodniej, choć
krajobraz jest iście księżycowy. Mgła dość mocno ogranicza widoczność,
ale czasem ją odwiewa i widać znacznie dalej. W oddali wyłania się jakaś
potężna góra. Ale gdzie jest szczyt tego Bessegen? Przecież już wyżej
nie da się wejść? Według GPS-a pozostało jeszcze około kilometra. W
oddali na niewielkim wzniesieniu grzbietu widać małą kamienną piramidę -
taki kopczyk, tylko większy niż pozostałe. Może tam?
Dogania nas
wreszcie idący za nami turysta. Ma sporo bagażu, widać że wybiera się na
kilkudniową wycieczkę, ale utrzymuje zaskakująco szybkie tempo.
Pozdrawiamy się. Docieramy w końcu do kamiennej piramidy. Okazuje się że
to właśnie tu jest Bessegen, jest nawet stosowna tabliczka. To
najwyższy punkt całej trekkingowej trasy, ma 1743 m n.p.m.
Aby zejść do
Memurubu (nie wiemy dokładnie co to jest, ale to chyba miejsce gdzie
docierają promy z Gjendesheim) trzeba iść jeszcze 10 km dalej. Niby
jesteśmy, ale nie widać w dole obu jezior naraz, co więcej - Gjende w
ogóle nie widać. Postanawiamy pójść jeszcze kilkaset metrów dalej. Tu
już zaczyna być widać oba jeziora, ale grzbiet się zwęża i ostro schodzi
w dół. Mamy schodzić w dół by potem kawał podchodzić? A jeziora i tak
ledwo widać, bo skrywa je mgła. Trudno, nie da rady zrobić dobrych
zdjęć, więc nie ma to sensu. Wracamy na szczyt, jemy paczkę kabanosów.
Od wschodu zbliża się ciemna chmura z której wyraźnie pada. Czuję że
zmokniemy, że to deszcz przez który przejeżdżaliśmy kilka godzin
wcześniej. Zaczynamy zejście do Gjendesheim. Okazuje się, że tam gdzie
wydawało się niemal płasko było jednak zdrowo w górę. Teraz idziemy w
dół i idzie się względnie lekko. Względnie, bo jest tu pełno kamieni,
nie ma normalnej ścieżki i trzeba bardzo uważać. Zaczyna padać i to
całkiem mocno. Zejście dłuży się, docieramy do miejsca gdzie szlak
zaczyna obniżać się jeszcze stromiej. Tu są skały, które w tamtą stronę
mijaliśmy w kompletnym mleku. Teraz okazuje się, że to skraj wielkiej
przepaści, a w dole wspaniale widać jezioro Gjende. Przestało nawet
padać, więc robimy sporo zdjęć.
Z dołu dochodzi kilku turystów i też
zachwycają się widokiem. Widać też jezioro Bessvatnet i rzeczywiście
jest ono położone o wiele wyżej. Po chwili nadciąga kolejna fala
deszczu, trzeba więc schodzić. Czeka nas jeszcze ten odcinek z
łańcuchem, na śliskich i mokrych skałach może być mało przyjemnie.
Okazuje się jednak, że pokonujemy go bez żadnych problemów. Jesteśmy już
cali mokrzy, moje spodnie zaczynają powoli przemakać. Nie ma wyjścia,
trzeba iść w dół jak najszybciej. Już niezbyt daleko. Wreszcie stajemy
na parkingu. Cała wycieczka to 12 km, z czego ponad 700 metrów w górę i
tyle samo w dół. Całkiem ładny spacer. Zdejmuję górskie buty, zmieniam
spodnie i koszulkę. Od razu robi mi się przyjemniej. Ruszamy w dalszą
trasę. Ustalamy, że skoro rozpadało się na dobre, to optymalnie byłoby
znaleźć gdzieś hyttę, a nie spać w namiocie, gdzie ani nic nie wysuszymy
w takich warunkach, ani nawet porządnie nie wypoczniemy. Najpierw
musimy jednak zjechać z pustkowi gór Jotunheimen w rejony zamieszkałe
przez ludzi. Według nawigacji to jeszcze ok. 40 kilometrów jazdy. Nagle
muszę gwałtownie hamować - na drogę wyskakują trzy renifery! Ponoć góry
Jotunheimen i płaskowyże są jedynymi miejscami na południu Skandynawii,
gdzie można spotkać te zwierzęta. Jestem trochę zaskoczony. Grupce
przewodzi byk z dorodnym porożem, udaje się mu zrobić kilka zdjęć.
Niżej
spotykamy też całe stada owiec, chodzących po drodze i w jej pobliżu.
Trzeba tu naprawdę uważać. Docieramy wreszcie do drogi nr 15 i
miejscowości Garmo koło Lom gdzie szukamy hytty. Są ale drogie, nie na
naszą kieszeń. Jedziemy kawałek dalej, znów są - tu jednak o wiele
taniej, choć nadal to jest 400 NOK. No ale w zasadzie wyjścia nie ma, bo
pada cały czas równo. Hytta jest całkiem fajna, czteroosobowa. Ma co
najważniejsze wydajny grzejnik, gdzie rozwieszamy mokre górskie ubrania.
Wstawiam też do środka namiot i częściowo go otwieram, niech wilgoć z
niego wyparuje przez noc. Potem prysznic i kolacja złożona z chleba i
liofilizatów. Pora iść spać. Prognozy pogody przewidują, że w nocy ma
przestać padać, a jutro ma być całkiem ładnie. Dobra nasza, rano ruszamy
na kolejną wycieczkę, jeszcze większą niż dziś.
17 sierpnia
budzimy się o 5 rano. Śniadanie, pakowanie rzeczy i pakowanie plecaków z
rzeczami w góry i jeszcze przed wschodem słońca ruszamy. Na szczęście
prognozy sprawdziły się i jest względnie ładnie, przebija błękit nieba,
ale co najważniejsze - nie pada. I ma nie padać przez cały dzień!
Wybieramy się na Galdhøpiggen, najwyższy szczyt Norwegii i całej
północnej Europy, a to już długa i poważna górska wycieczka. Szczyt
liczy 2469 m n.p.m. jest otoczony ze wszystkich stron lodowcami, ale od
schroniska Spiterstulen prowadzi szlak wiodący granią pomiędzy nimi i
podejście nie wymaga wiązania się liną ani lodowego sprzętu. Inny
wariant prowadzi od schroniska Juvvashytta, do pokonania jest o wiele
mniejsza różnica poziomów (650 zamiast 1400 metrów) ale trzeba przejść
przez rozległy, pokryty szczelinami lodowiec i można to zrobić wyłącznie
w grupie prowadzonej przez przewodnika. Oczywiście odpłatnie. Co
ciekawe niezbyt odległy szczyt Glittertinden kiedyś był uznawany za
wyższy! Obecnie liczy 2460 m n.p.m, ale obniżanie jego wysokości jest
spowodowane topnieniem czapy lodowej na wierzchołku. Gdy stopi się ona
całkowicie, będzie jeszcze 4 metry niższy.
W pobliskim Lom
tankujemy do pełna, fotografujemy także niezwykły kościół. Potem kilka
kilometrów jazdy główną drogą. Przed nami ukazuje się potężna góra
pokryta lodowcami, a jej szczyt znika gdzieś w chmurach. Czyżby to
właśnie Galdhøpiggen? Wydaje nam się że tak.
Po chwili skręcamy w boczną
drogę prowadzącą do Spiterstulen. Od razu zaczyna się ostry podjazd pod
górę i tak jedziemy kilka kilometrów. Potem droga nieco łagodnieje, ale
znika asfalt i pozostaje szuter. Na szczęście nie jest zbyt stromo,
choć cały czas się wznosimy. Droga jest wąska, właściwie na jeden
samochód. Co jakiś czas są mijanki. Pokonujemy kilka drewnianych mostków
na które wjeżdżam z duszą na ramieniu. Wreszcie rozległa górska dolina i
kilka budynków tworzących turystyczny kompleks Spiterstulen. Parkujemy,
zakładamy górskie obuwie, bierzemy plecaki. Za parking trzeba zapłacić.
Idę do schroniska, płacę 80 NOK. Okazuje się, że to opłata za parking i
za dojazd prywatną drogą. Wracam do samochodu, wrzucam kwitek za szybę.
Zauważam panią kontrolującą czy inne samochody mają takie kwitki i
notującą coś w zeszyciku. Można wreszcie ruszać na szlak. Samo
schronisko znajduje się na wysokości ok. 1100 m n.p.m., szlak prowadzi
przez chybotliwy mostek nad rzeką i względnie płaskie miejsce gdzie jest
rozbitych kilka namiotów. Potem zaczyna się od razu strome podejście
dobrze widoczną ścieżką. Idziemy i idziemy w górę. W okolicy kręci się
sporo owiec, które chodzą po górach i skubią trawę, a z daleka dają o
sobie znać dzwonkami na szyi. Wyżej i wyżej, już wysokość 1500 m n.p.m.
Kończy się ścieżka, rozpoczyna się strome podejście po skałach. Trzeba
naprawdę dobrze się rozglądać gdzie właściwie trzeba iść. Znaki
czerwonej literki "T" są również tutaj, ale często w ogóle ich nie
widać, idzie się intuicyjnie tam gdzie najwygodniej, a jest naprawdę
stromo. W ogóle nie widać co dalej. Widać tylko jak szybko nad głowami
przemieszczają się chmury. Choć tutaj wiatr jest odczuwalny, to na
szczycie będzie już z pewnością bardzo silny i dokuczliwy. Szczyty gór
Jotunheimen chowają się w chmurach, ale widać tu i ówdzie jęzory
lodowców schodzących w doliny.
Na tej wysokości nie ma już drzew ani
nawet krzewów. Jedynie trawa i skały. I sporo drobnych wodospadzików.
Wreszcie ukazuje się strome i wręcz bezkresne pole piargów. Widać już
pierwsze płaty śniegu i odległy szczyt. Czyżby to był Galdhøpiggen?
Szczyt jest wysoki i skalisty, ale gdzieś czytałem że idzie się przez
kilka "przedwierzchołków" więc to pewnie jeden z nich.
Teraz jest więcej
kopczyków, ale szlak jest niezwykle uciążliwy. Nie ma żadnej ścieżki
ułożonej z kamieni znanej choćby z Tatr. Po prostu piarg, większe i
mniejsze głazy. I trzeba skakać z jednego na drugi. Wreszcie powoli
zbliżamy się do grani, z tyłu widać że podchodzi za nami trochę ludzi,
niektórzy powoli nas doganiają. Przed nami nie ma niemal nikogo.
Wysokościomierz pokazuje 1900 m, to już niemal grań. Oceniam, że
widoczny szczyt ma najwyżej 2250 m n.p.m., więc z pewnością nie jest to
Galdhøpiggen. Wreszcie docieramy do grani i otwiera się widok na drugą
stronę. Wow!!! Pod nami wielki, kilkukilometrowy jęzor lodowca
Styggebrean. Cały pokryty śniegiem i szczelinami.
Za nim, na płaskim
wzniesieniu widać w oddali parking i budynki schroniska Juvvashytta.
Widać też lądujący przy nim śmigłowiec. Zauważam też, że ze schroniska
na lodowiec wyrusza grupa ludzi. Ale jaka grupa! To co najmniej
kilkadziesiąt osób wyglądających jak wielka stonoga. To tak wygląda
wejście z przewodnikiem... jak stado baranów na sznurku. Po chwili
odpoczynku ruszamy dalej w górę po dość stromym grzbiecie. Są tu już
lite skały i mnóstwo głazów. Trzeba iść ostrożnie i rozważnie, ale
wysokość zdobywamy dość szybko.
Wiatr zaczyna być już dokuczliwy, pora
założyć goretexowe kurtki. Przed szczytem mijamy boczny grzbiet i
otwiera się widok na kolejny lodowiec, tym razem położony z lewej
strony. To Svelnosbrean, jeszcze większy i jeszcze bardziej
poszczeliniony. Gigantyczny!
Na szczycie wiatr zaczyna już być naprawdę
dokuczliwy, zaciągamy kaptury. Jednak spory wysiłek sprawia, że nie
muszę używać rękawiczek. Niestety przychodzą chmury, widoczność spada do
kilkudziesięciu metrów. Mamy 2270 m n.p.m., więc niemal idealnie
oceniłem wysokość tego przedwierzchołka, który nazywa się Svellnose.
Dalej lekkie obniżenie grani, mała przełęcz, gdzie wieje już niemal
huragan i ostro wznosząca się zaśnieżona grań znikająca gdzieś w
chmurach. Na szczęście idziemy jej prawą stroną, więc nieco jesteśmy
osłonięci od wiatru. Szczyt grani - Keilhaus topp - ma 2350 m n.p.m.,
jest już cały w śniegu, choć leży go cienka warstwa. Wiatr jest tak
silny, że ciężko już iść prosto. Kolejna przełęcz w gęstej mgle. Nie
widać oznaczeń szlaku, ale widać jakieś kopczyki. Wyciągam GPS i
analizuje trasę. Pod szczytem jest duże pole śnieżne, które
najbezpieczniej ominąć z lewej strony. Wiatr tu jest jeszcze silniejszy,
wznosi się z dołu po niemal pionowej ścianie. Droga też jest bardzo
stroma. Mijamy wreszcie pole śniegowe i odbijamy w prawo, w kierunku
gdzie musi już być szczyt. Już 2400 m n.p.m., to gdzieś blisko.
Dostrzegam na śniegu przede mną sporo ludzkich sylwetek idących... w
rzędzie. To chyba ta wycieczka widoczna wcześniej, tu szlaki podejściowe
muszą się łączyć. Trawersujemy zalodzony i zaśnieżony stok pokryty
kamieniami. Nie mamy raków, więc idziemy ostrożnie, czasem wybijając
sobie stopnie butami i mocno podpierając się kijkami. Koleżanka nieco
się boi, ma słabo przyczepne buty, więc pomagam jej nieco. Rzeczywiście
trasy podejściowe łączą się tutaj, dalej jest solidnie wydeptane i już
idzie sporo turystów, nie sposób się zgubić. Jeszcze kilka chwil i z
mgły wyłania się "rogaty" kamienny schron pod szczytem. Uff!!! Top of
Norway! Zdobyliśmy Galdhøpiggen. Kilka zdjęć przy trójnogu gdzie jest
koło z opisaną panoramą. Teraz nie widać absolutnie nic, więc tylko
robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i wchodzimy do schronu.
Jest tu ciepło,
miło, ale jest tu również tłum ludzi - większość ze zorganizowanych
wycieczek. Okazuje się, że mają uprzęże, ale nie mają normalnych raków,
tylko takie małe czterozębne raczki turystyczne. Trochę dziwne jak na
przejście po lodowcu. W schronie można kupić herbatę czy coś do
jedzenia, ale nie można tu spać. Ciekawi mnie czy obsługa dociera tu
codziennie rano, czy przebywa na stałe. Oba warianty wydają mi się
niezwykle uciążliwe dla nich ;). Po ogrzaniu się i zjedzeniu
czegokolwiek w postaci batoników ruszamy w drogę powrotną. Teraz chmury
nieco odwiało i choć nie widać panoramy, to widać jednak lepiej drogę
zejściową do najbliższego przedwierzchołka. Widać jak trawersować pole
śnieżne i omijać jego część po skałach. Tak jak przyszliśmy.
Jedna moja
towarzyszka ma jeszcze większe kłopoty w zejściu, a co gorsza okazało
się, że nie wzięła z dołu rękawiczek. Daję jej swoje, ale po chwili
potworny wiatr sprawia, że niemal tracę czucie w palcach rąk. Jeśli coś
nie wymyślę to odmrożę sobie palce. Biorę koleżankę za rękę, ale
zabieram jej jedną z rękawiczek. Teraz ona ma jedną i ja jedną, ale
gołymi dłońmi trzymamy się za ręce i nawzajem ogrzewamy. Tak da się iść.
I możemy podpierać się kijkami. Razem schodzimy o wiele szybciej,
przecinamy najbardziej zalodzoną część stoku. Niżej jest stromo, ale już
nie tak ślisko. Docieramy do Keilhaus topp, omijamy wierzchołek. Dalej
jest stroma grań, która jednak osłania od wiatru.
Mam wrażenie, że cały
czas przybiera on na sile. Pora na zejście bardzo dobra, schodzi już
sporo turystów, ale również sporo dopiero podchodzi. Kończy się śnieg,
zaczynają normalne skały, więc schodzi się nieco szybciej. W dodatku co
chwila odwiewa mgłę i lodowce po obu stronach grani prezentują się
wspaniale. Co chwila robimy jakieś zdjęcia.
Potem szczyt Svellnose i
dalsze mozolne zejście po wielkich kamieniach. Wieje mocno i sypie
drobnym śniegiem. Wreszcie docieramy do miejsca gdzie szlak opuszcza
grań i zaczyna się zejście w dół gigantycznymi piargami. To 2000 m
n.p.m., w dół jeszcze kilometr!
Idziemy wolno, wielkie wystające i
sterczące we wszystkich kierunkach głazy uniemożliwiają szybki marsz.
Mijamy ostatni płat śniegu, schodząc już bezpośrednio po nim, by dać
odpocząć stopom. Przestaje padać śnieg, zmieniając się w drobną mżawkę
gnaną wiatrem. Pada niemal poziomo! Pogoda jednak poprawia się, wychodzi
momentami słońce. Na płacie śniegu mija nas grupa turystów
zjeżdżających po nim na tzw. jabłuszkach. Chwilę dalej połączenie mżawki
i słońca daje piękny efekt tęczy.
Daleko jeszcze? Niestety daleko, to
dopiero 1700 m n.p.m. A przed nami jeszcze strome skały i duży kawał
ścieżką. Kończy się wreszcie piarg, zaczynają skały i wodospadziki. W
dole piękna dolina. Znów kilka zdjęć. Widać parking i schronisko, ale
jeszcze naprawdę daleko.
W końcu ścieżka i coraz więcej roślinności.
Pojawiają się owce. Wreszcie dochodzimy na sam dół. Uff! 9 godzin marszu
w trudnym terenie dało w kość. Przebieramy się, wrzucamy górskie buty
do samochodu, jemy coś. Zauważam za wycieraczką czerwoną karteczkę że...
nie zapłaciłem za parking! Zły biorę ją i rachunek i idę wyjaśniać o co
im chodzi. W schronisku pytam o to panią z obsługi, zresztą tą samą
której rano płaciłem. Pani pamięta mnie, patrzy na rachunek i karteczkę.
Nagle olśnienie - gdy ja płaciłem, akurat jej koleżanka wyszła
skontrolować samochody i nie zauważywszy rachunku za szybą włożyła tę
karteczkę. Minutę później pojawiłem się ja i wrzuciłem rachunek za
szybę, nawet przecież widziałem tą kobietę co wkładała te karteczki,
jedynie nie zauważyłem jej za własną wycieraczką ;) Nieporozumienie
zostaje wyjaśnione, wracam więc do samochodu. Można jechać w dół. Znów
ta szutrowa droga, znów drewniane mostki. Dwukrotnie muszę stanąć bo
drogę tarasuje... stado krów, które dopiero na dźwięk klaksonu łaskawie
schodzi na bok.
Kilka razu staję w miejscach do mijania, by puścić
samochody podjeżdżające z dołu. Wreszcie docieramy do drogi nr 55 i
skręcamy w lewo. Postanawiamy znaleźć nocleg jak najszybciej, nie jechać
już nigdzie daleko. Optymalnie by to też była hytta, bo rzeczy mamy
wilgotne, a prognoza pogody mówi o nocnych opadach. Na szczęście całkiem
niedaleko znajdujemy mały kemping, gdzie zarówno można rozbić namiot,
jak i wziąć mały domek. Wygląda jak domek dla lalek, ale na dwie osoby
jest akurat. Kosztuje nas 350 NOK. Rozwieszamy górskie rzeczy na
grzejniku, jemy zasłużony posiłek. Okazuje się, że nie mamy monet
10-koronowych i... nie ma się jak wykąpać! Na wielu norweskich
kempingach są prysznice, które uruchamia wrzucenie monety. Ale tylko 10
koron, żadnej innej. Co robić? Kiepska sprawa nie móc odświeżyć się po
całodniowej górskiej wycieczce. W moim portfelu wygrzebuję jakieś 10
koron noszone od czasu chyba wyjazdu na Svalbard. Ale to starczy dla
jednej osoby, co z drugą? Mamy 20 koron, pytam ludzi z kempingu, ale
nikt nie ma rozmienić, a pani na recepcji już nie ma. A w okolicy
kompletnie nic, żadnych sklepów czy czegoś takiego. Znajduję jakąś inną
monetę bardzo zbliżoną wagą i rozmiarami. To 5 koron duńskich. Jednak
prysznic nie daje się oszukać, po wrzuceniu nic się nie dzieje.
Odstępuję więc to jedyne 10 NOK koleżance, a sam "myję się" w bardzo
ograniczonym stopniu nawilżanymi chusteczkami dla niemowląt. Zawsze je
biorę na takie wyjazdy i jak się okazuje potrafią być przydatne. Idziemy
wreszcie spać.
18 sierpnia poranek jest dość ładny, ale gdy
pakujemy się do samochodu pogoda zaczyna się zmieniać na gorszą, niebo
zasnuwają chmury. Ruszamy drogą nr 55 na zachód, w stronę fiordów i
największego norweskiego lodowca - Jostedalsbreen. Jest to również
największy lodowiec Europy kontynentalnej, pokrywa niemal całe okoliczne
góry, a w doliny schodzą wielkie, malownicze jęzory. W niektórych
miejscach czapa lodowa osiąga 600 metrów grubości! Wprost ciężko w to
uwierzyć. Większe są jedynie lodowce Svalbardu i Islandii. Powierzchnia
lodowca to prawie 500 kilometrów kwadratowych, 3/4 powierzchni całych
Tatr i trzykrotnie więcej niż wynosi powierzchnia Tatr Polskich.
Przytaczam te liczby by móc sobie uświadomić z jakim olbrzymem mamy do
czynienia. Dziś chcemy dotrzeć do Nigardsbreen - jednego z
najpiękniejszych jęzorów Jostedalsbreen. Najpierw jednak musimy
przejechać przez najwyżej położony punkt drogi nr 55 w górach
Joutnheimen. To w ogóle najwyżej położona "normalna" norweska droga.
Podobnie jak inne drogi górskie w złych warunkach pogodowych lub w
czasie zimy jest zamykana dla ruchu. Z początku nic nie zapowiada, że
wzniesiemy się wyżej, ale szybko krajobraz zaczyna się zmieniać, a droga
wjeżdża w dolinę najeżoną skałami i pnie się w górę.
Zaczyna wiać i
padać, temperatura szybko się obniża. Zatrzymujemy się co chwila by
zrobić zdjęcia, ale nawet kilka sekund powoduje zajście obiektywów
drobnymi kroplami. Na drodze napotykamy kolejne stado krów, które
blokuje ruch w obie strony. Wyżej jedziemy już bez przeszkód, robi się
coraz bardziej dziko i ponuro, wreszcie wyjeżdżamy na płaskowyż pokryty
jeziorami i skałami. Tutaj droga osiąga najwyższy punkt 1434 m n.p.m.
Wokół wysokie, pokryte śniegiem i lodem góry, krajobraz jest iście
księżycowy. Jedynie jeziora nieco łagodzą widok. Tu pada ciut mniej,
wychodzimy więc porobić nieco zdjęć, ale wieje tak silny i tak zimny
wiatr, że chowamy się szybko w samochodzie. Są cztery stopnie, ale
odczuwalna temperatura jest sporo poniżej zera. Przez kilka kilometrów
przecinamy skalisty płaskowyż, aż dojeżdżamy do serpentyn prowadzących w
dół. Niemal jak Drabina Trolli, którą jechaliśmy rok temu. Ciasne
zakręty jeden przy drugim, momentami jadę na drugim biegu by zbytnio nie
obciążać hamulców. Podjazd tędy to wyzwanie dla silnika i sprzęgła ;).
Na odcinku 20 kilometrów mamy z wysokości 1400 m n.p.m. zjechać na
poziom morza. Niemal półtora kilometra w dół! Droga prowadzi do
miejscowości Skjolden położonej na samym końcu Sognefjordu -
najdłuższego (203 km) i najgłębszego (1308 m) z norweskich fiordów.
Ciężko uwierzyć, że ta wąziutka morska zatoka ma głębokość trzy razy
większą niż Bałtyk! Na razie jednak z każdym ostrym zakrętem obniżamy
wysokość i zjeżdżamy w widoczne pod nami chmury. Niemal jak lądowanie w
samolocie :).
Gdy na wysokości około 500 m n.p.m. przecinamy szczyty
chmur natychmiast zaczyna padać o wiele mocniej. Robi się coraz
ciemniej, gdy jesteśmy na samym dnie doliny, nad wodami fiordu, jest
szaro, buro i ponuro i do tego mocno leje. Za to jest tu o wiele
cieplej, bo 17 stopni. Moja towarzyszka potrzebuje znaleźć aptekę. W
okolicy jest taki niewielki punkt apteczny w supermarkecie, ale jest
niezbyt dobrze wyposażony. Pani mówi nam jednak, że lepsza apteka będzie
w Gaupne, kilkanaście kilometrów dalej. Pasuje to nam, właśnie w tej
miejscowości mamy skręcić w stronę lodowców. Po niezbyt długiej jeździe
dojeżdżamy do malowniczego miasteczka położonego u podnóży ogromnych
gór. Jest tu centrum handlowe o frapującej nazwie "Pyramiden". Jak
radziecka osada na Svalbardzie. Nazwa wynika jednak chyba ze szklanej
piramidy wieńczącej jego dach. Tam znajdujemy aptekę, a także, co równie
ważne - wymieniamy nieco pieniędzy różnych nominałów na monety
10-koronowe. Jak się okazało mają one strategiczne znaczenie i lepiej
mieć ich pewien zapas. Ruszamy drogą nr 604 na północ. Prowadzi ona dość
łagodnie ale konsekwentnie w górę, do odległego o ponad 30 kilometrów
Gjerde. Całość wiedzie dnem doliny Jostedalen, która rozmiarami
przypomina doliny alpejskie - otaczają ją niebotyczne góry, a na jej
dnie są całe miejscowości. W jednej takiej dolinie można by zmieścić
całe Tatry. Jostedalen jest dość wąska, jej dno ma co najwyżej kilkaset
metrów a potem przechodzi po obu stron w pionowe ściany. Jazda jest
piękna i niezwykle malownicza, a w dodatku im wyżej tym mniej deszczu. W
Gjerde skręcamy w drogę podpisaną "Nigardsbreen". Ostatni odcinek
przegradza szlaban, trzeba tu zapłacić 70 NOK w automacie, albo zostawić
samochód i kolejne 3 km pokonać pieszo. Płacimy i dojeżdżamy do
parkingu nad górskim jeziorem, gdzie stoi już sporo samochodów. Przed
nami widać już wielki, niebieskawy jęzor lodu.
Samo jezioro i parking
położone są w głębokiej polodowcowej dolinie, a jej gładkie skaliste
ściany mają minimum 500 metrów wysokości. Z góry leją się ogromne
wodospady. Przy parkingu jest mała przystań, ale przepłynięcie kawałka
jeziora motorówką kosztuje kolejne 80 NOK, bez sensu za to płacić.
Przebieramy się w górskie rzeczy, okazuje się, że moje skarpetki które
bardzo lubię... skurczyły się od nocnego suszenia na grzejniku. Ciężko
je włożyć, w dodatku stały się ciasne i niewygodne. Trudno, zakładam
inną parę, zakładam też przeciwdeszczowe spodnie i kurtkę. Pogoda jest
bardzo niepewna - teraz pada tylko trochę, ale może w każdej chwili
lunąć. Uznajemy, że dojdziemy pod lodowiec szlakiem który wiedzie wzdłuż
skalistego brzegu jeziora. Zastanawiam się przez chwilę, jak pokonamy
lejące się z góry wodospady, ale uznaję że skoro szlak jest oznaczony,
to problem jest jakoś rozwiązany. Ruszamy i bardzo szybko natrafiamy na
pierwsze trudności. Trudności wynikają z tego, że szlak prowadzi po
stromych, pochyłych i niezwykle gładkich polodowcowych skałach. W
dodatku są mokre i idzie się po tym bardzo niepewnie. A kilka metrów
niżej - jezioro z lodowatą wodą. Idzie się bardzo nieprzyjemnie, choć
miejsca szczególnie niebezpieczne są wyposażone w drewniane schodki lub
łańcuchy.
Kilka razy przekraczamy potoki rwącej wody - bardzo dobrze że
mamy kijki, bo bez nich byłoby to bardzo niepewne i ryzykowne. Trzeba
skakać z kamienia na kamień, część z nich jest pod wodą, więc trzeba się
tylko z nich odbić i lądować na kolejnym. Kijki pomagają zachować
równowagę. Moje pancerne górskie buty znoszą to bez szwanku, ale
koleżance po kilku zanurzeniach zaczynają przemakać. Mijamy wreszcie
przystań dla łódek wożących turystów. Kilometr szlaku kosztował nas
sporo sił i nerwów. Dalej jest o wiele prościej, idą tu nawet ludzie z
małymi dziećmi, choć nadal są skały i nadal trzeba przekraczać
strumienie i moczyć sobie nogi. Wreszcie dno doliny się wznosi, znika
powierzchniowa woda. Lodowiec coraz bliżej, robi coraz większe wrażenie.
Cały teren jeszcze niedawno był pod lodem, jest poorany i wygładzony
przez lód. Są tu również kopczyki, bo teren jest dość mylny, mimo
narzucającego się kierunku. Bliżej lewej strony prowadzi ścieżka tylko
dla grup z przewodnikami. Oni wchodzą na sam lodowiec, nawet stąd widać
na nim ludzkie postacie i małe wiszące mostki nad szczelinami. My
docieramy tuż przed jego czoło, gdzie teren jest odgrodzony a szlak się
kończy. Nie mamy potrzeby dotknąć lodowca ręką, więc zadowalają nas
zdjęcia i obserwacja stąd.
Lodowiec ma niesamowitą wręcz, niebieską
barwę, a z jego czoła sterczą niemal już oderwane lodowe seraki. Gdy
taka góra lodu się oderwie i stoczy w dół... lepiej być daleko od tego
miejsca. Po dłuższej sesji zdjęciowej idziemy jeszcze poza szlakiem do
samej wody, gdzie leżą mniejsze bryły lodu. Potem wracamy już w dół, co i
rusz robiąc jeszcze jakieś zdjęcia.
Na szczęście pogoda jest o wiele
lepsza niż godzinę temu, nie pada. Postanawiamy jednak oszczędzić sobie
najgorszych fragmentów szlaku i wrócić motorówką. Płacimy po 40 NOK od
osoby i wsiadamy do łodzi. Wracamy niemal sami. Po kilku minutach
jesteśmy już na parkingu. Zdejmujemy górskie buty, przebieramy się w
normalne ubranie. Pora wracać do Gaupne, wyżej drogi już nie ma, są
lodowcowe góry. Znów kilkadziesiąt kilometrów jazdy monumentalną doliną
Jostedal. Zatrzymujemy się kilkukrotnie po drodze na zdjęcia krajobrazów
i małego, uroczego kościółka. W Gaupne znów wita nas deszcz. Jedziemy
dalej na zachód drogą nr 55, która teraz oddala się nieco od fiordu,
przecinając pobliskie pasmo górskie. Po chwili znów zbliżamy się do
wody. Tankujemy na jakiejś stacji i jedziemy dalej. Tuż przed
miejscowością Hella droga przecina ogromny wodospad Kvinnefossen. Ma
ponad 120 m wysokości! Zatrzymujemy się w małej zatoczce, pogoda o dziwo
zaczyna się poprawiać, już nie pada, nawet miejscami przebija błękit.
Idziemy pod wodospad i fotografujemy... a właściwie próbujemy go
fotografować. Wokół leci tyle rozpylonej wody, że człowiek czuje się jak
pod prysznicem, a obiektywy natychmiast pokrywają się kroplami. Jakieś
zdjęcia udaje się jednak wykonać. Kilka kilometrów dalej, w Hella,
kończy się droga. W tym miejscu Sognefjord rozdziela się na kilka odnóg i
promy muszą łączyć miejscowości na wszystkich brzegach, pływają więc po
skomplikowanej trasie. My musimy dostać się do Vangsnes. W zeszłym roku
też byliśmy w tym miejscu, ale płynęliśmy do Vangsnes z innego punktu,
tego po drugiej stronie najbliższej zatoki. Pamiętam że najpierw
zgłaszało się gdzie się chce płynąć, a potem załoga odpowiednio
ustawiała samochody. Ja np. musiałem w jakiejś miejscowości wyjechać z
promu i wjechać w drugą stronę, bym w miejscu docelowym mógł wyjechać
normalnie :). Teraz pewnie ktoś będzie tu wykonywał podobne manewry.
Pogoda wyraźnie się poprawia i choć przed nami wiszą ciężkie deszczowe
chmury, to u nas świeci słońce.
Po dłuższej chwili oczekiwania do
nabrzeża dobija prom, ale wszyscy z niego wyjeżdżają i jadą w trasę,
nikt nie zawraca. No trudno, my za to wjeżdżamy i płacimy za przeprawę.
Po kilku minutach, o oznaczonej w rozkładzie godzinie odbijamy. Jest już
18:30, poważnie się zastanawiam czy już szukać kempingu, czy jechać
dalej. Wiem jednak, że dalej droga wiedzie długi kawał przez górski
płaskowyż i tam niczego nie ma, żadnej cywilizacji. Najbliższy kemping
za górami to minimum 60-70 km jazdy. Stwierdzamy, że optymalnie będzie
znaleźć nocleg zaraz po drugiej stronie fiordu. Po wyjechaniu w Vangsnes
ruszamy w kierunku niezbyt odległego Vik. Teraz jedziemy znaną nam
drogą nr 13. Mijamy kemping w samym Vangsnes, ale nawigacja wykazuje, że
jeszcze są trzy inne, zanim droga wjedzie w góry. Rzeczywiście, po
kilku kilometrach docieramy do ładnego i zadbanego miejsca. Jest tu
możliwość rozbicia namiotu, ale jako że pogoda jest mocno niepewna, że
mamy sporo mokrych rzeczy i wilgotne buty, to postanawiamy znów wziąć
hyttę. Tutaj wolno stojące hytty są minimum 4-osobowe i drogie, ale są
również wolne pokoiki wielkości dotychczasowych domków stojące w takim
długim szeregowcu. Nie narzekamy, cena jest akceptowalna (400 NOK) a
miejsce świetne - tuż nad stromym brzegiem, z przepięknym widokiem na
Sognefjord. Wieczorem na zmianę przechodzą fale deszczu i okresy ładnej
pogody, ale nasze rzeczy suszą się na grzejniku, a nam nie pada na
głowę. Jutrzejszy dzień będzie raczej "przejazdowy" bez ambicji
wycieczkowych, ale ubrania warto uprać i wysuszyć. Pod wieczór zwracam
też uwagę na niecodzienny dla mnie widok - na tle gór na drugim brzegu
majestatycznie przepływa... wielki, pełnomorski statek wycieczkowy.
Jesteśmy 150 km od wybrzeża! Jeszcze rezerwuję bilety na prom do Danii.
Ustalamy że optymalna data to 23 sierpnia. W końcu przychodzi noc a my
kładziemy się spać.
19 sierpnia rano nie musimy wreszcie
wstawać przed świtem. Można się wyspać, więc humory z rana są lepsze.
Jemy niespieszne śniadanie, pakujemy się. Pogoda wreszcie się poprawiła,
nie pada, świeci słońce. Ruszamy w dalszą drogę w stronę Vik, które
mijamy po kilku minutach. Teraz zaczyna się kilkunastokilometrowy stromy
podjazd w górę, serpentyna za serpentyną. Jesteśmy coraz wyżej, zatoka
wraz z miasteczkiem coraz niżej pod nami. Krajobraz robi się jałowy i
dziczeje. Z tego co pamiętam w najwyższym punkcie jest tunel i parking.
Wkrótce dojeżdżamy do niego i zatrzymujemy się. Na przestrzeni
kilkunastu kilometrów podjechaliśmy z poziomu morza na... ponad 900 m
n.p.m. Po minięciu tunelu przecinamy rozległy, ale mocno pofalowany
płaskowyż, gdzie co i rusz droga wznosi się i opada. Krajobraz jest dość
zielony, nie tak skalisto-śnieżny jak dzień wcześniej. Po chwili ostre
hamowanie bo... krowy blokują drogę. Gdy wysiadamy zrobić kilka zdjęć,
okazuje się, że biegnie w naszą stronę całe stado owiec :) Głośno beczą,
całą gromadą opadają samochód. Są wręcz natarczywe, nie wiem czy
oczekują głaskania czy jakiegoś smakołyku. Można im za to zrobić dużo
wręcz portretowych zdjęć. Powoli ruszam dalej, stado niechętnie się
rozstępuje.
Po dłuższej jeździe docieramy do miejsca, gdzie płaskowyż
się kończy, a droga opada w dół kilkoma szalonymi serpentynami. Na dole
znów zatrzymujemy się na fotografie, znów biegną do nas owce. Pora
jechać dalej. Droga schodzi znów coraz niżej, tereny stają się
przyjaźniejsze i pojawiają się ludzkie osiedla.
Jest tu nawet działający
wyciąg narciarski! Teraz, w sierpniu, widać ruch krzesełek i ludzkie
sylwetki na nich. I znów kilka minut przymusowego postoju, bo miejscowi
rolnicy przepędzają drogą wielkie stado krów. Wreszcie uśmiechają się
jakby przepraszająco i można jechać dalej. Docieramy do drogi E16, którą
już o wiele wygodniej, ale też w większym ruchu jedziemy w kierunku
Vossavangen. Nagle... znów zjeżdżam w bok, bo tuż koło drogi jest
parking i wielki, widowiskowy wodospad. To Tvinnefossen, ma podobno 152 m
wysokości! Robimy kilka zdjęć, ale już pod sam wodospad nie
podchodzimy, choć można. Wiemy że grozi to przemoczeniem.
Ruszamy w
dalszą drogę. Mijamy Voss, a potem szereg tuneli mających po kilka
kilometrów długości każdy. Ostatni z nich nie dość że najdłuższy, to
jeszcze ma w środku... rondo i dwa różne wyjazdy. My skręcamy w prawo i
wprost z tunelu wyjeżdżamy na wielki wiszący most Hardangerbrua. Most ma
1310 m długości i wisi ponad 50 metrów nad wodami fiordu. Dzięki niemu
podróż wokół odnóg Hardangerfjordu skróciła się znacząco. Most jest
płatny, wiszą tu kamery fotografujące samochody. Rachunek kiedyś
przyjdzie do domu. Dalsza droga prowadzi wzdłuż pięknych i bardzo
stromych ścian Hardangerfjordu, a właściwie jego odnogi - Sorfjordu. Już
raz nią jechałem i nie wspominam jej za dobrze. Droga jest miejscami
bardzo wąska, częste są tu mijanki na samochody, ale gdy z naprzeciwka
jedzie TIR lub większy kamper... mija się go wręcz na centymetry. A z
prawej niemal pionowa ściana i w dole woda. Widoki są świetne, ale
niepewność kogo spotkamy za najbliższym ciasnym zakrętem jest męcząca.
Ciekawostką jest też fakt, że okoliczne stoki są małym zagłębiem
owocowym. Miejscowi mieszkańcy sprzedają morele, maliny, czereśnie i
inne owoce w dość osobliwy sposób. W niektórych zatoczkach stoją małe
straganiki, są wyłożone różne owoce i wystawione ceny ale... nikogo przy
nich nie ma. Jest za to woreczek z pieniędzmi. Wystarczy podjechać,
wybrać to co się chce, wrzucić pieniądze do woreczka, a nawet wziąć z
niego resztę i zakupy zrobione. Nie dość, że leży przez nikogo nie
pilnowany towar, to jeszcze całkiem sporo pieniędzy. Niesamowite
zaufanie społeczne, jednak Norwegowie w takich sprawach nawzajem się nie
okradają i są uczciwi. W większości krajów taki handel nie miałby prawa
bytu. Zatrzymujemy się kilkukrotnie na zdjęcia, Hardangerfjord jest
niezwykle wręcz malowniczy - ogromne wysokie góry z lodowcami
kontrastują ze spokojną wodą.
Mijamy wreszcie Tyssedal, gdzie zaczyna
się szlak prowadzący do Języka Trolla, docieramy do Odda. Miasteczko
położone na samym końcu wąskiego fiordu pełniło kiedyś zapewne rolę
przemysłową i to niestety po nim widać. Jest to zarazem kurort, więc
widać też sporo domów nastawionych na wypoczynek. Zaraz obok jest słynny
Język Trolla, czyli Trolltunga. Gdy byliśmy tam rok temu, to
spotkaliśmy prawdziwe tłumy, na kempingu w Odda ciężko było znaleźć
miejsce pod namiot. Z drugiej strony fiordu jest duży lodowiec
Foglefonna, gdzie też odbywają się wycieczki. A dalej masa innych
wspaniałych przyrodniczo miejsc, jak np. płaskowyż Hardangervidda. Odda
położona w samym środku pełni rolę zatłoczonej bazy wypadowej. Nam
jednak miasto się nie podoba. Podoba się natomiast stacja benzynowa,
gdzie podobnie jak rok temu są całkiem niezłe hot-dogi po 15 NOK. Jak na
Norwegię to niemal za darmo, więc kupujemy sobie po dwa :) W dodatku na
stacji są wspaniałe skandynawskie słodycze na wagę. Bierze się torebkę i
wrzuca różne smaki lukrecjowych i anyżkowych cukierków i czekoladek, a
potem w kasie to ważą i płaci się za to. Bardzo fajne do podjadania w
trasie.
Za Odda jedziemy najpierw wzdłuż pięknego jeziora
Sandvinvatnet, nad którym piętrzą się góry pokryte lodowcem Fognefonna, a
potem zatrzymujemy się przy wielkich wodospadach Latefossen. To dwa
wielkie równolegle cieki wodne, mają po 165 metrów wysokości i spada
nimi ogromna ilość wody. Niestety trafiamy na moment, gdzie na
niewielkim parkingu stoi autokar z którego wysypuje się tłum turystów.
Ciężko uzyskać zdjęcie wodospadów bez ludzi w kadrze. Coś nam się jednak
udaje.
Potem droga zaczyna wznosić się wyżej i wyżej, my kierujemy się
na Roldal. Mijamy niesamowity tunel w kształcie ślimaka, który pamiętam z
zeszłego roku. Na krótkim odcinku tunel robi zwrot o... 270 stopni i
jego wylot przechodzi poniżej odcinka wlotowego. Tunel skręca w prawo a
my wyjeżdżamy w efekcie z lewej strony i 30 metrów niżej. I wyjeżdża się
wprost na most nad pobliską rzeką. Kawałeczek dalej mijamy miasteczko
Roldal i jedziemy drogą E134 w stronę wschodnią, na Oslo. Za Roldal
droga zaczyna piąć się coraz mocniej w górę i czyni to przez wiele
kilometrów. Kilkukrotnie pokonujemy gęste serpentyny. To jednak droga
wyższej kategorii, jest szeroka i wygodna. Przede mną jedzie jednak TIR,
który musi wieźć coś ciężkiego lub delikatnego. Jedzie ostrożnie i
powoli i pnie się w górę irytująco wolno. A nie ma jak wyprzedzić.
Wreszcie po jakimś czasie staję na placyku widokowym przy drodze i
chwilę odczekuję. Niech odjedzie o kilka kilometrów, nie ma się co
denerwować. Wysokość na której jesteśmy to ponad 1000 m n.p.m. krajobraz
jest nieprawdopodobnie skalisty, dziki i jałowy. Otaczają nas niezbyt
wybitne, ale gołe skaliste szczyty. Wszędzie pełno jezior i jeziorek i
podmokłej trawy. Jak w tundrze. Przecinamy południową część
Hardangervidda - największego i najdzikszego górskiego płaskowyżu w
Europie. To wiele tysięcy kilometrów kwadratowych całkowicie dzikich
terenów, nie ma tu żadnej cywilizacji ani nawet dróg. Nasza jest jednym z
wyjątków. Płaskowyż ma swoisty mikroklimat, nawet latem przypomina
Arktykę, a zimą warunki bywają tu bardzo ciężkie. W dodatku łatwo się tu
zgubić, dlatego okazał się doskonałym miejscem treningowym dla
polarników przed wyprawami na biegun. Roald Amundsen trenując w tym
obszarze omal nie zamarzł, a to doświadczenie wspominał jako jedno z
najtrudniejszych w życiu. A przecież zdobył oba bieguny, pokonał
przejście północno-zachodnie i całe życie poświęcił badaniom polarnym.
Obszar ten chroni wielki park narodowy, a cały płaskowyż przecina wiele
szlaków trekkingowych. W Hardangervidda, podobnie jak w górach
Jotunheimen występują renifery, co jest ewenementem na południu
Norwegii. Większość płaskowyżu leży w prowincji Telemark, w czasie wojny
ukrywali się tu norwescy komandosi, którzy zniszczyli jedyną w Europie
pobliską fabrykę ciężkiej wody i cały jej transport, niwecząc plany III
Rzeszy w uzyskaniu broni jądrowej. Hardangervidda to nie tylko przyroda,
to również historia. Zatrzymuję się jeszcze kilka razy, robię sporo
zdjęć.
Wreszcie droga zaczyna się obniżać, choć krajobraz łagodnieje
bardzo powoli. W małej miejscowości Haukeli skręcamy w drogę nr 9,
prowadzącą na południe. I znów ostro w górę przez kilka kilometrów, znów
teren robi się dziki, rzekłbym - westernowy. Znów żadnych osad
ludzkich. Droga jest obstawiona tyczkami, które pewnie ułatwiają
pokonanie tego terenu zimą. Tabliczki ostrzegają by mieć zapas paliwa,
bo najbliższa stacja jest 60 km stąd. Nie ma tu może wysokich gór, ale
cały teren jest wysoko wyniesiony, a wszystkie szczyty są nagie,
skaliste i obłe. Taki typowy polodowcowy krajobraz. Jest tu jednak
bogatsza roślinność niż w Hardangervidda. Powoli, na przestrzeni wielu
kilometrów droga schodzi coraz niżej. Pojawiają się drzewa, a całość
przypomina fińską tajgę - iglaste i mieszane lasy rosnące wprost na
skałach i głazach narzutowych. Pełno potoków i jeziorek.
Co jakiś czas
jest malutka osada złożona z kilku domków i znów pustka. Docieramy po
jakimś czasie do Hovden, które jest ośrodkiem narciarskim, są tu trasy
zjazdowe i biegowe. To coś w rodzaju małego kurorciku, jest tu też
stacja benzynowa, więc tankuję do pełna. Kawałek dalej, w Bykle jest
lokalna ciekawostka - zapora na rzece wzdłuż której jedziemy. Zapora ma
ponad 50 metrów wysokości i przypomina tamę Hoovera w miniaturze, ale
też robi duże wrażenie. Idziemy ja obejrzeć - to okazja zobaczyć coś
ciekawego i rozprostować nieco kości.
Wyszukuję w nawigacji kemping
gdzie byłoby optymalnie zanocować. Najlepsza wydaje się miejscowość
Valle. Jeszcze kilkanaście kilometrów malowniczej drogi i docieramy na
miejsce. Miejscowość jest, kemping jest, ale... żywego ducha na nim nie
ma. Recepcja jest zamknięta, mimo że jest to też mały hotel.
Zdezorientowany idę dalej, jestem nawet gotów rozbić się tu bez pytania o
zgodę kogokolwiek, bo okolica jest bardzo ładna. Podchodzi do nas pani
ze stojącego opodal jedynego kampera i mówi, że jest tu od dwóch dni
tylko dlatego że przyjechała po córkę. Kemping jest zamknięty, nie ma
działających pryszniców, są jakieś obskurne toalety i stanowczo nie
poleca. No cóż, bardzo dziwne, ale prawdziwe. Pani mówi też, że
kilkanaście kilometrów dalej jest inny, bardzo ładny kemping. Jedziemy
więc tam, tak naprawdę jest położony jeszcze lepiej, bo następnego dnia
chcemy jechać na Kjerag, a kemping jest w pobliżu początku drogi, która
tam prowadzi. Dojeżdżamy do Rysstad, kemping rzeczywiście jest i to w
dodatku "wypasiony". Jest tu piękny hotel, kemping jest luksusowy! Cena
też jest luksusowa - 340 NOK za namiot. Tyle co hytta w wielu miejscach.
No ale co robić? Nic innego sensownego w okolicy nie ma, a my
potrzebujemy mimo wszystko nieco cywilizowanych warunków. Fakt, że
pogoda jest wspaniała, niebo bezchmurne i świeci słońce. Po raz pierwszy
od kilku dni będziemy spali pod namiotem. Placyk dla namiotów nad
piękną rzeką, po drugiej strony majestatyczne, choć niezbyt wielkie
skaliste góry. Wspaniałe łazienki i prysznice. Darmowe WiFi. Co więcej -
tylko my śpimy w namiocie, więc mamy spokój, wokół same kampery, ale
one stoją w innej części. Jemy wręcz królewską kolację z naszych
zapasów, trochę leniuchujemy. Pogoda na jutro też zapowiada się dobrze.
Pora iść spać. Przed snem pakuję jeszcze tylko plecak z górskimi
rzeczami na jutrzejszą wycieczkę.
20 sierpnia budzimy się o
5:30 rano. Jest jeszcze ciemno. Na niebie są chmury, ale na szczęście
nie pada z nich. Cały namiot jest jednak mocno wilgotny od rosy i
wilgoci z pobliskiej rzeki. Pakujemy go mokrego, nie ma jak przesuszyć.
Jemy szybkie śniadanie i ruszamy. Na drodze jest totalnie pusto, ludzie
jeszcze śpią. Cofamy się kilka kilometrów i skręcamy w lewo, na drogę nr
337. To wąska, lokalna droga, która znów wyjeżdża z doliny na rozległy i
dziki płaskowyż. To też jedyna asfaltowa droga w okolicy. A okolica
robi się wkrótce równie dzika jak na płaskowyżu Hardangervidda. Skały,
skały i skały. Gęste zakręty, droga wciska się gdzieś pomiędzy kolejne
wzniesienia. Mijamy kilka stad owiec, mijamy kilka samochodów, ale poza
tym na szczęście jest pusto.
Czeka nas ponad 50 km takiej jazdy. Znów
jesteśmy na wysokości ok. 1000 m n.p.m. Droga w końcu nieco się obniża i
docieramy do położonego w małej kotlinie maleńkiego Adneram. To
dosłownie kilka domów. Zaczyna się tu droga nr 986 prowadząca do
Lysebotn. Nawigacja od dawna spisuje się dobrze, więc ufam jej
poleceniom. Wkrótce jednak droga robi się szutrowa i wspina się bardzo
stromo pod górę. Na kolejnej serpentynie niemal tracę przyczepność.
Zatrzymuję samochód na jakimś wypłaszczeniu i patrzę na mapę w
telefonie. A niech to! Właściwa droga biegnie inaczej a on prowadzi nas
jakimś skrótem ścinającym jej pętlę. Droga niby jest, ale jest jak dla
mnie zbyt niebezpieczna. Zawracam i zjeżdżam do asfaltu. Teraz jadę już
właściwe, są nawet tabliczki na Lysebotn. Znów zaczynają się dzikie
serpentyny w górę, znów droga staje się dość nerwowa, szczególnie jak na
którejś z serpentyn mijam się z nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką.
Co tu robią ciężarówki? To cholernie niebezpieczne, pod górę nie mam
jak stanąć, a szerokość, a raczej wąskość drogi powoduje że mijam się o
grubość lakieru jadąc już kołami po skalistym poboczu. Okazuje się, że w
tym marsjańskim krajobrazie powstaje jakaś elektrownia wodna i budowana
jest tama, a ciężarówki wożą materiały. Co dojeżdżam do jakiegoś
ostrego zakrętu na szczycie górki za skałami, modlę się tylko, by akurat
tam nie spotkać się z ciężarówką z naprzeciwka.
Jakoś jednak pokonujemy
ten niebezpieczny odcinek, pozostało jeszcze kilka kilometrów do
parkingu pod Kjerag. Zaczyna się zjazd w stronę Lysebotn, położonego na
samym końcu wąskiego Lysefjordu. Kilka ostrych serpentyn i docieramy do
sporego parkingu, gdzie wjeżdżamy, płacąc 200 NOK. Przebieramy się w
górskie buty, bierzemy kijki i plecaki. Mamy wejść na najwyższe
wzniesienie w okolicy, czyli Kjerag i dojść do jednej z największych
atrakcji Norwegii, czyli Kjeragbolten. To słynny głaz zaklinowany w
skalnej szczelinie. Najpierw jednak trzeba tam dojść, a to 2-3 godziny
marszu. Zauważam że pracownik parkingu strofuje jakiegoś turystę który
właśnie zszedł z góry. Okazuje się, że nie zawiadomił że będzie rozbijał
się gdzieś w namiocie i spał w górach, a zostawił na parkingu samochód i
nie wrócił na noc. Pracownicy byli bliscy wezwania ekipy
poszukiwawczej, choć w końcu tego nie zrobili. Koszt takiej akcji mógłby
być bardzo bolesny.
Trasa od samego początku jest dość trudna.
Trzeba się wspiąć dobre 200 metrów po niemal gładkich, polodowcowych
skałach na najbliższe kopulaste wzniesienie. Skały są śliskie, ciężko na
nich ustać, w dodatku wieje bardzo silny wiatr. Na szczęście jest pomoc
w postaci ciągu łańcuchów. Bez nich dało by radę, ale wejście byłoby
niebezpieczne i ryzykowne.
Moja towarzyszka znów ma problem ze śliskimi
podeszwami swoich butów, ale jakoś wspólnymi siłami przełamujemy
trudności i docieramy wreszcie na szczyt wzniesienia. Nagle za nami
rozlega się potężny, przejmujący grzmot, którego echo roznosi się po
górach. Rany boskie, co to było? Huk taki jakby oberwała się jakaś
ogromna skała, ale nie słychać dźwięków lawiny kamiennej. Dziwne, ale
takie dość niemiłe i niepokojące. Po chwili - kolejny taki grzmot.
Dochodzimy do wniosku, że coś gdzie muszą tu budować i po prostu
wysadzają skały. Stąd widać też dalszą drogę. Trzeba zejść w dół, znów
po skałach ubezpieczonych łańcuchami, a potem podejść na kolejny, wyższy
szczyt. To samo mówił schemat trasy na parkingu. A potem jeszcze jedno,
finalne wzniesienie. Dość szybko i bez problemów docieramy na dół,
wiatr tutaj niemal zupełnie ucicha. Teraz jeszcze gorsza wspinaczka po
skałach, są momenty, których nie powstydziłyby się trudniejsze
tatrzańskie szlaki. Stromo, gładko, łańcuchy, spora ekspozycja. Jakoś
jednak idzie i docieramy po dłuższej chwili na szczyt drugiego
wzniesienia. Jest tu mały turystyczny schron, zapewne na sytuacje awaryjne. Znów trzeba nieco zejść w dół a potem wspiąć się na kolejne
skalne ogładzenie na trzecim, jeszcze wyższym wzniesieniu.
Tu jest
długi ciąg łańcuchów, ale już nie idzie się tak trudno, może dlatego, że
wiatr jest tutaj słabszy. Idzie nieco ludzi, ale fakt że przybyliśmy
dość wcześnie sprawia, że większość idzie za nami i tłoku z pewnością
nie ma. Na trzecim szczycie okazuje się że teren dalej się wznosi, ale
już niemal niezauważalnie. Jesteśmy na skalistym płaskowyżu i idziemy
wzdłuż kolejnych kopczyków kamieni w stronę widocznych w oddali krawędzi
urwisk nad Lysefjordem.
Szczyt Kjeraga jest nieco z lewej, to takie
kopulaste wzniesienie ponad okoliczny teren. Wszystko wokół jest niemal w
całości zbudowane ze skał. Docieramy wreszcie do rozdwojenia szlaków.
Jeden prowadzi na punkt widokowy, a drugi do Kjeragbolten.
Idziemy
kawałek tym drugim i... jest! Głaz zaklinowany w szczelinie. Wygląda
wręcz nierealnie. Nie ma jeszcze na nim ludzi ani kolejki.
Podchodzimy
do niego takim małym skalnym wąwozem. Przechodzę na kamień z tyłu. Jak
tu wejść? Wieje dość mocno, kamień nie jest przesadnie wielki, ale
gładki i obły. Trzeba się prześliznąć po skalnej półeczce o szerokości
jednego buta i stanąć nad szczeliną. Gdy patrzę w dół to włosy jeżą się
na głowie. To 1000 metrów pustki pod kamieniem, majaczy gdzieś tam hen
daleko w dole woda fiordu. Niby nie da się spaść... A może się spadnie?
Tracę pewność siebie, nie umiem się przełamać by zrobić ten krok, pustka
w dole obezwładnia. Ani na Języku Trolla ani na Ambonie nie robiły na
mnie wrażenia takie wysokości, ale tutaj jest jakoś inaczej. Cofam się.
Kamień okazuje się trudny dla psychiki. Gdy się waham podchodzi mała
grupa prowadzona przez norweskich przewodników. Pokazują jak prześliznąć
się na kamień, jak na nim stanąć. Niektórzy to robią, niektórzy nie.
Stoję obok, przewodnik oferuje się, że pokaże mi co i jak. Ja już
widziałem co i jak, ale ponowna próba kończy się tak samo - nie umiem
zrobić tego ostatniego kroku. Trudno, nie będę miał zdjęcia na kamieniu,
to nie jest jakiś obowiązek. Robimy sobie z koleżanką zdjęcia na skale
powyżej. Też są fajne, a nie trzeba ryzykować życiem.
Z delikatnym żalem
w głębi duszy wracamy do rozgałęzienia szlaków. Idziemy teraz na punkt
widokowy. Dochodzimy do samych krawędzi klifu. Kjerag obrywa się w dół
imponującymi, 1000-metrowymi ścianami. To jedno z najpopularniejszych na
świecie miejsc dla tzw. base-jumperów, czyli skoczków spadochronowych
skaczących z konstrukcji lub górskich szczytów. Oddano z tych urwisk juz
kilkadziesiąt tysięcy skoków. Tutaj ekspozycja jakoś nie robi na mnie
wrażenia, mimo że stoję na samej krawędzi. Ciekawa sprawa. Robimy sporo
zdjęć i ruszamy wreszcie w drogę powrotną.
Dopiero teraz widać ile tu
idzie osób i jak dobrze, że ruszyliśmy wcześnie rano. Byliśmy przy
kamieniu sami, a teraz z pewnością stoi już kolejka. My ruszamy przez
skalne pustkowie, po jakimś czasie dochodzimy do miejsca gdzie jest
najwyższe z wzniesień po drodze, teraz trzeba po gładkich skałach iść w
dół, ale z pomocą łańcuchów i nieco bokami okazuje się to łatwiejsze niż
w górę. Potem podejście, kolejne wzniesienie i stromo w dół po
kolejnych skałach. I ostatnie, najniższe z wzniesień. Dolinka gdzie pasą
się owce.
Znów w górę by zaraz zacząć schodzić w stronę widocznego już
parkingu. Tu jest ślisko i najmniej przyjemnie, w dodatku znów silnie
wieje. Docieramy jednak w końcu na parking. Uff! Można się przebrać i
zdjąć ciężkie buty. Podziwiamy jeszcze drogę w dół do Lysebotn - to
serpentyny gorsze niz Drabina Trolli, zbocze wydaje się niewiarygodnie
strome, człowiek zastanawia się jak samochody mogą czymś takim
podjeżdżać.
My musimy podjechać jednak w górę tylko kawałek, a potem
znów pokonać krętą wąską drogę przez skalisty płaskowyż. Znów kilka razy
mijamy się na centymetry z ciężarówkami, które nawet nie zwalniają. Po
ponad pół godzinie stresującej jazdy docieramy do Anderam. Teraz
kierujemy się na południe drogą nr 975. Jest już szersza i wyraźnie
łagodniejsza, w dodatku prowadzi w dół. Po jakimś czasie wjeżdżamy na
jeszcze lepszą drogę nr 45, którą kierujemy się na zachód, w stronę
Stavanger. Droga jest bardzo malownicza, przez wiele kilometrów prowadzi
ogromną górską doliną, która wypisz-wymaluj wygląda jakby była
niedoszłym fiordem. Po prostu jest zbyt wysoko by zalało ja morze, ale
jest równoległa do Lysefjordu i ma podobną długość i głębokość. Droga
jest wspaniała widokowo.
Wreszcie, po kilkudziesięciu kilometrach jazdy
docieramy do Byrkedal a później do zupełnie już normalnej, choć też
górskiej drogi w stronę Algard, będącym jednym z miast przyklejonych do
Stavanger. Tam robimy małe zakupy w REMA 1000 (głównie norweskie
podpłomyki-placuszki i piwo) i wracamy kilka kilometrów do drogi nr 508.
Prowadzi przez miejscowe góry, ale znacząco skraca trasę. Jutro chcemy
jeszcze wejść na Preikestolen, czyli Ambonę, ale chcemy szukać kempingu
gdzieś bliżej niej. Pokonawszy góry docieramy do Lauvika, skąd kursują
promy do Oanes. Tu płaci się w budce jak na autostradzie. Ubożsi o 116
NOK wjeżdżamy na prom i po kilku minutach jesteśmy na drugim brzegu.
Jedziemy w stronę całkiem sporego miasta Jorpeland. Wcześniej w bok
odbija droga do Ambony. Tam jest kemping, ale pewnie będzie strasznie
zatłoczony i drogi. Postanawiamy odjechać kawałek. W Jorpeland coś ponoć
jest, ale odstrasza nas typowo miejskie otoczenie. Kolejny kemping jest
kilkanaście kilometrów dalej, za miejscowością Tau. Kojarzę że
rzeczywiście coś tam było. Docieramy wreszcie do bardzo ładnie
położonego miejsca nad jeziorem Tysdalvatnet otoczonym wielkimi górami.
Kemping jest spory, jest tu trochę ludzi, ale i tak bardzo nam
odpowiada. Koszt to 150 NOK, jak dotąd to najtańsze miejsce. W dodatku
są tu wliczone w cenę i nielimitowane prysznice! Rozbijamy namiot,
pozwalamy mu wreszcie przeschnąć na słońcu i delikatnym wietrze. Potem
przygotowujemy sporą kolację - na gazie gotujemy całą menażkę makaronu z
sosem i mięsem. Jest tego tak dużo, że nie daję rady zjeść całej mojej
porcji. Zasypiamy błogo, pogoda jest świetna a prognozy na jutro
doskonałe.
21 sierpnia wstajemy rano ok. 7. Duża różnica w
porównaniu z dniem wczorajszym, jest ciepło i przyjemnie. No ale z
drugiej strony wstaliśmy dobrą godzinę po wschodzie słońca, więc pewnie
dlatego. Pozwalamy namiotowi podeschnąć z rosy, jemy niespieszne
śniadanie. Ciekawa sprawa, ale na kempingu niemal nie ma ruchu, wszyscy
jeszcze śpią. Cóż, nie nasza sprawa, nie my tracimy piękny dzień.
Zwijamy się i ruszamy drogą którą dotarliśmy tu wczoraj, przez Tau i
Jorpeland. Docieramy w końcu do bocznej drogi z tablicą "Preikestolen".
Jedna z największych norweskich atrakcji, odwiedzona przez nas rok temu,
ale wtedy pogoda była taka sobie. Dziś jest ślicznie. Dojeżdżamy na
parking, o dziwo dość już mocno zapchany samochodami. Przebieramy się w
górskie rzeczy i ruszamy w górę. Idzie sporo turystów z całego świata,
widać różne kolory skóry, słychać różne języki. Jest też trochę Polaków.
Szlak nie jest wymagający, to 1,5 godziny spacerowej trasy, miejscami
płaskiej, miejscami pod górę. Szybko kończy się las, mijamy jakiś
podmokły teren i zaczynamy iść stromiej kamiennymi schodami.
Krajobraz
szybko dziczeje i zmienia się w podobny jaki widzieliśmy wczoraj. W
sumie to ten sam płaskowyż, przecięty wąskim Lysefjordem. W lini prostej
Kjerag i Ambonę dzieli może z 20 km, jedno miejsce można w oddali
zobaczyć z drugiego. Ale by z jednego do drugiego miejsca dotrzeć
samochodem, należy zrobić ponad 150 km mniej lub bardziej górskimi
drogami i raz przeprawić się promem. Teoretycznie można też dopłynąć w
okolice Ambony promem z Lysebotn, ale jest on bardzo drogi i kursuje
rzadko, bo to bardziej statek wycieczkowy niż typowy prom samochodowy.
Po mniej więcej godzinie marszu w kolorowym tłumie docieramy do miejsca,
gdzie widać już Lysefjord, a teren staje się całkowicie skalisty.
Męczy
mnie marsz w takim zgiełku, boli mnie też nieco kolano, które sobie
wczoraj lekko nadwyrężyłem. Postanawiamy nie iść na samą Ambonę, bo już
tam byliśmy, ale odszukać ścieżkę, która pozwoli na wejście na szczyt
wzniesienia ponad Amboną, by móc podziwiać ją z góry. Ścieżka jest
trudna do odnalezienia, bo w ogóle nie jest oznaczona na trasie. Pomaga
mapa w GPS, dokładnie przy tabliczce oznaczającej ostatni kilometr
szlaku należy odbić w prawo. Trzeba przejść dobre 100 m by zauważyć
pierwszy kopczyk i oznaczenia szlaku. Mało kto o niej wie i nikt poza
nami na razie tędy nie idzie. To dobrze, tłum zaczął mi już powoli
obrzydzać to ciekawe miejsce. Wspinamy się na skaliste wzgórze, w tyle
wspaniale widać Stavanger i okoliczne wyspy. Wreszcie szczyt. Są tu trzy
osoby, ale nadal nie widać Ambony. Trzeba obniżyć się kawałek, podejść
do krawędzi skalnych klifów i... jest! Z tej perspektywy wygląda bardzo
fajnie, widać ile już tam jest osób. A koło nas pojedynczy turyści.
Spokój, cisza, wspaniałe widoki. Siadamy na skałach, jemy coś,
kontemplujemy panoramę.
Przelotnie myślimy o wejściu na sąsiednie,
jeszcze wyższe wzniesienie, ale porzucamy ten pomysł. Spędzamy tu dobre
pół godziny. Czas wreszcie schodzić, mijamy jeszcze wielką szczelinę w
skałach, w której widać wody fiordu w dole i wracamy do głównego szlaku.
Niestety dalsze zejście znów w tłumie ludzi, jeszcze chyba większym niż
rano. Z ulgą docieramy do parkingu. Zmieniamy ubranie i buty, ruszamy.
Na wyjeździe płacimy 200 NOK za parking. Docieramy do promu w Oanes,
chwila oczekiwania na załadunek. Fotografuję Lysefjord z tej strony,
zwracamy uwagę na statek z wielkim dźwigiem płynący po pobliskich
wodach. Aż dziwne że zachowuje stabilność.
Wreszcie nasz prom, po kilku
minutach jesteśmy na drugim brzegu. Drogą nr 13 dojeżdżamy do Sandnes,
będącego przedmieściem Stavanger. Wjeżdżamy na autostradę, po chwili na
jakąś inną drogę ekspresową. Kawałek dalej zjeżdżamy na lokalną drogę
prowadzącą przez miasto. Akurat są godziny szczytu, ruch spory, do tego
sporo fotoradarów i wszyscy jadą bardzo przepisowo. Tak by obalić pewne
mity - Norwegowie tak samo chętnie łamią przepisy jak inne nacje
europejskie. Wyprzedzają na lini ciągłej i pod górę, przekraczają
prędkość. Jedynie fotoradary lub obecność policji powodują, że jadą
grzeczniej. Kultura na drodze mimo to jest znacznie wyższa niż w Polsce -
nie ma siedzenia na zderzaku, trąbienia i zajeżdżania drogi. Nie jest
to jednak naród drogowych aniołków, a tak się powszechnie uważa.
Jedziemy na południe drogą nr 44. Mimo że wyjechaliśmy już z miasta, to
wszyscy jadą wolno, ruch duży. Krajobraz nieciekawy - płasko, jakieś
pola i pasące się krowy. To trochę inna Norwegia niż ta do której
przywykliśmy, ale to też coś mimo wszystko ciekawego. Przelotnie myślimy
o drobnych zakupach, ale gdy zjeżdżamy do centrum handlowego to szybko
rezygnujemy - ludzi pełno, trwało by to zbyt długo. Lepiej jechać i
szybko uciekać z tego rejonu. Dopiero dobre 20 km dalej ruch zmniejsza
się. Droga zbliża się do wybrzeża Morza Północnego, widać już jego
błękitną wodę. Nawet skręcamy gdzieś w nadziei dotarcia nad samo morze,
ale droga prowadzi do jakiś farm hodowlanych. Kawałek dalej jest
parking, jakieś 100 m od morza. Niestety dojść do wody się nie da,
wszędzie są pastwiska wygrodzone kolczastymi drutami. Dojście do morza
zresztą jest niepotrzebne, bo brzegi są usiane wielkimi głazami i
gnijącymi roślinami. Nic ciekawego, a woda jak woda, jest taka sama na
całym świecie.
Bez żalu odjeżdżamy stąd. Uznajemy że droga wzdłuż
wybrzeża jest nieciekawa i trzeba odbić gdzieś w głąb lądu. Wybieramy
pierwszą lepszą drogę i skręcamy. O dziwo, po kilku kilometrach teren
robi się wyraźnie górzysty i jako żywo zaczyna przypominać dzikie
płaskowyże wokół Kjeraga. Nie jest może tak wysoko, trawy więcej, ale
ogólnie to bezludzie, stada owiec i wąskie mijanki na samochody.
Przypadkiem znaleźliśmy fajne miejsce, aż dziwne że tak blisko wybrzeża.
Płaskowyż nazywa się Lakssvelafjellet i jest bardzo ciekawy. Jednak po
kilkunastu kilometrach nasza wąska droga kończy się i dojeżdżamy do
drogi E39, którą ruszamy na południe. Tu góry są jeszcze większe. Nad
całą okolicą unosi się smród krowiego łajna. Owszem, dookoła są
pastwiska i farmy hodowlane, ale żeby aż tak? Nawigacja wskazuje że w
okolicy jest kemping, postanawiamy tam podjechać. Wcześniej jednak w
miasteczku Vikesa jest supermarket, gdzie robimy małe zakupy - piwo i
słodycze. Tu zapach łajna jest tak intensywny, że czuć go wyraźnie nawet
w środku sklepu. Jak ci ludzie tu mogą mieszkać? Mamy tu spędzić
wieczór i noc na kempingu w namiocie? Kemping niby odległy o kilka
kilometrów, ale to nic pewnego czy i tam nie będzie to wyczuwalne.
Jedziemy dalej, docieramy na kemping. Jest jakiś dziwny, sprawia
wrażenie częściowo wymarłego. Nie ma nikogo na recepcji, stoi jakiś
jeden namiot gdzie też nikogo nie ma. Zapach łajna nadal panuje nad
okolicą. Bez żalu ustawiam w nawigacji inny kemping, w niezbyt odległym
Egersund. Jedziemy doń jeszcze około 20 kilometrów, ale wreszcie go
osiągamy. Okolica jest ładna i choć Egersund to spore miasteczko, to sam
kemping jest na uboczu, nad ładną rzeką. Koszt to 200 NOK, przyzwoicie,
szczególnie że mamy dużą i fajną kuchnię, świetne łazienki i
nieograniczone prysznice. No i darmowe WiFi. Pierzemy kilka rzeczy,
kombinuję jak by je rozwiesić. Drzewo w okolicy namiotu jest tylko
jedno. Wreszcie montuję instalację z kijka trekkingowego, sznurka i
szpilki do namiotu. Potrzeba matką wynalazków ;) Rozbawia nas tabliczka,
gdzie w kilku językach zaznaczono, że w rzece nie wolno wędkować. Jest
m.in. informacja po polsku "zakazło ienia ryb". Czyżby jakiś internetowy
translator był w użyciu :)? Wieczór spędzamy przy kempingowym
drewnianym stole, robi się chłodno, ale niebo jest krystalicznie czyste.
O dziwo, prognozy mówią o deszczu który przyjdzie w nocy. Trochę w to
nie wierzę, jest przecież idealnie. Ale rzut oka na mapę opadów... do
Norwegii od zachodu zbliża się rozległy niż, rzeczywiście można
spodziewać się zepsucia pogody.
22 sierpnia okazuje się, że
rzeczywiście pogoda wyraźnie się zepsuła. W nocy padało i to nieźle,
rano nieco przestało, więc zwijamy wilgotny namiot póki jest względnie
spokojnie. Nie mamy już właściwie żadnych planów by coś konkretnego
zobaczyć, ale prom z Kristiansand mamy dopiero jutro, więc myślimy co by
tu zrobić z kolejnym dniem. Mapa pokazuje ciekawą drogę odbijającą znów
w kierunku gór. Może tam będą znów piękne krajobrazy? Okolice miasta
Evje byłyby idealne do znalezienia kolejnego kempingu. To blisko do
Kristiansand, a teren wygląda na pełen jezior i lasów. Ruszamy,
przejeżdżamy przez Egersund i drogą nr 42 dojeżdżamy do E39. Drogi jadą
kawałek pod wspólnym oznaczeniem, a potem E39 odbija w prawo a my w
lewo. Dosłownie po chwili wjeżdżamy w piękną dolinę o wysokich ścianach.
Jej układ wykazuje, że też jest to niedoszły fiord, zresztą jest
równoległa do Lysefjordu i doliny którą jechaliśmy dwa dni temu wracając
z Kjeraga. Zatrzymujemy się przy kamiennym moście. Tabliczki informują,
że jest to najstarszy w Norwegii most tego typu. Proszę, przypadkiem
spotkaliśmy ciekawy obiekt. Dalsza droga robi się jeszcze piękniejsza,
dolina jest cudownej urody, choć padający deszcz i nisko stojące chmury
nieco psują te widoki.
Rzeka rozszerza się momentami w spore rozlewiska,
by potem znów się zwęzić. Droga prowadzi coraz wyżej, ale wspina się
łagodnie. Dojeżdżamy do Tonstad, tu łączymy się z drogą, którą można
dotrzeć do odwiedzonego dwa dni temu Anderam i dalej do Kjeraga i
Lysebotn. My odbijamy na południe wzdłuż brzegów dużego górskiego
jeziora. Góry nie są tu jakieś super wysokie, raczej takie nieco większe
Bieszczady. Dość skaliste Bieszczady. Jedziemy jeszcze kilkadziesiąt
kilometrów wśród pięknych krajobrazów, momentami wspinając się dość
wysoko i zjeżdżając w kolejne doliny. Teren przypomina też nieco
Finlandię - leśne skaliste jeziora i lasy rosnące na głazach.
W końcu
docieramy do Evje. To bardzo ładnie położone miejscowość będąca chyba
jakimś lokalnym centrum turystycznym. Okolica ma sporo jezior i górskich
rzek, gdzie są organizowane spływy raftingowe. Obok stacji benzynowej
jest naprawdę świetny kemping, ale jest tu też informacja, że na
recepcji pojawi się ktoś dopiero około 17. Jest 14:30, więc nie wiemy co
z tym robić. Postanawiamy w końcu poszukać innego kempingu, a jest ich w
okolicy całkiem dużo. Kilkanaście kilometrów za Evje w górę doliny są
dwa. Pierwszy z nich to centrum raftingu, jest tu mnóstwo dzieciaków i
stwierdzamy, że nie będzie to spokojne miejsce. Kawałek dalej docieramy
do pięknie położonego na półwyspie nad jeziorem Neset Camping. Jest
wielki, miejsca mnóstwo. Koszt akceptowalny, 200 NOK. Są aż cztery
budynki gospodarcze, zawierające kuchnię i miejsca do jedzenia,
rozrzucone równomiernie po całym terenie. Rozbijamy namiot, niech sobie
przeschnie. Zastanawiamy się czy nie iść na pobliską górę, bo aktualnie
nie pada, a może będzie z niej ładny widok, jest tu nawet jakiś szlak
turystyczny, o którym informuje nas pani z recepcji. Zrywa się jednak
silny wiatr, więc rezygnujemy. W dodatku wiatr zaczyna nieść ze sobą
mżawkę. Obchodzimy jedynie cały rozległy teren kempingu w ramach
spaceru. Wieje coraz mocniej, jest coraz bardziej mokro. Mały spacer po
trawiastym placu i mamy już wilgotne buty. Co tu robić? Pogoda wyraźnie
się pogarsza. Spędzamy resztę wieczoru w kempingowej kuchni. Oglądamy
jakieś filmy na laptopie, pijemy piwko, zjadamy paczkę kupionego
wcześniej popcornu. Nadchodzi noc, ale już nie tylko pada co wręcz leje.
Spacer do łazienki i powrót do namiotu skutkuje porządnym zmoknięciem. O
dziwo deszcz przestaje padać około 1 w nocy.
23 sierpnia
rano jest już nieco lepiej. Fala wiatru i opadów poszła na południe,
nadal są tam widoczne ciemne chmury. Zdjęcie satelitarne mówi, że niż
przechodzi nad całą Zachodnią Europą. U nas chwilowo wychodzi słońce,
namiot się nieco podsusza, zwijamy go bez obawy że zgnije.
Około 11
ruszamy do Kristiansand. To zaledwie 70 kilometrów, a prom mamy o 16:30.
Może więc uda nam się zwiedzić to miasto? Droga jest całkiem ładna,
znów przypomina mi te z Finlandii. Dojeżdżamy do miasta i... zaczyna
lać. Chyba dogoniliśmy ten nocny deszcz. Pogoda jest tak ponura, że
stajemy na wielkim placu przed bramkami w porcie. Nie ma sensu nigdzie
iść. Trzeba przeczekać. Mimo że dwie godziny później padać przestaje, to
do odprawy mamy niewiele czasu, więc już rezygnujemy ze spaceru. O 14
bramki rozpoczynają odprawę, po chwili jesteśmy po drugiej stronie.
Odprawiani są równolegle pasażerowie na inny, wcześniejszy prom. Pogoda
się poprawiła, z nudów karmimy chlebem stado wróbli. Walczą zajadle o
każdy okruszek, łapią je w locie. Zmyślne ptaki. W końcu przypływa nasz
prom i wjeżdżamy na jego pokład. Nauczony doświadczeniem z zeszłego roku
od razu włączam w telefonie tryb samolotowy. Na promie działa lokalna
sieć komórkowa, ale wszystko w niej jest koszmarnie drogie, a najdroższe
są dane internetowe. Megabajt kosztuje... 45 zł! Dlatego lepiej nie
kusić losu. Rejs mija spokojnie, kończymy oglądać jeden z filmów z
komputera i nieco podsypiamy.
Trzy godziny jakoś mijają i dopływamy do
duńskiego brzegu w Hirtshals. Tu również nauczeni zeszłorocznym
doświadczeniem od razu kierujemy się do odległego o 70 km Aalborga. Tam
jest kemping gdzie spaliśmy, ale szukaliśmy go po nocy i cudem
zdążyliśmy. Teraz dokładnie wiem gdzie jechać. I znów doganiamy front
atmosferyczny, który towarzyszy nam od dwóch dni. Znów nieco pada. W
samym Aalborgu docieramy na kemping ale... akurat dziś recepcja jest
czynna krócej i nikogo nie ma. Niech to diabli! Na szczęście obok jest
inny, jeszcze lepszy kemping. Wtedy w nocy nawet go nie zauważyliśmy.
Jest naprawdę porządny, nadal czynny i nie ma żadnych problemów z
noclegiem. Rozbicie namiotu to 240 DKK, w cenie mamy też prysznice i
świetną kuchnię. Jemy kolację, kąpiemy się i idziemy spać.
24
sierpnia rano po raz kolejny zwijamy namiot mokry po nocnym deszczu.
Rozważam różne za i przeciw, ale stwierdzam, że dam radę dojechać stąd
do Warszawy na raz, nie będziemy już szukać noclegu po drodze. To już
jazda autostradami, więc nie będzie problemu. 1364 kilometry zajmują nam
14 godzin. Momentami da się jechać naprawdę szybko, ale momentami
remonty na niemieckich autostradach redukują prędkość do 40 km/h. Na
szczęście w Polsce na A2 udaje się to wszystko nadrobić. O godzinie 23
jesteśmy w Warszawie. Kolejna wspaniała podróż dobiega końca.
Pokonaliśmy
4238 km samochodem, ponad 500 km na pokładach promów. Średnia prędkość
na całej trasie to 70 km/h, a spalanie to 6,3 l / 100 km, co oznacza że
spaliliśmy 267 litrów paliwa. Zdobyliśmy najwyższy szczyt Skandynawii,
widzieliśmy wspaniałe, niepowtarzalne i unikalne miejsca. Było warto
zaplanować to i zorganizować. Łączny koszt całej wyprawy to ok. 6 tys.
zł rozbity na trzy osoby. W tym mieści się już wszystko - paliwo (ok.
1600 zł), promy (ok. 1900 zł), jedzenie (ok. 500 zł) i reszta jak
kempingi, parkingi i polskie autostrady (ok. 1000 zł). 2000 zł na osobę
przy zobaczeniu takich ciekawych i pięknych miejsc w tak drogim kraju
uważam za całkiem przyzwoitą kwotę. Gdyby jechać w większą ilość osób,
koszt uległby zmniejszeniu, choć poziom wygody w czasie podróży zapewne
też. Polecam południowo-zachodnią Norwegię każdemu!
dzięki, bardzo pomocne!
OdpowiedzUsuńNorweskie rozliczenie podatkowe obejmuje proces dokładnego raportowania dochodów i odliczeń podatkowych przez mieszkańców oraz osoby niezamieszkałe, które uzyskały dochód w Norwegii. Kluczowe jest zrozumienie, że system podatkowy w Norwegii wymaga od wszystkich podatników złożenia deklaracji podatkowej w wyznaczonym terminie, co pozwala na właściwe naliczenie podatku dochodowego. Proces ten jest skomplikowany i wymaga świadomości aktualnych przepisów podatkowych.
OdpowiedzUsuń