Krótka relacja z krótkiego wypadu w Tatry.
Z Warszawy wyjechałem w piątek rano, miałem nadzieję że dam radę jeszcze gdzieś wyskoczyć w góry nim się ciemno zrobi. Nawet nie szukałem jakiejś kwatery, tylko od razu pojechałem do Kir. Na parkingu stał... jeden samochód. Ale i tak znalazł się człowiek zbierający opłaty, równie wysokie jak w środku sezonu. Co robić. Zapłaciłem i ruszyłem w górę doliny. Nawet nie brałem ze sobą turystycznego plecaka, bo miałem go zapakowanego różnymi zbędnymi duperelami, tylko taki mały plecak wojskowy. Lodowisko od samego wejścia. Było niemal całkowicie pusto, minąłem dosłownie kilkanaście osób na całej trasie. Dolina była spowita mgłą, widać w zasadzie było niezbyt wiele, ale tworzyło to ciekawy klimat. Zajrzałem do Wąwozu Kraków, oczywiście żywej duszy. Do Smoczej Jamy już się nie wspinałem, bo tam to by dopiero było lodowisko! Doliną dotarłem do Hali Ornak, w schronisku zjadłem szarlotkę i ruszyłem w dół. Zaczęło się zmierzchać, a mgła potęgowała mrok. Gdy dochodziłem do Kir było już całkowicie ciemno. 12 km to delikatny spacer, ale przynajmniej rozruszałem się po kilku godzinach jazdy. Przyszła bardzo gęsta mgła, nic nie było widać. Podjechałem do Witowa i w tej mgle trochę na macanego (metodą pukania do wszystkich domów po kolei) znalazłem jakiś całkiem fajny nocleg.
W sobotę miałem już do dyspozycji cały dzień. Planowałem iść na Wielkiego Chocza, ale uzależniałem ten plan od pogody. Rano mgła i chmury - Chocza przeniosłem na niedzielę i ruszyłem do Chochołowskiej, licząc na to ze się rozpogodzi. I rzeczywiście, zaczęło się rozpogadzać, tu i ówdzie przebijał błękit nieba. Chochołowska jak zwykle jest nudna jak flaki z olejem, a do tego wiatrołomy i zwózka drzew psują ją dodatkowo.
Nie wiedziałem jak wygląda szlak na Grzesia, więc dla spokoju założyłem raki przy schronisku. Okazały się zbędne, ale już nie chciało mi się ich zdejmować. Szlak jest bardzo łagodny, był wydeptany, śnieg dość miękki. Ładna pogoda zaczęła się psuć i gdy wyszedłem z lasu przyszło totalne mleko. Na szczycie widoczność na kilkanaście metrów.
Te warunki zniechęciły mnie totalnie i porzuciłem myśl o pójściu na Wołowiec, który planowałem. Po co iść przez kilka godzin w takiej mgle? Żeby się pomęczyć i nic nie zobaczyć? Wróciłem w okolice Bobrowieckiej Przełęczy, tam chwilę podumałem czy by nie iść na Bobrowiec (tak, wiem, to teraz już niezbyt legalne, ale zimą nigdy na nim nie byłem) ale w końcu odpuściłem, bo podejście tam jest strome i męczące, a widoków i tak żadnych. Zdobyć zimą dla samego zdobycia to można sobie K2, w Tatrach jednak widoki mają spore znaczenie. Wróciłem do schroniska i ruszyłem w dół. W sumie zaczęło się robić już dość późno, ale wieczorem pogoda wyraźnie się poprawiła - ukazały się szczyty i błękitne niebo. Gdybym poszedł na Wołowiec lub Bobrowiec, to teraz bym już z nich schodził, ale coś jednak bym zobaczył - ale trudno, to była loteria. Gdy doszedłem do Siwej Polany już robiło się ciemno. Wycieczka była mimo wszystko udana, 20 km marszu, choć widoków ze szczytu żadnych.
W niedzielę miałem wracać do domu, wiec znów planowałem Wielkiego Chocza. I znów było tak sobie, na tyle słabo pogodowo, że odpuściłem tą myśl i pojechałem do Kuźnic. Tam wahałem się - a może coś na Gąsienicowej? A może Giewont? A może Kopa? A może Kasprowy? Uznałem że Giewont i Kopa będą ok, zimą tam mało ludzi, więc wejście ma jakiś klimat. Kolejki do kolejki ZERO, zawsze lubiłem listopad i grudzień pod tym względem. Na Kasprowy i na Halę Kondratową podchodziło łącznie kilkunastu ski-turowców. Na Kondratowej była nawet spora grupa narciarzy. Tu znów wahałem się, czy iść na Kopę przez Przełęcz pod Kopą Kondracką, czy przez Przełęcz Kondracką. Wybrałem drugi wariant, z racji krótszego i bezpieczniejszego podejścia przez lawinowy kocioł. Pierwszym wariantem podchodzili (i zjeżdżali) niemal wszyscy narciarze, więc wolałem być w innym miejscu ;) A tu szły oprócz mnie dwie osoby.
Przy szlaku kręciła się kozica i miała tak głęboko w d... ludzi, że stałem w pewnym momencie 5 m od niej i robiłem jej zdjęcia telefonem, a ona nic :) Na przełęcz mozolnie, tu pierwszy raz jeden z kijków zastąpiłem czekanem.
Na przełęczy wyraźnie już było widać pogorszenie pogody i nadciągającą ciężką śnieżycę. Szybko ruszyłem na szczyt, bezpośrednio przed łańcuchami czekan momentami się przydawał. Łańcuch nie był pod śniegiem, więc wejście okazało się proste jak na te warunki.
Na szczycie... jak to na szczycie. Kilka osób i niemal zero widoków. Śnieżyca przykryła już wszystko.
Zejście tą samą drogą, tu znów asekuracja czekanem przy trudniejszych momentach. Potem już szybki marsz na przełęcz i... odpuściłem Kopę z tych samych powodów co Wołowiec dzień wcześniej - guzik bym zobaczył ze szczytu. Gdy schodziłem przez Piekło wszystko pokrywała już spora warstwa świeżego puchu. Było tu całkiem pokaźne lawinisko, które... gdy podchodziłem to go nie zauważyłem, więc może lawina zeszła w międzyczasie? A może było tylko nie zwróciłem uwagi?
Przyspieszyłem tylko kroku i zszedłem do schroniska. Tam zdjąłem raki i w dół do Kuźnic. Ślisko na tym szlaku jak cholera! Zaliczyłem dwa widowiskowe spotkania z glebą. Aż się zastanawiałem czy by jednak tych raków nie założyć, bo miałem dość tej jazdy na butach. Przy Kalatówkach zrobiło się niemal ciemno, śnieżyca zrobiła się bardzo silna. Trochę zacząłem się martwić jak będzie wyglądał powrót do domu. Na szczęście... w Kuźnicach śnieg nagle przestał padać i wyszło błękitne niebo. I już w okolicach Poronina... śniegu nie było w ogóle :) 6 godzin jazdy i w domu. A do pracy na 6:30 rano i... pada śnieg ;)
Wyjazd udany częściowo. Wycieczki fajne, ale zabrakło widoków i głównego celu wyjazdu - Wielkiego Chocza zimą. No cóż, innym razem. Ale nawet po Polskich Tatrach fajnie się chodzi jak jest tak pusto i klimatycznie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz