wtorek, 19 kwietnia 2016

Śnieżka 2016

18 kwietnia wracając z Pragi zatrzymaliśmy się w Karpaczu. Postanowiliśmy z Florką wejść na Śnieżkę. Gdzieś po głowie chodziła mi wcześniej Kralova Hola, ale to jest niemal 400 km od Pragi, więc nasze podróż wydłużyłaby się znacznie. Kralova Hola poczeka, choć niewątpliwie widoki z niej są znacznie piękniejsze niż ze Śnieżki.

Podjechaliśmy do Karpacza, a tam do dolnej stacji wyciągu na Kopę. Ostatni raz byłem tam... pod koniec lat 80-tych. Okazało się, że niezbyt wiele się zmieniło, kolejka nadal ma takie tandetne, drewniane jednooosobowe krzesełka. Liczyłem że nią pojedziemy oszczędzając sobie nudnego jak flaki z olejem podejścia w lesie. Kolejka nie działała, w końcu martwy sezon. Ale i tak bym nie posadził Florki na takim krzesełku, aby jechała sama. Zaczęliśmy więc długie, choć łagodne podejście. W krótkim czasie młoda zaczęła marudzić na swój plecak, więc powędrował od do środka mojego plecaka... no i tak sobie maszerowaliśmy, rozmawiając o przyrodzie, o geologii, o fałdowaniach, o lawinach. Minęliśmy miejsce najtragiczniejszego wypadku lawinowego w historii polskich gór (tak, tak, nie żadna tam lawina co zabiła licealistów na Rysach, tylko właśnie w takich niewielkich górkach jak Karkonosze). Potem pojawiły się już płaty zlodowaciałego śniegu. Doszliśmy do górnej stacji nieczynnego wyciągu, skąd ukazał się szczyt Śnieżki, schowany w chmurach.


Dalsza droga do "Śląskiego Domu" to brukowany chodnik, ceprostrada jaką trudno znaleźć gdziekolwiek indziej. Najbardziej mnie rozbawiła rodzinka, która szła jakoś przed nami, wyprzedziliśmy ich i pani głośno narzekała że jest śnieg i ona kategorycznie nie idzie dalej! Bo jej buty mogą przemoknąć :) Tatuś i dwoje nastoletnich dzieci patrzyło na nią z nieukrywaną złością, bo widać było że bardzo chcieli wejść na szczyt, namęczyli się, a mamusia zrobiła dziką awanturę i nie pozwoliła im iść dalej. Trudno, nie nasza sprawa. Ale te zazdrosne spojrzenia jakie kierowały te dzieci na znacznie od nich młodszą Flo idącą dziarsko dalej - bezcenne :P Minęliśmy wielgachne PRL-owskie schronisko i ruszyliśmy w górę, na niezbyt odległy szczyt. Chmury się podniosły i "latające spodki" stały się doskonale widoczne. Podejście w dużej mierze było pokryte śniegiem i lodem, przyznam że żałowałem że nie mamy raczków. W górę jednak jakoś szło. Szybko dotarliśmy na wierzchołek, który jest na tyle rozległy, że można na nim rozegrać mecz piłkarski.



Tu spotkało nas wielkie rozczarowanie, bo bufet w obserwatorium okazał się zamknięty, co Flo dość mocno przeżyła. Poogladaliśmy panoramę, zrobiliśmy nieco zdjęć i ruszyliśmy w dół. W dół zacząłem jeszcze bardziej żałować braku raczków, albo i pełnowymiarowych raków. Skrócony kijek też nie do końca sprawdza się jako czekan, ale jakoś schodząc bokiem, noga do nogi i wbijając te kijki jak czekany w śnieg - zeszliśmy na dół. Flo policzyła że na podejściu i zejściu leżała raptem 17 razy :P Zna ktoś może sklep gdzie sprzedają raki dziecięcych rozmiarów :)? Chyba zainwestuję, ale coś sam jej zespawam. W Śląskim Domu wypiliśmy gorącą czekoladę, zjedliśmy batoniki i ruszyliśmy w dół. Tu zaczęło się nieco marudzenia, że skoro jest płasko, to żebym ją nieco poniósł na barana. Jak już wrzuciłem ją na kark, to mimo że pozostał mi tylko jeden kijek (drugą ręką trzymałem młodą za stopę, by nie spadła :P ) i mimo że miałem na sobie 30 kg żywego obciążnika i jakieś 8 kg w plecaku - ruszyłem raźno w dół. Z pewnością było to szybsze tempo, niż gdybyśmy szli obok siebie, Flo była troszkę zmęczona. Koło Białego Jaru zdjąłem ją z karku, raz że jest tu stromo, dwa że są jakieś wybitnie koślawe kamienie, jak w dnie potoku, bałem się potknąć. Jednak 300 m dalej, gdy kamienie się skończyły, Flora znów znalazła się "na baranie" (czasem myślę że określenie "na ośle" byłoby trafniejsze :P ). Jeszcze 40 min zejścia urozmaiconego rozmową o ekologii lasu, o roślinach nago i okrytonasiennych, o łańcuchu pokarmowym i doszliśmy do parkingu. Uff... kręgosłup skrócił mi się o 5 cm :P Jeszcze po drodze obiecany Makdonald w Jeleniej Górze - no wiadomo, nagroda za dzielność być musi, kalorie też trzeba uzupełnić. I heja! Do Warszawy. Prawie 500 km, ale od Wrocławia doskonałą S8, więc dość komfortowo. I tak Flo zaliczyła najwyższy szczyt Sudetów, ja sobie przypomniałem jak tam jest. Na jesieni walniemy Kralovą Holę, Kozi Wierch i Rysy. Może Sławkowski Szczyt? Dla Flo idealne trasy - wysoko a łatwo. No i każdy z nich to powalający widok, czego o Śnieżce raczej nie da się powiedzieć. A z czasem - Etnę, Musałę i Wichren, ale to w dalszej perspektywie.

Aha, Śnieżka to również najwybitniejszy szczyt Polski :)

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Praga 2016

Ostatnie kilka dni spędziliśmy w stolicy naszych południowych sąsiadów - Pradze. Uwielbiam to miasto, byłem tu kilka razy i ma ono w sobie coś magicznego. Spośród miast Europy środkowej i wschodniej jedynie Budapeszt dorównuje jej urodą i ciężko stwierdzić które z nich jest piękniejsze. Oba te miasta to zresztą absolutny "top" i od lat przeżywają wręcz turystyczne oblężenie z całego świata.

Trasę do Pragi pokonujemy samochodem. Wcześniej zarezerwowaliśmy sobie pokój w małym "penzionie" w jednej z północnych dzielnic Pragi - Kobylisach. Z Warszawy wyruszamy po południu, mijamy Łódź, przez którą niestety trzeba przejechać w godzinach szczytu, potem nową trasą S8 bez żadnych problemów docieramy do Wrocławia. Dalej wygodna droga się kończy i zaczynają się góry. Mijamy Ząbkowice, Kłodzko i docieramy do granicy w Kudowie. Tu kupujemy winietę na czeskie autostrady. Dosłownie 100 m po minięciu granicy zatrzymuje nas patrol czeskiej drogówki. Nie złamaliśmy żadnego przepisu, policjanci po prostu kontrolują nasze dokumenty. Aktualnie przez Czechy przewala się potężna fala "uchodźców" z krajów muzułmańskich i w sumie nie dziwie im się że mają podwyższony stopień gotowości. Policjanci nie robią nam żadnych problemów, salutują służbiście i możemy jechać dalej. Jest już całkiem ciemno i mimo że jest późno a drogę do Pragi znam, pokonywałem ją kilkukrotnie, to jadę zdecydowanie przepisowo. Dopiero za miastem Hradec Kralove zaczyna się autostrada. Mimo że jedziemy szybko, to i tak do Pragi docieramy o 2 w nocy, na szczęście właściciele penzionu otwierają nam drzwi. Pokój jakiś specjalny nie jest, no ale mamy tu w sumie tylko spać. A znaleźć coś lepszego lub bliżej centrum było właściwie niewykonalne.

Rano budzimy się, jemy coś i ruszamy "w miasto". Kupujemy sobie trzydniowe bilety na komunikację miejską, w tym metro. Po jakiś 20 minutach jazdy docieramy do centrum Pragi, do stacji Florenc. Nasza Flo śmieje się z tej nazwy. Idziemy zwiedzać. Od razu niemal zagłębiamy się w przeurocze uliczki. Jest piękna pogoda, w zasadzie idealnie. Burzy ten ideał ogromna ilość turystów z całego świata. Ostatnio byłem tu kilka lat temu i nie pamiętam by były takie tłumy!

Idziemy na główny rynek, a potem na najsłynniejszy chyba most Europy - Most Karola. To wyjątkowo piękny zabytek, ale tu ilość ludzi jest wręcz przerażająca! No cóż, miasto wyjątkowe to i zainteresowanie wyjątkowe. Zamek i katedra na Hradczanach stąd prezentują się chyba najpiękniej.






Po drugiej stronie Wełtawy jest Mala Strana - piękna dzielnica miasta, gdzie umiejscowionych jest wiele ambasad i konsulatów. Klimat uliczek jest nieco inny, ale również jest tu bardzo ciekawie.


Idziemy pod murami zamku, by wejść do parku na wzgórzu, gdzie jest praski metronom. To jakaś zaszłość z czasów socjalizmu, stał tu podobno wielki pomnik Stalina. Teraz tylko wielki metronom, który rytmicznie zmienia położenie. Ze wzgórza wyjątkowo pięknie prezentują się praskie mosty. Wracamy na drugą stronę Wełtawy i wsiadamy w metro. Dzień dał się nam we znaki, pora wracać. Nasz penzion jest w dziwnej dzielnicy. Z jednej strony to wielkie blokowisko, a z drugiej zaciszne uliczki i piękny widok na miasto ze wzgórza. I to i to ma swój urok.


Rano znów jedziemy metrem do centrum. Dziś zwiedzamy dzielnicę Żiżkov, która jak niektórzy mówią stanowi "pragę Pragi". To dzielnica żydowska, jest tu masa kamienic, ale już takich mniej reprezentatywnych i zabytkowych. Dzielnicę tą uwielbiają podobno artyści.


Okazuje się, ze jedna z lini metra jest w remoncie i musimy spory kawał iść piechotą. Docieramy w końcu do obiektu widocznego z każdego zakątka miasta, czyli wieży telewizyjnej. Ma ona 216 m wysokości i w czasach CSRS podobno były na niej nadajniki zakłócające odbiór rozgłośni zachodnich np. Radia Wolna Europa. Budowla jest naprawdę potężna i robi duże wrażenie. Zaraz obok jest bardzo stary cmentarz żydowski.




Potem idziemy jeszcze do parku na pobliskim wzgórzu i schodzimy w stronę głównego dworca kolejowego Vinohrady. Wsiadamy w metro i jedziemy na Hradczany, zobaczyć z bliska praski zamek. Gdy docieramy doń wrażenie jest niesamowite. To właściwie wielki kompleks, nie tylko zamek, ale właściwie takie mini-miasteczko. Katedra Św. Wita to sam w sobie zabytek zerowej klasy. Do tego zamek i jego zabudowania i otaczające to wszystko obronne mury.



Rozpościera się z nich niesamowita wprost panorama miasta! Robimy szereg zdjęć, a później schodzimy schodkami w stronę Wełtawy.




 
Ja szybko idę jeszcze pod metronom, by korzystając z lepszego światła jeszcze raz uwiecznić praskie mosty.


Potem już wracamy do naszej dzielnicy. Madzia zostaje w pokoju, a ja z Flo idziemy przejść się po okolicy - zarówno po czechosłowackich blokowiskach jak i pobliskiej uliczce, skąd pięknie widać centrum miasta. Robimy też małe zakupy.




Kolejnego dnia rano jedziemy metrem do głównego dworca i ruszamy w stronę centrum wspaniałą ulicą Vaclavske Namesti. To niezwykły deptak, okoliczne kamienice tworzą wspaniały klimat.

 
Potem idziemy w stronę Wełtawy, do Teatru Narodowego i potem Mostem Legii na wyspę na rzece.



Tu Flo nieco bawi się na dziecięcym torze przeszkód. Dalej przechodzimy na zachodni brzeg rzeki i ruszamy dość mozolnym podejściem pod wzgórze Petrin. Sa tu wspaniałe kompleksy parków i kwietników, idealne miejsce na odpoczynek. Na szczycie wzgórza jest obserwatorium i wieża widokowa, przypominająca miniaturę wieży Eiffla. Wchodzimy na jej szczyt, położony dobre 50 m nad ziemią. A przecież wieża stoi na wysokim wzgórzu. Widok jest bardzo rozległy, obejmuje całą Pragę i okolice.




 
Potem idziemy jeszcze dalej na zachód, zobaczyć lokalną ciekawostkę - największy stadion świata, czyli Strachov. Zbudowano go w 1926 roku, a jego płyta jest tak ogromna, że mieści... 9 pełnowymiarowych boisk piłkarskich! Oczywiście, w latach 20-tych nie budowano tak wysokich trybun jak dziś, ale i tak wchodziło na niego 250 tysięcy widzów! Obiekt jest niewysoki ale bardzo rozległy. Wejścia na same trybuny są zamknięte, a wszystko jest w dość opłakanym stanie. Od lat jego płyta służy za boiska treningowe i nie są tu rozgrywane żadne zawody. Z jednego miejsca widać jak rozległy jest ten obiekt w środku.



Potem już wracamy do metra i jedziemy do naszego penzionu. Jutro rano wracamy do Polski.

Wyjazd okazał się bardzo ciekawy, choć po trzech dniach chodzenia po mieście ma się już tego powoli dosyć, mimo niesamowitego klimatu jaki ma Praga. Mimo wszystko uważam że to pozycja obowiązkowa w Europie i to nie na raz ani nie na dwa razy. Można tu wracać wielokrotnie.

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.