poniedziałek, 22 lipca 2024

Alaska 2024 - wyprawa na drugi koniec świata

Wyjazd na Alaskę planowałem z Ewą już od zeszłej jesieni. Wtedy zapadły decyzje, po bardzo ciekawej i udanej wyprawie do Gruzji (czytaj tu). Wtedy Ewunia zaczęła szukać biletów lotniczych i udało jej się upolować w dość okazyjnej cenie sensowne połączenie. Najpierw mamy polecieć Lufthansą z Krakowa do Frankfurtu nad Menem, gdzie po kilkugodzinnym oczekiwaniu mamy wsiąść w samolot lini Condor, lecący do Anchorage. Raz że tak było zdecydowanie najtaniej, a dwa, że był to bezpośredni lot z Europy na Alaskę, bez przesiadki w USA. Ewa zaprojektowała trasę i mnóstwo atrakcji na miejscu. Lecimy na tydzień, więc trzeba to wycisnąć maksymalnie. Dość późno zdecydowaliśmy się na rezerwację samochodu i to się zemściło. Najtańsze były już zaklepane, a tzw. "nieznany samochód", będący promocyjną okazją, był jednak kotem w worku. Już prawie go zarezerwowaliśmy skuszeni ceną, ale okazało się, że może to być nawet samochód elektryczny. To nie wchodzi w grę, nie na Alasce. Tam zwykłe stacje benzynowe są bardzo rzadko, ładowarek nie ma właściwie w ogóle. Lepiej było jednak nie ryzykować i zarezerwowałem nieco droższe, ale pewne auto. Korzystając z bezwizowego wjazdu na terytorium USA wyrobiliśmy sobie jeszcze ESTY, jako niezbędne dokumenty. Ich koszt był niewielki (21 USD od osoby, ale ważne, by wyrabiać ją na oficjalnej stronie - czyli tu - bo gdy zrobimy to przez stronę jakiegoś pośrednika, to koszt może wynieść i 100 USD!). Ewa znalazła i zaklepała noclegi na naszej trasie. Doszły jeszcze drobiazgi, jak amerykańska karta SIM, ubezpieczenie czy przejściówki z 110 na 220 V. Blisko wyjazdu należało jeszcze dodatkowo (odpłatnie!) zarezerwować miejsca w samolocie Condora. To znaczy oczywiście miejsca byśmy mieli, ale bez takiej rezerwacji zostałyby przydzielone przypadkowo i nie siedzielibyśmy ani przy oknach ani nawet obok siebie. 


Wreszcie nadchodzi dzień przed wylotem. Około południa ruszam samochodem z Warszawy do Ewuni. Nie spieszę się, tak by zupełnie na spokojnie dojechać na godzinę 17. Dostaję informację, że nad Śląskiem uformowała się potężna nawałnica - straszna ulewa i jeszcze gorszy wiatr, który łamie gałęzie i drzewa. Wkrótce Ewa pisze, że nie ma prądu. No ale pewnie włączą zanim dojadę. Za Tychami skutki burzy widać już bardzo mocno - pełno powalonych drzew, podtopienia, wszędzie jeżdżące wozy straży pożarnej. U Ewuni jak po małym kataklizmie. Prądu nadal nie ma i awaria ma potrwać do późnego wieczora. No nic, oby włączyli zanim pojedziemy, a wyjechać chcemy o 3 rano, bo samolot do Frankfurtu mamy na 6.

Dosłownie po kilku minutach Ewa dostaje maila i głośno przeklina. Co się stało? Otóż... odwołali nam jutrzejszy lot do Frankfurtu. To właściwie katastrofa. Nie ma innych lotów. Samolot do Anchorage leci o 15, więc najpóźniej o 13 musimy być w zachodnich Niemczech na lotnisku. Szybka burza mózgów. Jedynym wyjściem jest dojechanie tam samochodem. To 9 godzin jazdy, jeśli ruszymy w niedługim czasie to się wyrobimy. Ale to już prawie szaleństwo - nawet jazda na zmianę, to zero wypoczynku, zero snu. To niebezpieczne i ryzykowne. Ale przecież nie zrezygnujemy z kilku miesięcy przygotowań, nie zrezygnujemy ot tak ze sporych kosztów już poniesionych. Jednak sytuacja rozwiązuje się sama w ciągu pół godziny. Ewa dostaje kolejnego maila od Lufthansy. Nasz odwołany lot został zastąpiony lotem łączonym realizowanym przez PLL LOT. Najpierw z Krakowa do Warszawy, potem z Warszawy do Frankfurtu, Będziemy mniej więcej o tej samej godzinie, czasu na przesiadkę będzie sporo. Jedynie lot z Krakowa jest o 5 rano, co wymusza jeszcze wcześniejsze wstanie. No cóż, kładziemy się szybko.

Wstajemy w środku nocy, szybko pakujemy się i ruszamy. Do Krakowa jest godzina jazdy, prowadzę ja. Nadal widać zniszczenia po wczorajszej burzy, nadal pada deszcz. Docieramy na nieco dalszy parking, skąd obsługa wiezie nas na lotnisko. Jest 3 w nocy, ludzi dość mało. Po pewnym czasie można już nadać bagaż, tyle dobrego, że cały lot jest jedną linią, więc nadajemy go bezpośrednio do Frankfurtu. W Warszawie mamy godzinę na przesiadkę, więc odbiór bagażu, ponowne nadanie go i przejście przez security... byłoby na styk. Po odprawie jesteśmy jeszcze nieco ożywieni, ale w samolocie od razu zaczynamy podsypiać.

Lot do Warszawy jest bardzo krótki, trwa około pół godziny. Lecimy niewielkim Embrarerem 175. Tym razem bez opóźnień, w kolejnym samolocie jesteśmy o czasie. Teraz nieco większy Embrarer 195. Ten lot przesypiamy w całości, nawet nie pamiętamy momentu startu i lądowania. Jesteśmy naprawdę niewyspani, ciężko mi sobie wyobrazić, że mielibyśmy do Frankfurtu dotrzeć samochodem. 

Lotnisko we Frankfurcie to jeden z większych europejskich portów lotniczych. Jestem tu po raz pierwszy. Już sam przejazd autobusem od samolotu do terminala trwa długą chwilę, potem niekończący się marsz na halę odbioru bagażu. Na nasze walizki czekamy ponad pół godziny, poważnie się martwimy co się dzieje. W końcu jednak są. Walcząc z ziewaniem przechodzimy przez gigantyczne terminale odlotów. Bramek do nadawania bagaży są setki, nasza jest gdzieś w połowie, a ma numer ponad 300. Potem mamy udać się do gate B80. Okazuje się, że to wydzielony fragment do lotów do USA. Już tu specjalni pracownicy sprawdzają wizę lub ESTĘ, by ktoś nie poleciał bez któregoś z tych dokumentów (co by oznaczało zawrócenie na docelowym lotnisku) i oklejają okładkę paszportu odpowiednią informacją. Potem kontrola paszportowa, na szczęście zautomatyzowana. Wreszcie można odpocząć i coś zjeść. Ewa bierze jakiś makaron z warzywami, ja currywursta. Do tego wypijamy po niemieckim piwie. Niby jeszcze godzina do boardingu, ale okazuje się, że przy naszych gate'ach już ustawiły się wielkie kolejki, znów jakaś kontrola paszportów i dokumentów. O co chodzi? Po co to powtarzać? Okazuje się jednak, że to chyba dla pasażerów lecących lotami łączonymi. My już mamy oznaczone naklejkami paszporty i przepuszczają nas bokiem. Wsiadamy do autobusu i jedziemy znów dłuższą chwilę. W końcu nasz samolot, wielki Airbus A330-800. Bardzo podobnym lecieliśmy na Grenlandię (czytaj tu).


Siedzimy niemal na końcu, przy oknach. Może zobaczymy ciekawe widoki, trasa będzie wiodła w okolicy północnych wybrzeży Grenlandii i kanadyjskiego Archipelagu Arktycznego. Przelecimy też nad Jan Mayen, który oboje chcieliśmy zobaczyć. Start jest gładki i bez większych opóźnień. Już się rozbudziliśmy, by sobie umilić czas oglądamy jakieś seriale na telefonie. Załoga pokładowa przynosi pierwszy, mało jadalny posiłek i kawę. Niestety pod nami ciągle chmury. Jakoś musimy wytrwać 9 godzin lotu. 

Czas ciągnie się i ciągnie. Chmury ustępują dopiero nad północną Grenlandią i udaje się zrobić przez okno kilka ciekawych zdjęć tych bezludnych obszarów. Potem znów w dole nic nie widać. Ewa zasypia na moim ramieniu. Śledząc lot widzę, że nadlatujemy już od północy nad Alaskę. Już też jestem wykończony. Wreszcie zniżanie i lądowanie w deszczowym Anchorage. Jest 12:30... wcześniejsza godzina niż gdy wylatywaliśmy z Frankfurtu. 10 godzin różnicy, będzie trudno dostosować się do tak dużego przesunięcia czasowego.




Wychodzimy z samolotu przez rękaw, więc dość szybko. Ale wychodzimy jako ostatni. Teraz długie oczekiwanie - kontrola imigracyjna. Trzeba ręcznie wypełnić formularz i odbyć rozmowę z policjantem. Słyszałem wiele razy, że to mało przyjemne przeżycie. Jednak, poza długim oczekiwaniem, okazuje się że policjanci są bardzo mili i pomocni. Owszem, sprawdzają paszporty, skanują odciski palców, ale to standardowe procedury. Rozmawiają z nami, żartują. W walizce mam puszkę fasoli, więc wolę to zgłosić, bo w sumie nie wiem, czy nie narażę się jakimś amerykańskim przepisom. Inny policjant idzie ze mną na skaner, prosi o wyjęcie puszki. Rzuca okiem - nie ma problemu, mogę to wwieźć. 

Idziemy teraz do wypożyczalni samochodów, która jest w drugim terminalu. Tu procedura trwa kilkanaście minut. Dostajemy Mazdę CX-5 z automatyczną skrzynią biegów (standardowe rozwiązanie w USA). Pracownik jeszcze nagrywa kamerką cały samochód obchodząc go wokoło, by zarejestrować jego stan przed wypożyczeniem. Trzeba się nieco przestawić na nieco inne znaki drogowe, nieco inne zachowania kierowców, ale głównie na inne jednostki miar. Mile, stopy, mile na godzinę, galony... nawet Google Maps, które sobie ściągnęliśmy by mieć dostęp offline podają odległości w stopach i milach, co jest dość irytujące. Jedziemy do Wallmarta zrobić niewielkie zakupy, a potem do małego hotelu, gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Zmęczenie ścina nas z nóg. Szczelnie zakrywamy okna i natychmiast idziemy spać. Jest około 17 lokalnego czasu.


Ewunia budzi mnie jakoś w środku nocy. Jest godzina 2:00. Okazuje się, że sama nie mogła już spać od północy, obudziła się i tyle, jej organizm nadal funkcjonuje według czasu polskiego. Ja szybko się przestawiam, chętnie pospałbym jeszcze, ale co tu robić? Coś jemy, kąpiemy się, próbujemy w naszym elektrycznym czajniku zagotować wodę. Czy on w ogóle działa? Kontrolka się zapala, ale woda grzeje się niezwykle powoli. O ile w sieci 220 V trwa to kilka minut, to na 110 V aby zagotować wodę schodzi niemal pół godziny. Suszarka do włosów Ewy nie działa w ogóle. Pijemy kawę, robimy sobie kolejną porcję do termosu. Pora się pakować. Chcemy ruszyć w drogę o 4 rano, jak tylko zacznie się nieco rozwidniać. Plan na dziś obejmuje tereny na południe od Anchorage - Whittier, park Kenai i okolice Soldotnej.

Whitter jest miasteczkiem odległym o kilkadziesiąt mil. Dojazd tam możliwy jest tylko jedną drogą, która prowadzi przez wąski tunel, przebijający się pod potężnymi górami. Tunel jest otwarty od 6 rano wahadłowo. Co pół godziny następuje zmiana kierunku jazdy. Najlepiej byśmy zdążyli na pierwszy wjazd. Z początku jedziemy jednak autostradą przez Anchorage, które o tej porze jest niemal wymarłe. Niestety nadal pada deszcz, co nie zapowiada pięknego dnia. Droga nr 1 staje się wkrótce jednojezdniowa, ale jest bardzo dobrej jakości. Dozwolona prędkość to 65 mph (około 105 km/h). Droga prowadzi wybrzeżem fiordu, jest niezwykle malownicza, widać już wysokie góry po obu stronach zatoki. Pogoda nieco się poprawia, pada dość umiarkowanie. 


Docieramy wreszcie do lokalnej drogi, gdzie zjeżdżamy z drogi nr 1 i odbijamy na Whittier. Zauważam jakieś nietypowe zwierzę - jakby lis, ale na nieproporcjonalnie długich nogach. Ale są tu jakieś budynki, więc to pewnie pies, nie będziemy mu robić zdjęć. Do tunelu już blisko, kilkanaście minut jazdy. Dojeżdżamy do zamkniętych jeszcze bramek. Udało się idealnie to zgrać czasowo. Po chwili pracownicy zaczynają przepuszczać samochody. Tunel jest płatny, przejazd w obie strony kosztuje 13 USD. W tunelu jest ograniczenie prędkości do 25 mph i zakaz zatrzymywania się. Co ciekawe, jedzie się tu po torach kolejowych. Gdyby do Whittier jechał pociąg, to jakoś muszą zatrzymać ruch samochodowy, a to oznacza przesunięcie oczekujących na kolejną turę. Po kilku minutach wyjeżdżamy po drugiej stronie.

W Whittier w sumie nie ma zbyt wiele ciekawostek. Główną atrakcją jest to, że jest ono niemal odcięte od świata, bo dotrzeć tu można tylko drogą morską przez wąską Zatokę Księcia Williama (zresztą w porcie właśnie stoi wielki wycieczkowiec), lub tym wąskim tunelem. W dodatku w 1964 roku nastąpiło tu bardzo silne trzęsienie ziemi (9,2 stopnia w skali Richtera, silniejsze niż trzęsienie ziemi, które zrujnowało Japonię w 2011 roku), które niemal zupełnie zniszczyło miasteczko. Wywołało ono też ogromne tsunami, które dotknęło całą południową Alaskę - w Anchorage zginęło 131 osób, a fale w Valdez osiągnęły 67 m wysokości! Trzeba pamiętać, że Alaska to obszar sejsmiczny, leżący w tzw. Pierścieniu Ognia Pacyfiku, na styku płyt kontynentalnych. Są tu liczne aktywne wulkany i występuję regularne trzęsienia ziemi. Po katastrofie wybudowano mieszkalny blok - Begich Towers - w którym mieszkają niemal wszyscy mieszkańcy. Blok miał i tak powstać wcześniej, jako część koszar wojskowych. Nieco dalej leży opuszczony już betonowy koszmarek, czyli wojskowy budynek Buckner Building. Po zrobieniu kilku zdjęć w porcie, jedziemy pod bloki. I to właściwie koniec, całe Whittier. Chyba pora wracać. Jak się okazuje, do zamknięcia tunelu pozostało 5 minut. Przyspieszam i na 2 minuty przed czerwonym światłem udaje nam się znów wjechać w tunel. Super, nie stracimy tu niepotrzebnie czasu.





Po przejechaniu na drugą stronę gór pogoda nieco się poprawia. Nawet przystajemy i fotografujemy góry i jęzory lodowców. Można też wypić kolejną kawę. Docieramy do drogi nr 1 i robi się już naprawdę ładnie. Jest tu tablica powitalna półwyspu Kenai. Nieco dalej, przy drodze kierującej na Seward zjeżdżamy nad piękne jezioro i fotografujemy wspaniałe widoki na pobliskie góry. Zmieniamy się za kierownicą, teraz pojedzie Ewa, a ja nieco się zrelaksuję. Droga jest piękna, górska, ale nadal bardzo dobrej jakości. Szeroka, z poboczami, z regularnymi pasami do wyprzedzania ciężarówek. Wjeżdżamy w obszar, gdzie wokoło sterczą tylko poczerniałe kikuty spalonego lasu. Na Alasce to podobno częste zjawisko i często z tego powodu zamyka się drogi. Teraz znów zaczyna padać i to dość mocno. Ruch na drodze zwiększa się, ale przed nami też się rozpogadza. W oddali ukazuje się jakiś wysoki, ośnieżony szczyt. Denali? Chyba jednak nie, nie ten kierunek, ale góra wygląda imponująco.



Ten rejon Alaski jest dość mocno naznaczony dawnymi rosyjskimi wpływami. Miejscowości mają tu rosyjsko brzmiące nazwy, są tu cerkwie i cmentarze prawosławne. Mijamy miasto Soldotna i jedziemy dalej na południe. Jedna z zabytkowych cerkwi, w miejscowości Ninilchik jest naszym celem. Przystajemy jednak przy drodze, robiąc fotografie dwóch wybitnych górskich szczytów sterczących ponad chmury. To jednak chyba nie Denali, on jest zdecydowanie najwyższy, a te mają podobną wysokość. Są też raczej mniej niż 100 km od nas, a Denali jest dużo dalej. Tym niemniej, prezentują się wspaniale. Zaraz obok cerkiew. Niesamowite, by w USA widzieć obiekty z czasów, gdy tereny te należały do Rosji. Robimy małą przerwę na sesję fotograficzną i jedziemy dalej na południe, do Homer. Zastanawiamy się czy realizować wstępny plan dotarcia aż do wsi Voznenska. Tam w zasadzie nic nie ma, choć może ona mieć swój klimat. Decydujemy jednak, że skorzystamy z pięknej pogody w Homer, zjemy obiad, a potem cofniemy się do miejsca gdzie odbijała droga na Whittier i zwiedzimy azyl dla dzikich zwierząt, które z jakichś powodów nie poradziłyby sobie na wolności. To w sumie takie mini zoo, ale otwarte w określonych godzinach. Jutro by nas te godziny trzymały, a tak zrobimy je dziś i będziemy znów mogli ruszyć bardzo wcześnie. 




Na razie jednak zjeżdżamy do Homer, które leży na końcu długiej mierzei. Jak wszędzie są tu też ostrzeżenia przed tsunami. Jest to jednak jakieś lokalne centrum turystyki, są stąd rejsy po zatoce i są tu liczne knajpki. Samochodów pełno. Są jednak duże, bezpłatne parkingi (choć płatne też). Zostawiamy samochód i robimy mały spacer. Miejscowość jest urocza i klimatyczna. W sumie dziś jest nasz pierwszy dzień w życiu, gdy spacerujemy plażą nad Pacyfikiem. Jest kamienista i mocno wieje, ale w porównaniu z porankiem, to pogoda jest super. Fotografuję jakieś odległe góry widoczne na horyzoncie. Idziemy do knajpki na obiad. Jest to fish and chips z dorsza i halibuta. Doskonałe! I choć obsługuje nas facet, który wykonuje chyba swoją pracę za karę, to jedzenie jest pyszne, a ryby świeżutkie.



Wracamy w kierunku Soldotnej. Tankujemy na automatycznej stacji. Tu można się naciąć, bo pistolet do nalewania benzyny ma kolor czarny, a do oleju napędowego zielony, odwrotnie niż w Polsce. No ale po wybraniu na automacie rodzaju paliwa zapala się odpowiednia lampka. Objętość mierzy się w galonach, więc dokładnie nie wiemy ile nalaliśmy, choć i tak jest do pełna. Ale po przeliczeniu cen i objętości... paliwo znacznie tańsze niż w Polsce, około 4 zł za litr.

Jedziemy najpierw do miejscowości Kenai, leżącej przy ujściu rzeki o tej samej nazwie. Tu również są rosyjskie cerkwie, po to tu w sumie przyjechaliśmy. Zjeżdżamy jeszcze na punkt widokowy nad zatoką. Ewa zauważa całe stado fok, wylegujących się na plaży. Liczyliśmy na jakieś łosie czy niedźwiedzie, ale nic z tego. Drogą obok przejeżdża cały konwój pick-upów z amerykańskimi flagami i podobiznami Donalda Trumpa, głośno trąbiąc. O co chodzi? Tu również jego zwolennicy prowadzą taką agresywną agitację? No na to wygląda, taki folklor (dopiero po powrocie do Polski dowiaduję się, że mniej więcej w tym czasie doszło do zamachu na Trumpa, w którym kula otarła mu się o głowę, a on sam cudem tylko przeżył).





Jedziemy do Soldotej, robimy małe zakupy w markecie Safeway. To właściwie małe centrum handlowe. Z ciekawości idę też na dział sportowy. Alaska ma liberalne nawet jak na USA przepisy dotyczące broni palnej. Po prostu jest stoisko, gdzie można sobie kupić strzelbę, karabin czy pistolet, zarówno konstrukcje powtarzalne jak i samopowtarzalne. Właściwie nie można kupić tylko broni samoczynnej, ale w sumie tak jest w większości krajów świata. No ale amunicja stoi po prostu na półkach, wrzuca się ją do koszyka i idzie do kasy. A nie jak w Polsce, gdzie trzeba iść do sklepu z bronią, pokazać legitymację posiadacza broni, można kupić jedynie amunicję pasującą kalibrem do posiadanej broni i sprzedawca jeszcze wystawia imienną fakturę. Tu jest to zwykły towar w markecie. A na samą broń nie potrzeba żadnych pozwoleń, promes od policji itp. Co więcej, sklepy skupują broń używaną. Na Alasce jednak bardzo dużo ludzi poluje lub jest narażonych na ataki niedźwiedzi i od tego zależy ich egzystencja, więc karabiny czy strzelby są po prostu narzędziem takim jak łopata.



Wracamy, robiąc jeszcze na wyjeździe z Soldotnej zdjęcia kilku wagonów kolejowych, przerobionych na restaurację. Pogoda jest piękna, ale ruch też spory. Pokonywany rano obszar spalonego lasu aktualnie jest znacznie lepiej widoczny. Prowadzi Ewa, więc mogę porobić nieco zdjęć.



Po przebiciu się przez przepiękne góry dojeżdżamy w końcu do drogi do Whittier. Tu skręcamy do azylu dla zwierząt - Alaska Wildlife Conservation Center. Mamy jeszcze ponad godzinę do zamknięcia, jest około 17. Jesteśmy na nogach już ponad 12 godzin i czujemy zarówno zmęczenie jazdą jak i nadal spore przesunięcie czasowe. Ośrodek jest bardzo ciekawy. Zwierzęta są na wybiegach otoczonych lekkimi siatkami, nawet niedźwiedź czarny, który bawi się kłodą drewna, jakby była zrobiona ze styropianu. Dalej są piżmowoły, leśne bizony, jelenie, łosie, renifery... jest też wybieg niedźwiedzia gryzzli. Jako jedyny otoczony solidniejszym ogrodzeniem i elektrycznym drutem. Ale i tak, gdyby taki misiek się rozzłościł, to ogrodzenie nie byłoby dla niego przeszkodą. Niestety gryzzli śpi gdzieś w krzakach na rozległym terenie i nie widzimy go. Jest też klatka, gdzie siedzi kojot. O rany, ten niby pies, którego widzieliśmy rano i nie fotografowaliśmy, to właśnie był kojot. Szkoda, że nie zrobiliśmy zdjęć, był na wolności i po prostu stał przy drodze. A to zwierzę w ogóle niespotykane w Europie. Jest też bardzo ciekawy duży gryzoń - ursoń amerykański. Nieco przypomina skrzyżowanie kapibary z jeżozwierzem. Są wilki i bielik. Zresztą, co tam bielik w klatce, który musi być jakiś chory, niezdolny do samodzielnego latania i polowania. Tu wszędzie latają orły żyjące wolno. Po chwili przylatuje inny bielik i siada na drzewie. Królewski ptak, symbol USA. Niemal pozuje do zdjęć. Bielików amerykańskich widzieliśmy dziś już dużo w czasie jazdy, szczególnie bliżej oceanu. 









Pora się zbierać. Czeka nas znów krótki odcinek jazdy w kierunku Soldotnej, do miejsca gdzie odbija droga na Seward. Tam mamy kolejny nocleg. To jednak godzina jazdy. Ewunię już odcina zmęczenie, jadę ja. Jeszcze jakieś zdjęcia nad górskim jeziorem. Jeszcze remont drogi, gdzie jest ruch wahadłowy i jedzie się za pilotującym pojazdem. Tuż przed Seward jest nasz motel. Ewunia już zasnęła. Budzę ją, meldujemy się. To właściwie niewielki dom i małe pokoje. Ale mamy własny pokój. Panują tu dziwne zasady np. na prysznic trzeba się zapisać. Właścicielka jest też chyba fanatyczką pirackich opowieści. Wszędzie są pirackie symbole, mapy ukrytych skarbów itp. Jesteśmy tak zmęczeni, że pomimo godziny 18:30 zasypiamy niemal od razu.


Ewa znów budzi się jakoś w środku nocy. Ja się już przestawiłem, ale ona ma ciągle jetlag. W dodatku inni goście hałasowali późnym wieczorem w kuchni. No to teraz my pohałasujemy, jest 5 rano, ale czekać aż ktoś się wyśpi nie zamierzamy. Szybki prysznic i zabieramy się za śniadanie, które jest wliczone w cenę noclegu. Taaaa... śniadanie. Polega to na tym, że jest dostęp do mąki, jajek i jakiegoś tam ciasta na gofry w proszku. Masz gofrownicę i działaj sam. Jakiś inny turysta próbuje, ale wszystko mu się w gofrownicy stapia w bezkształtną masę i potem spala. Porzucamy temat, trudno, kupimy sobie coś po drodze, zresztą mamy jeszcze coś po wczorajszych zakupach. Bierzemy tylko kawę do termosu, dobrze, że chociaż ta jest zrobiona. Pakujemy się i o świcie ruszamy do samego Seward.

Do miasteczka jest niedaleko. Jest ono pięknie położone, na końcu fiordu otoczonego lodowcowymi górami, zwanego Zatoką Zmartwychwstania (Resurrection Bay). Jest tu spory port, stąd zaczynają się rejsy do pobliskich lodowców. Pierwotnie mieliśmy w planie coś takiego, ale odpuściliśmy, bo byłoby to kosztem innych atrakcji, a dużych lodowców w życiu widzieliśmy już wiele, choćby w zeszłym roku (czytaj tu). Samo miasteczko jest o tej porze zupełnie puste, więc najpierw jedziemy na punkt widokowy, położony nieco na południe od niego.



Wracamy do Seward. Są tu małe pomniki podróżników i psów, jest tu początek jednego z transalaskańskich szlaków. Robimy nieco zdjęć i jedziemy do portu i mariny, gdzie są ciekawe murale przedstawiające maskonury i restauracja zbudowana ze starych wagonów kolejowych. Pora ruszać z powrotem do Anchorage, po drodze mamy jeszcze kilka ciekawostek do obejrzenia.





Pogoda się poprawia, chmury nieco rozwiewają. Mijamy remontowany odcinek drogi, znów docieramy do "jedynki", którą wczoraj jechaliśmy trzykrotnie. Ruch rośnie. Zatrzymujemy się przy fajnym moście, prowadzącym nad głębokim kanionem rzeki. Mijamy azyl dla zwierząt. Im bliżej Anchorage, tym więcej samochodów. Skręcamy w prawo do miejscowości Alyeska. Tu jest jakiś kurort narciarski, są też rozpięte między górskimi szczytami "mosty w chmurach". Zastanawialiśmy się, czy tam się nie wybrać, ale ze strony internetowej kurortu nic nie wynikało, nawet nie wiedzieliśmy czy to już działa. To co miało być kurortem... jest rzeczywiście jakąś miejscowością nastawioną na narciarzy, ale w sumie nie ma tu nic poza paroma domami. Spore rozczarowanie, wyobrażaliśmy to sobie inaczej. Bez żalu wracamy znów nad zatokę i jedziemy dalej drogą nr 1. Nosi ona nazwę "Szlaku Purpurowego Serca" i jest to poświęcone pamięci wszystkich weteranów którzy otrzymali ten medal. A otrzymuje go każdy amerykański wojskowy, który w czasie działań wojennych został ranny lub zginął. Zatrzymujemy się jeszcze na punkcie widokowym na zatokę i przy wielkiej lokomotywie, która posiada wirnikowy pług i służyła do odśnieżania torów. Niesamowita maszyna, robi na nas duże wrażenie.




Ruch rośnie, wjeżdżamy w końcu do Anchorage. Ewa ma tu zlokalizowaną ciekawostkę, dawną rosyjską cerkiew. Nieco błądzimy, choć kieruje nas nawigacja. Jeszcze nie jestem pewien jak to jest w USA, niby jest podwójna linia ciągła, ale malowana na żółto. Mogę ją przejechać czy nie mogę? Nawigacja nie widzi problemów, miejscowi też nie. No ale nie wiem czy nie łamię przepisów, stąd nasze błądzenie. W końcu jednak docieramy. Cerkiew ciekawa, duża, choć do środka wejść się nie da.


Kolejnym miejscem jest Alaska Native Heritage Center, gdzie można zobaczyć wiele zachowanych elementów kultury i sztuki rdzennej ludności Alaski. Wcześniej jednak musimy dotankować i cokolwiek zjeść. Znów gdzieś źle skręcam, ale znajdujemy inną stację. Obok jest McDonald's, więc na szybko zjadamy jakieś burgery. Odnajdujemy w końcu nasz cel i stajemy na parkingu.

Centrum kultury jest dość spore, albo przynajmniej takim się wydaje. Ewunia stwierdza, że zajmie nam to minimum 2 godziny. Okazuje się jednak, że godzina to aż nadto na obejście całego terenu, obejrzenia indiańskich domów, ziemianek, totemów i zrobienie wszystkiemu zdjęć. Mamy nieco czasu w stosunku do pierwotnego planu, ale chcemy jak najszybciej opuścić niezbyt piękne miasto jakim jest Anchorage. Ruszamy na północny wschód autostradą nr 1, prowadzi Ewa.







Ruch jest duży, ale droga ma trzy pasy ruchu w każdą stronę. Jednak Amerykanie nie stosują się raczej do zasady, że lewy pas zostawia się na wyprzedzanie. Wszystkimi trzema pasami samochody jadą równolegle, wszyscy na tempomatach trzymają stałą prędkość 65 mph, jeśli ktokolwiek wyprzedza to bardzo rzadko. Jazda jest po prostu nudna, ale też nikt z tyłu nie podjeżdża, nikt nie błyska światłami. Są za to tablice ze skrótem REDDI (Report Every Dangerous Driver Immediately) i możliwe, że to tu działa, dlatego nikt nie szarżuje. Zupełnie inne podejście niż w Europie. Większość samochodów jest typowo amerykańska - wielkie pickup-y, nawet zwykłe auta osobowe to spore SUV-y, najczęściej produkcji rodzimych firm jak Ford, GMC czy Chrysler. Kilka razy widzimy też coś, co już wprawia nas w osłupienie. Otóż jedzie ogromny camper, a za nim, na sztywnym holu... spory pick-up. To że na pace ma jeszcze rowery, quada czy motocykl już nie dziwi. Jednak pomysł by jadąc w teren na wakacje kamperem brać na hol półciężarówkę na jakieś mniejsze wypady... trzeba mieć fantazję i duże pieniądze.

Mijamy spore góry Chugach, przecinamy długim mostem rozlewiska rzeki Knik. Robię jakieś zdjęcia i nieco odwraca to naszą uwagę od nawigowania. Dopiero po pewnym czasie orientuję się, że zamiast pojechać na wschód drogą nr 1, pojechaliśmy na północ drogą nr 3. Nic straconego, to obszar miejski, więc szybko wynajduję jak przejechać by nie trzeba było zawracać. Po kilkunastu minutach jesteśmy znów na "jedynce". Gdy zabudowania się kończą, nagle znika również cały ruch samochodów. Droga zwęża się do pojedynczej jezdni. Dosłownie po kilku milach zaczynają się lasy, a droga prowadzi wzdłuż rzeki Matanuska, która wypływa z górskich lodowców. W kilku miejscach znów są remonty, znów trzeba czekać aż podjedzie samochód pilotujący. W kilku miejscach zatrzymujemy się, by podziwiać widoki. Czasem to co proponowane jest jako punkt widokowy jest jednak beznadziejne i zarośnięte krzakami, a doskonałe widoki są z zupełnie nieoznaczonych miejsc.




Droga prowadzi nadal wzdłuż rzeki, ale oddala nieco od niej i zaczynają się strome podjazdy i serpentyny. Pogoda jest świetna, widoczność znakomita. Leżące po prawej stronie góry Chugach są niesamowite. Pokryte śniegiem i lodowcami, ale poniżej zielone. W końcu docieramy do miejsca, gdzie jest typowo amerykański roadhouse, jedno z nielicznych miejsc na trasie, gdzie można coś zjeść. Tym razem zamawiamy pizzę. Taka bardzo amerykańska, pepperoni, na bardzo grubym cieście. Nie udaje nam się zjeść na raz, mimo sporego głodu. Dwa ostatnie kawałki pakujemy na później. Cofamy się jeszcze kawałek, na wzniesienie drogi, skąd doskonale widać długi jęzor lodowca Matanuska.



Nieco dalej skręcamy w prawo, w stronę lodowca. Jest tu wiodąca stromo w dół szutrowa droga. Jednak w jej połowie jest dom i prywatny parking. Gdy pytamy się, to oczywiście przejazdu dalej nie ma, bo to teren prywatny, lodowiec też w tym rejonie jest niejako prywatny i można tam dojść czy dojechać wyłącznie z ich przewodnikiem. Nie jesteśmy zainteresowani takim rozwiązaniem, więc wracamy do głównej drogi. Szkoda tylko, że na górze nie ma tabliczki z taką informacją.


Droga zaczyna oddalać się od lodowcowych gór, teren łagodnieje. Pojawiają się liczne oczka wodne, a na miejsce krzaków typowa dla takich szerokości geograficznych bagnista tajga. Jakiekolwiek wyjście z samochodu by zrobić zdjęcie powoduje atak miliona komarów i meszek. Wcześniej tego nie było. Liczymy, że w takim terenie znacznie łatwiej będzie zobaczyć łosia albo niedźwiedzia. Jesteśmy zupełnie sami, nie ma tu żadnych miejscowości. 





Wjechaliśmy w alaskański interior, raz na wiele mil pojawiają się pojedyncze domy. W tym rejonie nie ma też stacji benzynowych, najbliższa jest w Glennallen, do którego zostało jeszcze około 100 mil. Droga staje się nieco monotonna, rzadko już zatrzymujemy się na zdjęcia, by nie zostać żywcem zjedzonym przez komary. Ale nawet tu są tabliczki, które widzimy od wczoraj - adopt a highway. Doczytaliśmy, że każdy kto chce, może sobie "adoptować" fragment drogi. Wtedy pojawia się przy nim tabliczka z jego nazwiskiem czy nazwą firmy. Ciekawe jakie ma obowiązki jako przybrany rodzic, czy np. musi drogę odśnieżać, albo łatać dziury? Znów prowadzę ja, więc Ewunia robi zdjęcia przez okno. Przed nami w dużej oddali pojawiają się jakieś potężne góry skryte w chmurach. Patrzę na mapę - to chyba góry Wrangla, sięgające niemal 5000 m n.p.m.





Docieramy w końcu do Glennallen. Niewielkie miasteczko, zlokalizowane na połączeniu drogi nr 1 z drogą nr 4. Ta druga prowadzi z położonego na północy Fairbanks od Valdez na południu. Wzdłuż niej biegnie też słynny alaskański rurociąg naftowy. Chcemy go obejrzeć, ale chyba zrobimy to już jutro. Na szczęście nocleg mamy niedaleko, w odległym o kilka mil Copper Center. Skręcamy na południe i dość szybko zatrzymujemy się na punkcie widokowym na wysokiej skarpie. Pod nami rzeka, za nią ogromny obszar tajgi, a ponad tym piętrzące się, schowane w chmurach góry Wrangla.



Docieramy do Copper Center. Jeszcze jakaś indiańska wioska, podobno zamieszkana głównie przez rdzenną ludność. Jakoś nie widać nikogo na żwirowych uliczkach, ale potem pojawia się jedna kobieta o indiańskich rysach. Wioska jest niesamowicie biedna, ale nie ma się co dziwić, to dosłownie koniec świata. Jedziemy do miejsca naszego noclegu - Uncle Nicolai Inn. Mimo szumnie brzmiącej nazwy to taka trochę agroturystyka, w Polsce byłaby na bardzo niskim standardzie. Jest jednak prysznic, kuchnia, nawet WiFi. Jesteśmy mocno zmęczeni i szybko kładziemy się spać. Powoli zaczyna robić się ciemno, pomagają szczelnie zaciągnięte zasłony w oknach.


Rano znów podnosimy się przed wschodem słońca. Pakujemy się do samochodu walcząc z rojami komarów i meszek. Chcemy podjechać do rurociągu Alaskan Pipeline, który przebiega w pobliżu. Okazuje się jednak, że jest to teren prywatny, więc nie wjeżdżamy. Są jeszcze w niezbyt dużej odległości dwa kolejne miejsca gdzie można zobaczyć rurociąg, w Glenallen, w którym byliśmy już wczoraj. Rzeczywiście, tu można do rury podjechać bez najmniejszych problemów i porobić jej nieco zdjęć. Potem jeszcze tankujemy do pełna i ruszamy na północ drogą nr 4. Po kilkunastu milach droga nr 1 odchodzi dalej na wschód w kierunku miasteczka Tok, położonego pod kanadyjską granicą. 


Tu właśnie odbijamy jeszcze kawałek na wschód. Tereny są zupełnie bezludne, jedziemy nad doliną szerokiej, lodowcowej rzeki. W końcu docieramy do celu. To brama ośrodka badań zjawisk jonosferycznych, czyli osławionego HAARP (High Frequency Active Auroral Program). To jedno z topowych miejsc zwolenników teorii spiskowych. Różne o nim bajki słyszałem - a to Amerykanie stąd wywołują trzęsienia ziemi i huragany, a to globalnie sterują pogodą, a to jeszcze coś innego. Ośrodek ma być podobno supertajny, totalnie niedostępny. Tymczasem bez żadnych przeszkód podjeżdżamy pod bramę, przy której nikogo nie ma i bez problemów mogę zrobić kilka zdjęć. Jasne, za bramę nikt mnie nie wpuści, ale jak na tajną wojskową instalację do wywoływania globalnych kataklizmów jest tu stanowczo zbyt prosty dostęp dla zwykłego człowieka.


Wracamy do drogi nr 4 i jedziemy prosto na północ. Znów dziesiątki mil właściwie bezludnych terenów. Góry Wrangla są już coraz dalej widoczne w lusterku, ale mimo odległości widać je doskonale. W końcu droga wznosi się, znikają bagna i zaczynają się najpierw niskie, a potem coraz wyższe góry. Robi się naprawdę zimno, jest silny wiatr i kilka stopni. Każdy przystanek na zdjęcia jest raczej krótki. Pojawia się znów alaskański rurociąg, na tym odcinku biegnący w dużej części na powierzchni. Robimy mu szereg zdjęć. Odkrywany, że to co wczoraj w Anchorage kupiliśmy z myślą, że są to chipsy, okazało się... prażoną świńską skórą. Jakoś przechodzi nam apetyt na zjedzenie reszty paczki.



Po prawej stronie zaczyna się wysokie, zlodowacone pasmo górskie. Później droga prowadzi dnem rozległej doliny, a góry wokoło mają fantastyczne, tęczowe kolory. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, by porobić im zdjęcia. Kawałek dalej znów pięknie widać rurociąg poprowadzony ponad rozlewiskami rzeki. Pojawiają się tabliczki informujące, że tereny wokół to jakiś wojskowy poligon. rzeczywiście, niedługo później nad głowami przelatują dwa śmigłowce Ch-47. 






Kolejny postój przy miejscu, gdzie droga krzyżuje się z rurociągiem, który na ten krótki odcinek wchodzi pod ziemię. Nie dość że to piękny punkt widokowy na okoliczne góry, to i sama rura robi wielkie wrażenie. Są tu tablice informacyjne o jej budowie i o zwierzętach, które do niech podchodzą. 



Dojeżdżamy w końcu do miejscowości, a właściwie punktu na mapie nazwanego Delta Junction. Kończy się tu droga nr 4, łącząc się z drogą nr 2. Są tu dwa równoległe mosty - zwykły, drogowy, oraz znacznie większy, wiszący, po którym przebiega rurociąg. Trzeba przyznać, że budowa setek mil rury w takich warunkach musiała być naprawdę niezwykłym przedsięwzięciem inżynieryjnym. Zmieniamy się za kierownicą. Znów pojawiają się remontowane odcinki dróg z ruchem wahadłowym. Tracimy na nich sporo czasu. Przysypiam, ale już po chwili Ewa budzi mnie, bo ją też strasznie morzy. No nic, pojadę ja. 


Droga wiedzie wzdłuż brzegu rzeki Tanana. Jest wielka, szerokości Wisły w środkowym biegu, ale ma silniejszy nurt. Niestety okoliczne góry kryją się w chmurach, więc ciężko porobić jakieś sensowne zdjęcia. Jesteśmy już coraz bliżej Fairbanks - sporego miasta, położonego w samym środku interioru. Przed nami jeszcze dwie ciekawostki. Leżąca tuż przy drodze baza lotnicza Eielson AFB i miasteczko North Pole. Lotnisko interesuje głównie mnie i przyznam, że jest niezwykle ciekawe. To duża baza, stacjonują tu co najmniej dwa skrzydła lotnicze. Stoją liczne ciężkie samoloty transportowe i latające cysterny. A na pasie siadają właśnie... dwa myśliwce F-35. Dosłownie 200 m od nas. Pierwszy raz widzę te samoloty na żywo, żałuję że prowadzę i nie mogę porobić im zdjęć. Zresztą, dalej widać inne F-35, a także F-15 i F-16. Postanawiamy podjechać pod główną bramę bazy, gdzie jest jakieś centrum dla odwiedzających. Okazuje się jednak, że chyba nic tam wielkiego nie ma i nie ma czego zwiedzać. Wracamy więc na główną drogę i jedziemy do pobliskiego North Pole. Zostawiamy samochód na parkingu przy kościele i idziemy na mały spacer. Od strony lotniska raz po raz dobiega ryk startujących myśliwców i widzę sylwetki F-35 i F-16 na niebie. Są jednak na tyle daleko, że na zdjęciach wyjdą raczej słabo. 


W North Pole oczywiście "mieszka" Święty Mikołaj. Mieszka jeszcze w kilku innych miejscach na świecie, jak choćby w fińskim Rovaniemi. Ale Amerykanie muszą mieć swoją siedzibę Mikołaja, szczególnie, że nazwa pasuje jak ulał. No i jest tu jego wielki i dość kiczowaty pomnik, oraz pokaźny sklep z pamiątkami. Centrum Mikołaja jest albo w przebudowie, albo w ogóle w budowie. Na część terenu nie można wejść, pracownicy dość stanowczo nas wypraszają. Zastanawiamy się, czy nie kupić czegoś, ale stwierdzamy, że jak gdzieś może być najdrożej, to raczej tylko tu.  




Jedziemy jeszcze lokalnymi drogami na drugą stronę autostrady, jest tam tablica powitalna miasta, chcemy jej zrobić zdjęcie. No a teraz już prosto do Fairbanks. Miasto jest sporo mniejsze od Anchorage i znacznie ładniejsze. Mamy jechać od razu do Parku Pionierów. Prowadzę ja, Ewa mówi mi jak mam skręcać, trzymając telefon w ręku. Jednak coś tam źle słyszę, źle skręcam. Zaczynamy się kłócić, ale szybko udaje się sprawę załagodzić i trafiamy na parking. 


Park jest bardzo ciekawy i do tego darmowy. To właściwie coś w rodzaju sporego skansenu, gdzie odtworzono dawne miasteczko poszukiwaczy złota i pionierów Alaski. jest tu również dawny statek tylnokołowy, który kursował po rzece, stanowiącej wtedy główną drogę transportową. Jest odtworzony saloon, poczta, stacja kolejowa. Nawet kursuje tu kolejka wąskotorowa. Jest też spory budynek gdzie jest jakaś wewnętrzna ekspozycja, ale aktualnie jest zamknięty. Spędzamy tu dobrą godzinę. 







Kolejnym punktem naszej trasy jest jakaś knajpa. Ewa ją wynalazła i sprawdziła menu. Rzeczywiście wygląda to nieźle, choć bardzo amerykańsko. Dostajemy pyszne fish and chips. Nieco inne niż drugiego dnia w Homer, ale też doskonałe. Czujemy zmęczenie, więc ciepły i syty posiłek podnosi nam humory. Jedziemy do miejsca, gdzie mamy dziś spać. Okazuje się, że to zwykły, rodzinny dom, właścicielka jest bardzo miła, dostajemy fajny pokój. Zostawiamy rzeczy i ruszamy do ostatniego miejsca zaplanowanego na dziś. To Uniwersytet Alaski i Muzeum Północy. Kilka mil jazdy i jesteśmy na wzgórzu, gdzie mieści się główny kampus. 


Muzeum okazuje się niezwykłe i bardzo ciekawe. Są tu liczne minerały, mnóstwo eksponatów etnograficznych, kajaki i canoe, ubrania i broń rdzennej ludności, totemy i rytualne maski. Jest mnóstwo szkieletów zwierząt, w tym pełne szkielety wielorybów. Są całe wypchane zwierzęta. Jest tu naprawdę bardzo dużo ciekawostek i okazuje się, że wizyta tutaj była strzałem w dziesiątkę. Co więcej, jest tu rzecz widziana chyba pierwszy raz w życiu. W większości muzeów są stanowcze zakazy dotykania eksponatów, a tu wręcz są tabliczki zachęcające by je dotykać i np. poczuć pod palcami budowę zęba mamuta.








Idziemy jeszcze na kampus uniwersytecki, gdzie stoi model rakiety do badań górnych warstw atmosfery. Uniwersytet Alaski jest jedyną uczelnią na świecie, która posiada własny niewielki kosmodrom, skąd wystrzeliwane są rakiety badawcze. Uczelnia, choć położona na końcu świata, wygląda bardzo nowocześnie. 



Jedziemy jeszcze do jednej ciekawostki. Ewunia znalazła ją już wcześniej. To ścieżka edukacyjna prowadząca przez torfowiska i zarastające jeziorka. Można tu podobno spotkać łosie, bobry, nawet niedźwiedzie. Okazuje się jednak, że kładki prowadzące przez mokradła są akurat zdjęte i ścieżka jest w remoncie. Robimy kilka zdjęć i wracamy do samochodu. Po okolicznych łąkach spacerują spore ptaki. Jakieś czaple, lub amerykańska odmiana żurawia (jak się później okazuje to żurawie kanadyjskie).  



Po drodze zahaczamy jeszcze o Wallmart, gdzie oprócz zwykłych zakupów żywnościowych, kupujemy jeszcze puszkę piwa i dwa małe kartoniki wina. Trzeba się nieco zrelaksować w USA, rano tym razem nie musimy wcześnie wstawać, bo jutro cały dzień spędzamy w Fairbanks, choć zmieniamy miejsce noclegu.

 

Rano jedziemy nad rzekę Chenę, w pobliżu lotniska w Fairbanks. To dosłownie 15 minut od miejsca gdzie spaliśmy. Pogoda jest doskonała, słonecznie, bezchmurnie, choć chłodno. Mamy zarezerwowany rejs statkiem, który jest większą wersją tylnokołowca jaki wczoraj widzieliśmy w Parku Pionierów. Statek świetnie oddaje klimaty początków XX wieku i czasów gorączki złota. W dodatku mamy dopłynąć do odrestaurowanej indiańskiej wioski i ją zwiedzić. No i jeszcze jest przewidzianych kilka dodatkowych atrakcji. 

Przy przystani stoją dwa tylnokołowce. My płyniemy na pokładzie "Discovery III", większej, trójpokładowej jednostki. Zjeżdża się z 10 autokarów pełnych turystów, głównie w emerytalnym wieku. Statek jest chyba obowiązkową atrakcją na trasach zorganizowanych wycieczek objazdowych z biur podróży, jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy są tu indywidualnie. Przy przystani jest duży, dobrze zaopatrzony sklep z pamiątkami z Alaski. Zaczyna się załadunek, udaje nam się usiąść na otwartym, najwyższym pokładzie, gdzie z pewnością będą dobre widoki. Będzie też z pewnością bardzo zimno. Wziąłem rękawiczki, dodatkowe buffy i termiczną koszulkę. Ewa założyła już polar i kurtkę, ja na razie siedzę w samym softshellu, ale wyjmuję czapkę. Dostajemy darmową kawę i pączki, ale ustawia się do nich ogromna kolejka i wkrótce cały zapas jaki mają na statku zostaje zjedzony. Niektórzy podchodzą chyba po pięć razy pod rząd...

Odbijamy i płyniemy rzeką pod wiatr, jest naprawdę bardzo zimno. Daję Ewuni jeszcze swoje rękawiczki i przykrywam jej kolana swoją termiczną koszulką. Na pokładzie obok nas swoje stanowisko ma sympatyczny pilot wycieczki, albo przewodnik. Ciężko mi dokładnie nazwać jego funkcję, ale po prostu bardzo barwnie opowiada przez mikrofon o tym co widać wokoło, o życiu na Alasce, wtrąca amerykańskie żarty. Na całym statku są ekrany, więc ludzie widzą go na wszystkich pokładach. Siedzimy zaraz za mostkiem i widać, że kapitan steruje tak jak 100 lat temu - za pomocą dużego koła sterowego. Z opowieści przewodnika wynika, że pływa tym statkiem od dziesiątek lat i zna każdy centymetr okolicznych rzek.  


Od strony lotniska znów rozbrzmiewa huk odrzutowych silników. Znów lecą F-35, choć to lotnisko cywilne. Robię kilka zdjęć, mam nadzieję, że będą lepsze niż te z wczoraj. Widać że US Air Force nie liczy się z kosztami czy jakimiś tam ograniczeniami hałasu. Ma być najpotężniejszym lotnictwem świata? No ma, więc ćwiczą bez przerwy, nikogo to nie dziwi.W sumie też poczucie w społeczeństwie że mają potężną armię jest jakimś powodem do dumy. Jeden z pasażerów, starszy pan, ma czapkę z napisem USS ... coś tam. Jakiś okręt US Navy. Ludzie podchodzą do niego i słyszę "thank you for your duty". Zwykły człowiek, mógł na okręcie być kucharzem, ale nieznajomi dziękują mu za to, że służył krajowi.


Na rzece obok naszego statku ląduje wodnosamolot. Przewodnik łączy się przez radio z pilotem maszyny. Ten opowiada o tym jak tu się lata, że mnóstwo ludzi ma samoloty prywatne i jest to taki sam środek transportu jak samochody. Jest ogromna sieć małych lotnisk oraz po prostu ląduje się na wodzie lub śniegu. Fajna jest taka interakcja, po prostu połączyliśmy się z pilotem samolotu. 


Po chwili mijamy farmę psów pociągowych. I tu podobnie, przez radio łączy się z nami jej właściciel, opowiada o psach, o zaprzęgach, o historii zaprzęgów i biegów. O tym jak ważną rolę w transporcie pełniły kiedyś i czasem pełnią i do dziś, choć obecnie raczej to forma atrakcji lub dyscypliny sportowej. W pewnym momencie zaprzęga kilka psów do sporego quada. Bez problemów ciągną go jakby to była zabawka. Robią kilka rund wokół całego rozległego terenu, zasuwając naprawdę szybko. Na koniec, odpięte z zaprzęgu z radością wskakują do rzeki by się ochłodzić. 



Płyniemy dalej, zbliżając się do miejsca gdzie Chena uchodzi do Tanany. Wody Cheny są błękitne i przejrzyste, Tanany zamulone, niosące osady z lodowców. Doskonale widać jak nie mieszają się od razu ze sobą. Rejs tak naprawdę jest krótki jeśli chodzi o dystans, ale zaangażowanie załogi by było ciekawie, by pokazać różne rzeczy i zabawiać pasażerów jest naprawdę godne podziwu. Po prawej stronie jest indiańska wioska-skansen. Dwie dziewczyny, rzeczywiście z indiańskimi rysami twarzy, stoją na brzegu i przez radio opowiadają o hodowli i polowaniach na karibu, których kilka sztuk widać na brzegu. Są bardzo podobne do eurazjatyckich reniferów, ale to jednak nieco inny podgatunek. W rzece pracuje też oryginalna, indiańska maszyna do połowu łososi. Sprytne koło napędzane nurtem rzeki, łopatki na które spadają wybrane ryby i kierowane są do rynienek. Niby banalne, ale genialne w swojej prostocie. Dziewczyna na brzegu kilkoma ruchami noża ucina świeżo złowionej rybie łeb, sprytnie ją filetuje, mięso nacina w charakterystyczny sposób i zostawia do suszenia. Tak tutaj je konserwowano, choć zapewne było też wędzone.  




Tu jest przewidziany dłuższy postój, wszyscy schodzą na ląd. Jest kilka miejsc, gdzie dziewczyny opowiadają o życiu rdzennej ludności, o zwierzętach na które polowano. Wszędzie jest mnóstwo skór lisów, wilków, rosomaków, jeleni, łosi, a nawet niedźwiedzi. Najwięcej śmiechu wzbudza wspomnienie o jakimś niewielkim białym zwierzątku i jego skórze. Alaska jest największym powierzchniowo stanem USA, ponad dwukrotnie przewyższając Teksas. Podobno gdy Teksańczycy pytają co to za zwierzę, to słyszą odpowiedź "Texas size polar bear". Dziewczyny pokazują też piękne ubrania zszyte ze skór, warte dziesiątki tysięcy USD, oraz przedmioty z kory brzozy - kanoe, miskę i nosidełko dla dziecka.  









Po dogłębnym zwiedzeniu całej wioski ładujemy się z powrotem na statek. Tu już nie ma jakichś specjalnych przystanków, jest tylko konsumpcja alaskańskiego łososia - ale dosłownie po malutkim kawałeczku dla każdego. Nad drzewami pojawia się bielik, turyści robią mu zdjęcia, nam też coś się udaje. Dobijamy do przystani i schodzimy na ląd. Jeszcze małe zakupy w sklepie, jakieś pamiątki. Ewa kupuje sobie bardzo fajne, ciepłe rękawiczki, by nie musieć korzystać z moich, za dużych na jej dłonie. Jak się okazuje mają naszytą metkę z napisem "made in Poland". Aż na Alaskę trzeba się było wybrać by kupić polskie rękawiczki? Co więcej, w Polsce nigdzie takich znaleźć nie mogła.


Wsiadamy w auto i ruszany do nowego miejsca noclegu. Jest dość blisko poprzedniego, też jest to zwykły, parterowy dom, ale jest to bardziej taki hostel, choć my mamy osobny pokój i musimy przechodzić przez całą część, gdzie mieszka właścicielka, starsza, miła pani. Zostawiamy rzeczy i jedziemy na północ od Fairbanks, do nieodległej miejscowości Fox. Tam też musimy być na konkretną godzinę, bo mamy rezerwację na inną, ciekawą wycieczkę. Wcześniej jeszcze robimy znów zdjęcia rurociągu, tu są nawet jakieś większe tablice informacyjne, choć jest tu wielu turystów i ciężko zrobić dobre ujęcia.

Kawałek dalej skręcamy w lewo, do nieczynnej już kopalni złota nr 8. Tu też głównie przyjeżdżają wycieczki zorganizowane, jak patrzę na autokary... tak, przynajmniej w części są to ci sami ludzie, z którymi płynęliśmy statkiem. Wsiadamy w wąskotorową kolejkę, która powoli rusza naprzód, w gęste zarośla. Nasz przewodnik wygląda jak stary traper z westernów - ma brodę, typowe amerykańskie dżinsy i kowbojski kapelusz. Pracuje tu już 25 lat i jak mówi to jego ostatni sezon. Opowiada o odkryciu złota w okolicy, o wydobywaniu go dawnymi metodami. 

Po dłuższej chwili dojeżdżamy do rozlewiska złotodajnego strumienia. Jest tu dawna koparka górnicza, niedziałająca od dawna i nieco już zapadająca się w dno. Podobno obsługiwało ją tylko 6 osób na zmianie. Pobierała piasek z dnia strumienia, systemem podajników przenosiła na specjalne kraty oddzielające grube kamienie i żwir od piasku ze złotem. Te najdrobniejsze frakcje potem trafiały do zakładu położonego na zapleczu, gdzie ręcznie płukano złoto. Nasz przewodnik opowiada, a jego asystenci pokazują jak złoto się płucze w miskach. Wydaje się to proste. Najpierw wsypuje się piasek, potem nabiera wodę i trzymając pochyloną w dół miskę, by najcięższe elementy gromadziły się w miejscu gdzie kończy się płaskie dno, energicznie potrząsa się nią. A potem wkłada na wprost w wodę, byle tylko utrzymać nachylenie. Część lekkiego piasku i żwiru ucieka. I znów to samo. Za każdym razem mamy mniej "śmiecia" a złoto jako najcięższe pozostaje na dnie. Dopiero pod sam koniec nabiera się małą ilość wody i robi okrężny ruch, wtedy złoto oddziela się od resztek piasku i osiada na dnie miski, skąd pobiera się je suchym palcem. To są mikroilości, ale są, widać je wyraźnie! 



Po pokazie jedziemy do miejsca gdzie pracownicy właśnie płukali złoto. Każdy dostaje miskę i woreczek z osadami z dnia strumienia. Jakoś nie chcę, to się nie uda. Ale Ewa mówi tylko "nie marudź, płucz". No więc płuczę. Nic nie widać, ale słucham pracowników, którzy podpowiadają. Coraz mniej, coraz mniej. Ostatnie ruchy. Jest! Widać sporo złotych fragmentów. Zbieram to do pojemniczka. Ewa ma podobną ilość. Właściwie każdy coś tam wypłukał, jak tylko nie popełnić grubego błędu i być cierpliwym, to to wychodzi.  




Tu również jest sklep z pamiątkami. Można wziąć do ręki samorodek złota znaleziony w interiorze przez poszukiwaczy. Jest naprawdę solidny, bardzo ciężki jak na swoją wielkość i jest wart... 75000 USD. Nie robią na mnie wrażenia drogie rzeczy, ale jednak trzymać w ręku taki kawał złota, to nie jest codzienność. Można też zważyć to co się wypłukało. Jak się okazuje, to co ja pozyskałem jest warte przy aktualnym kursie 27 USD, więc jakieś 100 zł. No proszę, kto by się spodziewał. Może warto tu zostać i dłużej popracować :)? 


Wsiadamy do pociągu, ruszamy dalej. Przewodnik opowiada o tym, że kopalnia przestała przynosić opłacalny dochód już wiele lat temu, gdy wydobyto większość złota. Trafiła w ręce prywatne i obecnie właśnie stanowi turystyczną atrakcję. Jednak w pobliżu jest czynna, wielka kopalnia, zwana również "Fort Knox". Wydobywane tam złoto oddzielane jest od skał zupełnie innymi, współczesnymi metodami chemicznymi i ona zdecydowanie przynosi zysk. 

Wysiadamy z kolejki przy parkingu, pod przebiegającym tu rurociągiem. Przewodnik opowiada o jego budowie, historii i teraźniejszości. Oddano go do użytku w latach 70-tych XX wieku i oczywiście był pod ciągłym atakiem ekologów. Dopiero poważny wzrost cen benzyny skłonił ich do ustępstw. Była to wtedy najdroższa prywatna inwestycja tego typu. Ma on długość 800 mil (1287 km) i jest nim transportowana ropa z Prudhoe Bay na północy stanu, nad Oceanem Arktycznym, gdzie się ją wydobywa, do portu w Valdez, położonego na południowym wybrzeżu, skąd tankowce transportują ją do kontynentalnej części USA. Częściowo poprowadzony jest ponad gruntem, na specjalnych wspornikach z radiatorami oddającymi ciepło. Wydobywana z ziemi ropa ma temperaturę około 80 stopni, w samym rurociągu około 50 stopni. Gdyby biegł w wiecznej zmarzlinie, to ciepło by ją roztapiało, rurociąg zapadałby się i deformował, co by mogło doprowadzić do jego pęknięcia. Gdy dotykam zewnętrznej powierzchni rury, to wcale jednak nie odczuwam ciepła, po prostu chłodna stal. Jednak w wielu miejscach musi iść pod ziemią, np. przebijając górskie masywy. Na jego lini jest 12 stacji pomp, a całość jest odporna nawet na silne trzęsienia ziemi. Aby czyścić go z ropnych osadów wpuszcza się w rurę tzw. świnie, czyli turbinowe maszyny, które płyną z prądem ropy i są wyjmowane w Valdez, a potem na ciężarówkach wracają. Rurociąg jako bardzo ważny obiekt strategiczny jest cały czas patrolowany przez uzbrojoną straż i śmigłowce, oraz tysiące kamer. Sam z siebie nigdy nie uległ poważnej awarii, ale w 1989 roku supertankowiec "Exxon Valdez" po wyjściu z portu w Valdez uderzył w podwodne skały, co doprowadziło do ogromnego wycieku ropy do morza i skażenia ogromnych obszarów. Skutki katastrofy są odczuwalne do dziś. 


Wsiadamy w samochód i ruszamy z powrotem do Fairbanks. Aby jakoś zagospodarować popołudnie idziemy jeszcze do lokalnego centrum turystycznego - Morris Thompson Cultural & Visitors Center. Spodziewaliśmy się, że będzie tu coś ciekawego, ale na ogół są to darmowe przewodniki i mapy. No nic, idziemy po centrum miasta. Nawet tu jest sporo bezdomnych i narkomanów, ale są spokojni, po prostu zajęci sobą. Jest tu łuk z poroży łosi i pomnik układu Lend-Lease Act. Ciekawe, są trzy maszty na flagi, jest amerykańska, jest Alaski... i nie ma trzeciej. Czyżby ostatnio stosunki z Rosją były niezbyt dobre? Fotografujemy jakieś murale, idziemy do małego muzeum, gdzie są rzeźby z lodu. Nawet fajne, było jako punkt awaryjny, a wypełniło czas, w dodatku byliśmy w nim sami. 







Pora coś zjeść. Tym razem mają to być jakieś burgery. Internet działa słabo, Ewuni ciężko cokolwiek pewnego namierzyć. Jedziemy tam, gdzie są duże centra handlowe. Ale tam tylko McDonald's i tego typu fast foody. Jakoś nam to nie leży. Znajdujemy jakąś burgerownię, ma dobre oceny. Na miejscu okazuje się jednak, że to podła speluna, na jakiejś stacji benzynowej. Może i dobre, ale chcieliśmy usiąść w spokoju. Wkurzeni wracamy do Wallmarta. Jakieś szybkie zakupy, zalewane zupki. Wpadamy na pomysł, że zjemy przywiezioną z Polski fasolę, do tego kupimy kubek takich ciepłych fragmentów z kurczaka. No i alaskańskie piwa by to gładko przeszło. Kupujemy jeszcze baterię, bo kluczyk od auta działa coraz gorzej, pojawia się ostrzeżenie o tym, że niedługo przestanie działać w ogóle, a wolimy by nie zostać na jakimś parkingu w interiorze nie mogąc otworzyć samochodu.

Na miejscu noclegu kolacja w takiej ogólnej jadalni. W telewizji leci jakiś wiec wyborczy Republikanów. Z trudem zjadamy naszą kolację, nie jest to danie najwyższych lotów. Zmieniamy baterię w kluczyku, co wcale nie jest łatwym zadaniem. Jeszcze dość długo dyskutujemy na różne tematy. Jednak i dość mocne (ale pyszne) piwa i reszta wina jakie miała Ewa robią swoje. Padamy na łóżko i zasypiamy.


Rano jest już nie tak ładnie jak wczoraj. Pochmurno, momentami delikatnie kropi. Pakujemy się, pozostali goście nadal śpią. Zauważam już po raz któryś, że z osłony chłodnicy lokalnego samochodu wystaje kabel zakończony wtyczką. Podejrzewam, że to jakieś elektryczne podgrzewanie, by móc zimą uruchomić silnik. 


Kierujemy się drogą nr 3 w stronę Anchorage. To jednak 300 mil, a więc jakieś 500 km jazdy. Tuż za Fairbanks gwałtownie hamuję. Przy drodze stoją dwa łosie, nic sobie z nas nie robiąc. Ewa wysiada, robi im sporo zdjęć, ja też jakoś je uwieczniam. To raczej młode osobniki. 




Jedziemy dalej przez mocno pagórkowaty teren. Trochę jak nasze Beskidy lub Bieszczady. Niestety, chmury snują się nisko, nie widać niczego gdzieś dalej. Droga jest zupełnie pusta, więc jedzie się bardzo dobrze. Naszym pierwszym celem jest osada Nenana, leżąca u połączenia rzek Nenana i Tanana. Gdy do niej docieramy na uliczkach nie ma żywej duszy. Robimy mały spacer nad rzekę, fotografujemy stary most kolejowy i klimatyczną stację. Pora jechać dalej. 





W niezbyt dużej odległości, po prawej stronie od drogi jest baza Clear Space Force Station. Jest w niej umieszczony radar systemu BMEWS (Ballistic Missile Early Warning System), który służy do ostrzegania USA przed atakiem rakiet międzykontynentalnych. Jak dla mnie bardzo ciekawa rzecz, chętnie bym zobaczył. Poza jednak zjazdem do miejscowości Anderson, do samego Clear nie ma jak dojechać, droga która według nawigacji miała być... nie istnieje. Dziwię się mocno, bo nawet ją na Street View widziałem. A tu po prostu nic. Trudno, jestem jakiś niewyspany, nie mam ochoty cofać się i szukać miejsca. Wiem że do radaru i tak nie dojedziemy, jest otoczony lasem tak, że go nie zobaczymy nawet z oddali. 

Zbliżamy się do jednego z większych i starszych parków narodowych w USA - Denali. Obejmuje on masyw Denali, czyli najwyższego szczytu Ameryki Północnej i ogromne, otaczające go tereny. Denali ma wysokość 6190 m n.p.m. (wg innych źródeł 6194 m n.p.m.) i do 2015 roku używano nazwy Mount McKinley. Droga którą jedziemy, mimo że to główna droga Alaski, bywa w sezonie letnim regularnie zamykana w czasie występowania tu pożarów lasów. Przy drodze stoją tablice określające jakie zagrożenie obecnie panuje - jest na szczęście bardzo niskie. 


Jedziemy coraz wyżej, robi się znacznie chłodniej. Niestety nie ma zbyt dobrych widoków, dość nisko zawieszone chmury skrywają wszystko. To dolina rzeki Nenany, pojawia się coraz więcej pensjonatów i przydrożnych barów, a nawet małych kurortów. Sporo turystów rusza pieszo na górskie szlaki. robimy nawet postój, idąc na most nad rzeką. Ciekawostką jest to, że na mostach asfalt ma inną nawierzchnię i opony mijających nas samochodów wydają znacznie wyższy dźwięk. Chyba jest to zrobione celowo, albo by ostrzegać pieszych, albo zwierzęta we mgle.  


Cały czas wypatruję do przodu. Powinno już dawno być widać masyw Denali, ale chmury skrywają wszystko. Ewunia ma tu pewną ciekawostkę, przy której się zatrzymujemy. To opuszczona konstrukcja w kształcie igloo. Co to było? Chyba jakiś hotel. Ale jest to mimo wszystko niewielkie, iluż ludzi tam by mogło wejść? Miejsce gdzie stoi obiekt jest mocno oddalone od cywilizacji, jak zresztą wszystko w tym rejonie.  



Mijamy jakieś wysokie mosty nad kanionami, którymi płyną boczne dopływy rzeki. Docieramy do północnego punktu widokowego na Denali... oczywiście nie widać nic. Po pewnym czasie południowy punkt widokowy - również mleko. Denerwujemy się, bo planowaliśmy, że droga zajmie nam więcej czasu, a tak nie za bardzo wiadomo co ze sobą robić. Zatrzymujemy się koło pomnika upamiętniającego weteranów rannych i poległych na amerykańskich wojnach. No tak, to nadal "Szlak Purpurowego Serca". Kilka mil dalej skręcamy w boczną drogę, w którą o dziwo kieruje się cały ruch samochodowy. Jak mówią znaki, za 14 mil jest miejscowość Talkeetna, cel naszej dzisiejszej podróży. 



Talkeetna leży u zbiegu rzek Susitna i Talkeetna, około 60 mil na południe od Denali. Miasteczko jest... dziwne. Tłumy ludzi, a nic właściwie tu nie ma. To jakby takie miasteczko-skansen. Bary, saloony, jacyś harleyowcy, hippisi, wszędzie unosi się zapach marihuany. Jest tu stacja kolejowa gdzie docierają pociągi z Anchorage i Fairbanks, oraz lokalne lotnisko, skąd kilka firm organizuje loty widokowe wokół Denali. Właśnie po to tu jesteśmy - mamy zarezerwowany taki lot. Już rano organizator zadzwonił do Ewuni i ostrzegł, że lot się odbędzie, ale nie będzie taki jaki rezerwowaliśmy, czyli wokół samego szczytu (ale zwrócą nam różnicę w cenie, więc zachowanie bardzo ok). W dodatku ma być pół godziny wcześniej, co nam akurat bardzo pasuje.

Jemy jakieś średnio jadalne fish and chips i burgera, idziemy nad rzekę, znajdujemy hotelik, w którym mamy nocleg. W Talkeetna nie ma większego sklepu, jest tylko taki wiejski, gdzie właściwie nie ma niczego, nawet pieczywa. Awaryjnie kupujemy jakieś chińskie zupki. Jedziemy pod lotnisko, stwierdzając, że prześpimy się po prostu w samochodzie w oczekiwaniu na lot.

Godzina snu nie pomaga, wręcz zamula nas mocniej. Fakt, pogoda nieco poprawia się, no ale raczej nie ma szans zobaczenia Denali, liczymy że będzie go ładnie widać z samolotu, ponad chmurami. W biurze firmy informują nas dyskretnie, że skomasowali dwa loty w jeden i nie dość, że nam obniżyli cenę za brak lotu nad szczytem, to dodatkowo będzie już bez dopłat duża atrakcja, czyli lądowanie na górskim lodowcu, na co już rezerwując lot kilka dni wcześniej nie było widoków z powodu braku miejsc. A teraz jest szansa że się uda. Mamy ubrać się normalnie, jedynie ważą nas przed lotem i wydają lodowcowe nakładki na buty.

Nasza grupa zbiera się, pilot informuje nas, że pogoda wyraźnie się poprawia i jak tylko się uda to jednak... polecimy nad szczytem i to już za tą obniżoną cenę! To jeszcze lepiej. Instruuje, jak używać ochronników słuchu i masek tlenowych. Maski są niezbędne powyżej 3000 m, bo kabina samolotu nie jest hermetyczna. A mamy się wznieść na 6200 m, bez tlenu i przy takiej szybkości wznoszenia zapewne stracilibyśmy przytomność. Wsiadamy, rozbieg i startujemy.

Lecimy na północ, wznosimy się ponad chmury. Przez boczne okno widzę już ośnieżone góry, owinięte nadal chmurami w najwyższych partiach. To jeszcze nie Denali, to Mount Foraker. Po chwili pilot jednak mówi, że Denali też powoli się odsłania i lecimy od razu pod wierzchołek. Robi kilka skrętów, by każdy mógł go sfotografować. Potężna góra, robi duże wrażenie, a przecież nadal jesteśmy daleko.  




Po kilkunastu minutach zakładamy maski, jesteśmy coraz wyżej. Samolot zatacza pętle, szyby zachodzą lodem z naszych oddechów. Jest tu z 10 osób, a na zewnątrz jest bardzo zimno. Każdy ma ręczniczek, by czyścić szybę, ale wymaga to wręcz skrobania. Denali widać coraz bliżej. Pilot oblatuje wierzchołek północny, potem leci nad przełęczą pomiędzy wierzchołkami i oblatuje nieco wyższy południowy. Widoki za oknami są obłędne, słychać tylko dźwięki trzaskających migawek aparatów. 











Przyznaję, że wśród chmur i lodowych ścian, gdy samolot ciągle krąży, dość szybko tracę poczucie orientacji. Wiem tylko, że jesteśmy w górnych partiach masywu, ale przecież nie znam jego budowy. Pilot opowiada o kolejnych widocznych za oknami strukturach. Góry niesamowite, porównywalne chyba tylko z Himalajami i Karakorum. Widać ogromne lawiniska, obrywy, kilometrowe urwiska. Powoli obniżamy lot. W końcu pilot informuje, że można zdjąć maski. 







Zniżamy nad rozległym jęzorem lodowca, otoczonym wielkimi szczytami. Trzeba pamiętać, że masyw Denali ma ponad 100 km długości i kilkadziesiąt km szerokości, jest o wiele większy niż np. całe Tatry. Dolina którą wypełnia lodowiec jest gigantyczna. Pilot zatacza kilka pętli, obniżając lot i wreszcie przyziemia, na wznoszącym się w górę odcinku, szybko wytracając prędkość. Sprawnie zawraca samolot i gasi silnik. Możemy wysiąść. Pogoda piękna, świeci słońce, a masy śniegu i lodu sprawiają, że bez okularów słonecznych po prostu się nie da, bo blask oślepia. Pytam pilota o wysokość i jak się okazuje nie jest jakaś znaczna - to tylko ok. 1700 m n.p.m. Obok nas lądują kolejne samoloty, pod koniec jest ich już 6. Widoki są kapitalne, nawet na chwilę znów odsłania się wierzchołek Denali, stąd jakby schowany za bliższymi i niższymi górami. 











W końcu pora się zbierać. Mieliśmy być na lodowcu 15 minut, a w rzeczywistości było to ponad pół godziny. Startujemy i lecimy wzdłuż ogromnego jęzora lodowca. Z początku pod nami tylko śnieg i lód, ale im niżej tym więcej moren. Pod koniec wygląda to jak wielkie żwirowisko, ale pod spodem jest nadal mnóstwo lodu. Wreszcie rzeki wypływające z czoła, wreszcie dolina większej rzeki. Wracamy do Talkeetna. Po kilkunastu minutach lądujemy. Super sprawa! Nie dość, że za niższą cenę, to udało się nie tylko oblecieć i zobaczyć szczyt z bliska, ale też wylądować na lodowcu, czego nawet nie planowaliśmy. 




Wracamy do miasteczka, meldujemy się w naszym hotelu. Ciekawe rozwiązanie, bo na dole jest bar z alkoholem i muzyką na żywo. W lokalu panują ciekawe zasady, ale może ogólnie takie są na Alasce - np. broń zostawiamy u barmana. Pokoje są na piętrze, jak w jakimś saloonie. Na uliczkach znacznie się przerzedziło, więc idziemy nad rzekę. Wow! Nad chmurami widać i Denali i inne wysokie góry. Robię sporo zdjęć. Wracamy, kupujemy sobie jeszcze jakieś ciepłe kanapki z mięsem z renifera. W pokoju, mimo wczesnej godziny, kładziemy się dość szybko. Niestety na dole zaczyna się koncert, Ewa śpi i tak, ale ja muszę użyć piankowych zatyczek do uszu, które na szczęście tu są. 




 

Rano wstajemy bardzo wcześnie, znów przed wschodem słońca. Prysznic, coś przegryzamy i pakujemy się. Jedziemy nad rzekę. Jest bezchmurnie i choć dopiero słońce ukazuje się na lini horyzontu, to dziś Denali jest widoczny idealnie. O wiele lepiej niż wczoraj. Znów robimy sporo zdjęć. Jednak jest bardzo zimno, na szybach pojawia się lód. Pora jechać. 



Jako że dziś nie przewidujemy długiej trasy przejazdowej, to postanawiamy się cofnąć jakieś 30 mil, na południowy punkt widokowy na Denali. To kilkadziesiąt minut jazdy. Nagle stop! Znów łosie przy drodze, teraz mama z małym. Znów robimy nieco fajnych zdjęć. Z południowego punktu widokowego Denali prezentuje się podobnie jak z Talkeetna, jest po prostu bliżej. Nieco rozczarowani zawracamy i jedziemy w stronę Anchorage. Zjeżdżamy jeszcze w bok, gdzie jest podobno jakaś niezwykła wieża. Niestety to teren prywatny, lepiej nie wchodzić, bo w Stanach właściciel może nawet do nas strzelać za wtargnięcie na jego teren. Wracamy do głównej drogi. Ruch się zwiększa, my cały czas bez większego śniadania, humory mamy średnie. Denali nadal doskonale widać z Willow, choć to już dystans ponad 150 km do szczytu. 





Powoli zbliżamy się do miasteczek położonych na północnym brzegu rzeki Knik. Tu skręcamy w lokalną drogę i po pewnym czasie dojeżdżamy do kolejnej, niebrzydkiej cerkwi. Mijamy kolejny sklep z marihuaną, których na Alasce jest naprawdę sporo i ruszamy krętą drogą prowadzącą w góry. Kolejne serpentyny wprowadzają nas coraz wyżej, w końcu zatrzymujemy się na parkingu, około 1000 m n.p.m. Tu są dawne, opuszczone kopalnie, tu zaczyna się szereg szlaków. Chcemy zrobić sobie spacer wokół kopalni, nie mamy czasu na dłuższą wycieczkę. W ogóle, na dzisiejszy dzień zaplanowane jest nieco więcej spacerów i przyrody.  


Ścieżka do widocznych na pobliskim wzniesieniu budynków jednak dość szybko doprowadza do tabliczki z napisem, że to terem prywatny. Zatrzymujemy się i po prostu fotografujemy przyrodę. Nieopodal pokazuje się cała świstacza rodzina. Gryzonie się przesłodkie, choć znacznie mniejsze od świstaków znanych z Europy (dopiero później Ewa odkrywa, że są to susły, a nie świstaki). Kierujemy się na inną ścieżkę, mijamy górnicze wagoniki i resztki powykręcanych szyn. Pora wracać. 









Jedziemy z powrotem, fotografując kilka razy malowniczą, górską rzekę. Kawałek za wjazdem na autostradę jest kolejna atrakcja, ścieżka przyrodnicza na bagnie. Rzeczywiście, to dobre 700 m drewnianej kładki. Niestety nie widać ani łosi, ani specjalnych ptaków, za to tną nas komary. Tym niemniej spacer był ciekawy. 


Mieliśmy w planach jeszcze miejscowość Eagle River, ale odpuszczamy. Jest tu za to jezioro, które można obejść. Ścieżka liczy milę długości, jest nawet ciekawa, fotografujemy roślinność i wodne ptaki. Niedaleko jest kolejna ciekawostka - Eklutna - dawna cerkiew i stary, indiański cmentarz Atabasków. Proszę jeszcze Ewę, byśmy podjechali nad wybrzeże w pobliskim Birchwood. Liczę, że i stamtąd nadal będzie widać Denali. Ewa zostaje w samochodzie, ja przedzieram się przez las nad ujście rzeki Knik. I mam rację! Widać zarówno Denali jak i Mount Foraker. A to już 200 km! Nigdy jeszcze nie widziałem tak wyraźnie górskich szczytów z tak dużej odległości. 




Jedziemy już prosto do Anchorage, gdzie dziś mamy ostatni nocleg. Najpierw jakiś dobry obiad, Ewa wynajduje miejsce, gdzie można zjeść burgery z bizona! Super, takiego mięsa jeszcze nie kosztowaliśmy. Okazuje się, że zaraz obok jest Elmendorf AFB - kolejna wielka baza Sił Powietrznych USA. Tu też co chwila latają myśliwce, co prawda jestem skupiony na prowadzeniu i nie patrzę co to jest, jedynie je słyszę. Okazuje się później, że w bazie stacjonują m.in. F-22 Raptor, których też nigdy wcześniej nie widziałem. Żałuję później, że się nie zatrzymaliśmy. Burgery okazują się znakomite, smaczne i sycące. Naszym kolejnym celem jest spacer po centrum miasta, położonym w pobliżu portu. Udaje nam się zaparkować na miejskim parkingu, ale opłata w parkomacie jest dość wysoka - 14 USD za 2 godziny. Liczę, że tyle czasu nam starczy. Okazuje się jednak, że 40 minut to aż nadto. W centrum, poza kilkoma wyższymi budynkami nie ma w zasadzie nic ciekawego. Zauważam, że Denali widać bezproblemowo i stąd, a to 214 km. 





Przeparkowujemy samochód, wiedząc że mamy opłaconą ponad godzinę zostawiamy go na innym parkingu i idziemy do muzeum Anchorage. Okazuje się ono wielkim rozczarowaniem. Są tu jakieś niby naukowe zabawki, symulatory trzęsień ziemi i zórz polarnych. Wszystko albo nie działa, albo jest jakieś nijakie. W ogóle to muzeum jest jakieś takie bez ładu i składu. Tu sztuka nowoczesna, tu etnografia, tu jakieś interaktywne rzeczy. Wszystko ciemne, nic dobrze nie widać. Jedyną ciekawą rzeczą są akwaria morskie z różnymi niezwykłymi okazami. Muzeum szybko jednak denerwuje nas na tyle, że z ulgą je opuszczamy. 




Jedziemy do naszego hotelu. Jest to właściwie motel, ale jest naprawdę ok. Położony przy autostradzie i lotnisku dla awionetek, które startują dosłownie co minutę. Okolica jest taka sobie, dzielnica uboga, jakieś opuszczone domy, bezdomni i narkomani. Niby bezpiecznie, ale jednak nie ma rewelacji. W dodatku nie ma sklepu, więc jeszcze raz jedziemy do centrum, do Wallmarta, by kupić piwo na wieczór. Okazuje się że tu nie można pojedynczych puszek, a całe wielkie zgrzewki. Dziwne, w Fairbanks nie było problemu. Na szczęście w Carrs już kupujemy to o co nam chodzi. Wracamy. Wieczór spędzamy na długich rozmowach, w końcu około 21 idziemy spać. Liczymy że jutro nie będzie problemów, bo ponoć jest jakaś globalna awaria systemów informatycznych i jest wiele odwołanych lotów. Ale jak widzę na Flightradarze - Anchorage działa normalnie.


Dziś dzień wylotu. Nie mamy już właściwie nic do zwiedzenia, poza dwoma miejscami, gdzie jedziemy jeszcze przed śniadaniem. Pogoda znów idealna, słońce dopiero wschodzi. Docieramy do tablicy powitalnej miasta i do portu, gdzie jest pomnik "Olgi". Pomnik jest niewielki, wyobrażaliśmy go sobie inaczej. Wracamy do motelu, właśnie pojawia się śniadanie. Jest najbardziej zbliżone do tego co znamy z Europy, więc względnie najadamy się. Mamy czas do 11, drzemiemy jeszcze chwilę. 




Pora zbierać się. Jeszcze zakupy w Wallmarcie - jakieś słodycze i coś do jedzenia na lot. Tankujemy i jedziemy do automatycznej myjni. Odwiedzamy park na obrzeżach miasta, ale to nic ciekawego, po prostu teren rekreacyjny. Kierujemy się na lotnisko, oddajemy samochód. Wszystko w porządku, idziemy więc do terminala. Straszne tłumy, ale już po jakiś 20 minutach okazuje się, że niedługo ruszy odprawa bagażowa naszego lotu. Trwa to chwilę, ale wreszcie pozbywamy się ciężkich walizek.

Chcemy coś zjeść, najlepiej fish and chips. Jest tu jedna restauracja, ale... właśnie kuchnia wstrzymała wydawanie posiłków na 30 minut. Trudno, przejdziemy przez security, może coś będzie po drugiej stronie. Odprawa, do której niedawno była wielka kolejka, idzie teraz bardzo sprawnie. Amerykanie mają nowoczesne skanery, wystarczy wyjąć wszystko z kieszeni. Nie trzeba zdejmować pasków, rozpinać plecaków itp. Okazuje się, że po drugiej stronie jest wejście do tej samej restauracji. Teraz już tam siadamy, trochę czasu minęło, więc dostajemy posiłek względnie szybko. Musze przyznać, że bardzo dobry. Do tego ostatnie amerykańskie piwo. Co ciekawe, obok jest przejście, którym można powrócić do części lotniska przed security, nie ma tu żadnych jednostronnych bramek, po prostu to czerwona linia, której pilnuje strażnik. 

Potem jeszcze chodzenie po lotniskowych sklepikach by zabić czas. Wreszcie boarding. Lot opóźnia się, okazuje się, że jedna ze stewardes ma jakieś problemy zdrowotne i musimy poczekać na przyjazd karetki z miasta. W końcu, z niemal godzinnym opóźnieniem kołujemy i startujemy. Jest już godzina 18. Widać mnóstwo gór, choć akurat siedzimy po prawej stronie, więc Denali nie zobaczymy. Za to w dole widać Fairbanks, rzekę Tanana, kopalnię złota "Fort Knox", potem znacznie większą rzekę jaką jest Jukon. I setki kilometrów bezludnych terenów. W końcu Ocean Arktyczny. Ewa zasypia, ja oglądam jakiś film. Próbuje się zdrzemnąć, ale ciężko. Nocy przecież nie ma, lecimy nad Arktyką, za oknami jasno. Mimo że niemal wszystkie przesłony są zaciągnięte nie mogę spać. W końcu udaje mi się jakąś godzinkę. Niekończący się lot wreszcie jednak ma swój finał na lotnisku we Frankfurcie. I znów jest 12, godzina która całkowicie kłóci się z przestawionym o 10 godzin rytmem dobowym. 






Przechodzimy przez liczne hale, odbieramy w końcu bagaże. Potem znów marsz przeciskając się przez tłumy. Nadajemy walizki w automacie Lufthansy. Na security pojawia się problem, służbiści nie chcą przepuścić powerbanka Ewy, bo jest "za duży". Jakoś nie było problemu ani w Polsce, ani we Frankfurcie w tamtą stronę, ani w Anchorage. Teraz dopiero coś komuś nie pasuje. Ewa cofa się przed odprawę, ma iść do biura Lufthansy gdzie mają jej to jakoś oznaczyć. Ale natrafia na jakiś urzędniczy beton. Nikt jej nie umie pomóc, odsyłają ją ciągle gdzieś indziej, zrzucając z siebie odpowiedzialność. W końcu piszę do niej, by spróbowała raz jeszcze przejść, tylko na innej bramce. No i oczywiście - tym razem nikt problemu nie robi. Czyli problem wynikł z widzimisię jakiegoś nadgorliwego strażnika.

Zmęczeni tą sytuacją siadamy koło naszego gate'u. Okazuje się, że i samolot do Krakowa będzie opóźniony. Trwa to ponad godzinę, już mamy wszystkiego dość. W końcu jednak wsiadamy. Zasypiamy natychmiast, jeszcze przed startem. Budzi nas zniżanie, pogoda jest doskonała, widać Rybnik, Żory, Katowice, Tychy, lecimy nad domem, mijamy Oświęcim. Wreszcie lądowanie. Bagaż na szczęście wyjeżdża szybko i łapiemy się w ostatniej chwili na busa na parking. Teraz już jedzie Ewa, po godzinie jesteśmy w domu. Uff...

Jako że Ewa jest totalnie padnięta, a rano musi być w pracy, postanawiamy że wracam już dziś. Wsiadam w samochód... czeka mnie ponad 300 km do Warszawy. Mimo małego ruchu nie jedzie mi się komfortowo. Zmęczenie wychodzi z każdym kilometrem. Kilka razy muszę się zatrzymać, aby nie zasnąć. Wreszcie o 1 w nocy jestem w Warszawie. Wyprawa i dla mnie dobiega końca.


Wyjazd na Alaskę okazał się niezwykły. Był spełnieniem marzeń i tego co planowaliśmy od wielu miesięcy. Była to jak dotąd najdalsza wyprawa na której byłem. Pod względem egzotyki wyprzedziła ją chyba tylko Grenlandia, bo jednak Alaska jest zdecydowanie bardziej dostępna i łatwiejsza do zwiedzania. Jest to niewątpliwie bardzo ciekawy rejon świata i choć zobaczyliśmy tylko niewielką część stanu, to była to taka kwintesencja. Polecam od każdym względem.

Załączam mapkę, na której zaznaczyłem naszą trasę. To mniej więcej 2500 km pokonane samochodem.

Większość zamieszczonych zdjęć jest mojego autorstwa, ale część wykonała Ewa. Nie podpisuję każdego, które wyszło spod jej ręki, ale muszę przyznać - ma świetne wyczucie kadru i ekspozycji i dzięki jej zdjęciom ta relacja jest znacznie lepsza. W dodatku Ewa nauczyła mnie jeść fish and chips i jeździć samochodem z użyciu tempomatu. Dotąd obu tych rzeczy nie doceniałem, ale jak się okazało - są fajne :)