Od dawna nigdzie nie miałem okazji wyjechać, ani podejmować większych
aktywności niż spacery. Pandemiczne obostrzenia blokują możliwość wynajęcia
czegokolwiek w sposób legalny, a dodatkowo niespodziewanie zimowa aura w ciągu
ostatnich dni uniemożliwia nawet jakieś sensowne trasy rowerowe. Trafia mi się
jednak wyjazd służbowy do stolicy polskich gór, czyli do Zakopanego.
Trzydniowa realizacja Pucharu Świata w skokach narciarskich. Na miejscu będę od czwartku do niedzieli. W piątek można spodziewać się dużego najazdu turystów, bo są
luzowane obostrzenia dotyczące noclegów i stoków narciarskich.
Do Zakopanego docieram około godziny 16. Instalacja i próby sprzętu zajmują mi
nieco czasu. Na szczęście hotel w którym mieszkam jest około kilometra od
skoczni, więc idę tam już piechotą. Po kolacji - którą odbiera się na stołówce
i spożywa we własnym pokoju - postanawiam zrobić sobie wieczorny spacer, by
rozruszać zastałe kości. Jest już zupełnie ciemno, w dodatku jest siarczysty
mróz. Temperatura sięga -18 stopni, ale wiatr powoduje, że temperatura odczuwalna jest
jeszcze niższa. Wysoko w górach podobno jest jakieś ekstremum, bo odczuwalne
temperatury sięgają -50 stopni i nawet niżej. Jednak ja jestem w Zakopanem,
więc szybki marsz rozgrzewa na tyle, że robi mi się wkrótce ciepło. Idę pod
skocznię, która teraz jest pięknie oświetlona. Skręcam w stronę Ronda
Kuźnickiego, mijam je i ruszam drogą na Koziniec. Przypominają mi się czasy
dzieciństwa. Przyjeżdżałem regularnie do Zakopanego na obozy treningowe judo i
mieszkaliśmy właśnie na Kozińcu. Tędy chodziliśmy na salę w COS-ie, tędy też
prowadziła nasza trasa biegowa, na której trenerzy nas nie
oszczędzali.
Postanawiam wejść na szczyt pobliskiej Antałówki. Jest to wzniesienie położone niejako
w środku Zakopanego, miasto w dole widać bardzo ładnie. Teraz jednak jest noc,
sypie śnieg, wieje wiatr, więc widoki są takie sobie. Nocne brodzenie w
śniegu po kolana ma jednak pewien klimat. Robię kilka zdjęć, ale zdaję sobie
sprawę, że nocna fotografia telefonem to nie to samo co zastosowanie
normalnego aparatu. Zdjęcia są nieostre i poruszone, mają tylko wartość
dokumentacyjną.
Schodzę w dół, docieram do ulicy Jagiellońskiej. Potem kieruję się na Bulwary
Słowackiego. Jest pusto, nie ma nikogo na ulicach. Aż dziwnie. W pamięci mam
obóz na którym bylem tu w roku 1994 lub 1995, w początkach grudnia. Było właśnie tak magicznie pusto. Same bulwary się niewiele zmieniły, ale powstały tu na zboczach Antałówki
wielkie hotele i termy, których wtedy nie było. Ale wtedy było tak samo pusto
jak dziś. Wracam myślami do teraźniejszości i ruszam już w kierunku mojego hotelu.
Nocny spacer okazał się fajną podróżą sentymentalną.
Od rana w piątek mam niestety dużo pracy, co uniemożliwia jakąkolwiek
wycieczkę. Pracę kończę po 10 godzinach, idę wreszcie na obiad do hotelu. Cóż
jednak zrobić z wieczorem? Siedzieć w pokoju i gapić się w ścianę? Lepiej
zrobić znów jakiś spacer. Tym razem cel odrobinę wyższy i ambitniejszy -
zamierzam wejść na szczyt Gubałówki. Najkrótsza droga prowadzi przez Krupówki,
których bardzo nie lubię. No ale wyjścia nie mam, muszę przez nie przejść.
Ludzi jest dziś już bardzo dużo, nie są to może takie tłumy jak latem, ale
niewątpliwie najazd turystów już się zaczął. Mijam w końcu dolną stację
kolejki na Gubałówkę i kieruję się na prawo od jej torów, drogą pomiędzy
domami. Tędy prowadzi szlak na szczyt przez tzw. Walową Górę. Droga szybko
staje się czymś w rodzaju wąwozu, a wyżej zupełnie zanika. Są tu tylko ślady
wydeptane w śniegu za dnia. Teraz jest niby noc, ale nisko wiszące chmury tak
mocno odbijają światła Zakopanego, że nie muszę używać czołówki, by wszystko
widzieć.
Szlak odbija mocno w prawo od torów kolejki. Wchodzę w końcu w las, gdzie w
kilku miejscach muszę przekroczyć powalone drzewa. Dobrze, że na ten wyjazd
zabrałem minimum sprzętu zimowego. Teraz mam ze sobą kijki, które znakomicie
ułatwiają brnięcie pod górę. W końcu wychodzę ponad las, na rozległą halę.
Wydeptany ślad skręca tu w lewo, w kierunku szczytu Gubałówki. Jeszcze
kilkaset metrów, kolejny las i ukazuje mi się wysoka wieża przekaźnika
telewizyjnego. Jeszcze chwila i jestem na szczycie.
Niestety mgła sprawia, że samego Zakopanego w dole nie widać. Robię znów
jakieś pamiątkowe zdjęcia i ruszam w dół, tym razem po prawej stronie torów
kolejki, tuż przy płocie. Zaczynam żałować że nie wziąłem z hotelu raczków.
Jest tu dość stromo i strasznie ślisko. Trzeba iść wolno i miejscami bokiem.
To co turyści wydeptali za dnia, teraz zamarza i zmienia się w lodowisko.
Konsekwentnie posuwam się jednak w dół i docieram do mostku nad torami
kolejki.
Pamiętam jak przed laty zjeżdżało się z Gubałówki na nartach. Ruszało się na
górze i właśnie tym mostkiem przejeżdżało na drugą stronę torów, a potem już
jechało na sam dół. Był to jeden z fajniejszych stoków i choć nie był tak trudny
jak Nosal, to jednak zjazd z widocznymi w tle Tatrami był czymś pięknym. Potem
jednak miejscowi górale pokłócili się, któryś tam uznał że to jego prywatna
własność i stok przegrodzono płotem. Od lat nie można już zjechać z góry na
sam dół Gubałówki, funkcjonuje tylko górna część stoku, do mostka.
Schodzę w dół, w stronę dobrze widocznego już Zakopanego. Jest tu kolejne
kuriozum - kasa biletowa, gdzie przedsiębiorczy góral, właściciel terenu,
pobiera opłatę od turystów za... możliwość przejścia. To najkrótsza i
najbardziej oczywista trasa i 90% turystów nie wie jak iść by te kasy ominąć. Więc płacą, a dutki się zgadzają. Na szczęście o tej porze w środku zimy nie ma tu
żywego ducha, a i tak w razie czego wiem jak iść by obejść "teren prywatny".
Na koniec mojej wycieczki znów muszę pokonać Krupówki. Teraz to już są tu
tłumy. Co gorsza większość ludzi jest kompletnie pijana i to co tu widzę
napawa mnie zgrozą.
Rozumiem że knajpy nadal są zamknięte, ale leżeć na takim mrozie
w śniegu w stanie totalnego upojenia? By mimo pandemii zrobić na środku
deptaka jedną wielką imprezę taneczną? Z ulgą mijam to wszystko i docieram do
hotelu. Budzik nastawiam na 5:30 rano.
W sobotę rano okazuje się, że niebo jest idealnie czyste i błyszczą na nim
gwiazdy. Ubieram się szybko, bo muszę być w pracy już kilka minut po godzinie
10. Mogę jednak zrobić małą wycieczkę, tak by się przed tą godziną wyrobić. Postanawiam wejść
na Nosal i zdążyć na wschód słońca. Szlak nie przedstawia żadnych trudności,
więc znów biorę jedynie kijki. Mimo siarczystego mrozu ubieram się lżej niż
wczoraj wieczorem. Wysiłek jednak mocno rozgrzewa, wczoraj było mi za
ciepło.
Ruszam szybkim krokiem w stronę Ronda. Mijam je i Bulwarami Słowackiego zdążam
w kierunku Murowanicy, gdzie zaczyna się szlak na Nosal. Jest jeszcze szarawo,
gwiazdy bledną. Niebo jest krystalicznie czyste. Ziąb jednak straszny i
cienkie rękawiczki powodują, że niemal nie czuję palców u rąk. Dopiero kilka
minut forsownego podejścia powoduje, że się rozgrzewam. Szlak prowadzi wzdłuż
grzebienia skał, otwiera się z niego ładny widok na tatrzańskie szczyty nad
Doliną Bystrej.
Krok za krokiem zdobywam wysokość. Miejscami jest dość ślisko, ale daję radę
bez problemów. Wreszcie mijam górną stację wyciągu krzesełkowego i docieram na
szczyt. Słońce za chwilę wyłoni się znad masywu Koszystej. Jego pierwsze
promienie padają już na wyższe szczyty i na Gubałówkę. Wreszcie wyłania się
znad gór, dając piękny spektakl. Niestety, mój telefon nie robi jakiś
oszałamiających zdjęć i ciężko to oddać.
Po kilku minutach ruszam w dół, w stronę Nosalowej Przełęczy. Samo zejście ze
szczytu jest dość strome i śliskie, trzeba tu podwójnie uważać. Potem droga
robi się już komfortowa. Przecinam nartostradę, docieram do połączenia ze
szlakiem na Boczań. Szybkim krokiem schodzę do Kuźnic. Tu dopiero spotykam
pierwszych turystów, podchodzących w kierunku Hali Gąsienicowej.Wyposażeni jak
na zimowe wejście na K2. Trochę mnie zastanawia co będą chcieli zdobyć, skoro
w góry idą tak późno. Jest już po 8, a oni dopiero wychodzą na szlak. Do
miejsc wymagających użycia raków czy czekana dotrą za 3 godziny. Trochę późno
jak na wysokogórską zimową wycieczkę. No ale w sumie to nie moja sprawa.
Schodzę szybkim krokiem do Ronda i wracam do hotelu. Wycieczka zajęła mi nieco
ponad 2 godziny, rozruszałem się, dotleniłem i zobaczyłem piękny wschód
słońca. Teraz pora zjeść śniadanie i iść do pracy. A ta znów... trwa do
godziny 19. Choć tyle dobrego, że polski zawodnik - Andrzej Stękała - zajmuje drugie miejsce w konkursie. Tłumy wiwatują i celebrują. Tym razem odpuszczam już
wieczorne aktywności, jestem zbyt zmęczony. Budzik znów nastawiam na 5:30.
Trochę martwi mnie jak będą wyglądać szlaki, bo śnieg sypie od wielu
godzin.
Rano w niedzielę mam problem ze zmuszeniem się do wstania. W końcu
jednak mobilizuję się. To już ostatni dzień, pogoda jest chyba niezła, bo z
mroku wyłaniają się ośnieżone szczyty. Ruszam w stronę skoczni, mijam ją i
kieruję się do Doliny Białego. Jest totalnie pusto, żywego ducha. Maszeruję
raźno, bo mój dzisiejszy cel wycieczki - Sarnia Skała - jest nieco bardziej
odległy i wyższy niż Nosal. Dolina jest ładna ale pnie się od pewnego momentu
dość stromo w górę i podejście jest dość męczące.
W pewnym momencie zatrzymuję się i zakładam małe, czterozębne raczki. Mam je od
dobrych 20 lat, w nich zaczynałem pierwsze zimowe wędrówki po górach. Na
takich ścieżkach, gdzie jest ślisko, ale nie ma potrzeby stosowania normalnych
raków, te maluchy pełnią dobrze swoją rolę. Teraz idzie się już znacznie
lepiej, nie ślizgam się i dość szybko zdobywam wysokość. Czas w którym
docieram do Ścieżki nad Reglami jest dwukrotnie szybszy niż przewidziany na
tabliczkach. A przecież to czas letni. To najlepiej pokazuje, jak bardzo te
czasy bywają przesadzone.
Skręcam w prawo. Jeszcze kilkanaście minut marszu i docieram na Czerwoną
Przełęcz. Tu już widać ładnie mój cel wycieczki. Ruszam w jego stronę. Po
chwili docieram do stromych skał, i stromego podejścia. Na szczęście jest tu
kosówka, za której korzenie można się złapać i ułatwić sobie pokonanie tego
odcinka. Po chwili jestem na szczycie. Rozpościera się stąd piękny widok na
północne ściany Giewontu, ale całkiem ładnie widać też Zakopane i Podhale.
Dziś niestety nie ma tak ładnej pogody jak wczoraj, wschodzące słońce ukryte
jest za chmurami.
Po kilku minutach ruszam w dół. Mógłbym schodzić z Czerwonej Przełęczy na
drugą stronę, do doliny Strążyskiej, ale wolę mieć nieco więcej czasu przed
pracą. Wracam dokłądnie tak jak przyszedłem, czyli do Doliny Białego. Robię
jeszcze kilka zdjęć magicznych zimowych scenerii. Gdy docieram do najniższej
części doliny spotykam pierwszą osobę tego dnia - to jednak nie turysta, a
biegacz. Pierwszych "prawdziwych" turystów spotykam dopiero na Drodze pod
Reglami.
Wracam do hotelu i jem śniadanie. Pogoda szybko się poprawia. Niebo zupełnie
się przeciera i wychodzi słońce. Można tylko żałować, że nie było tak pięknie
o świcie. No i znów do pracy, znów mija mi w niej cały dzień. Tym razem jednak
polscy skoczkowie nie odnoszą sukcesów.
Po zwinięciu sprzętu i powrocie do hotelu czeka mnie jeszcze kolacja i
pakowanie. W drogę powrotną do Warszawy wyruszam o 21. Mam najgorsze
przeczucia, sądzę że cała Zakopianka musi być zakorkowana, przecież wszyscy
ludzie co tu zjechali się na weekend teraz będą wracali. Jednak jestem w
błędzie. O tej godzinie droga jest zupełnie pusta, przejazd do Krakowa zajmuje
nieco ponad godzinę. Kilka minut przed 2 w nocy jestem w Warszawie.
Wyjazd
choć służbowy i bardzo pracowity, udało się też w pewnym stopniu wykorzystać
turystycznie. Bardzo cieszy mnie to, że mogłem po raz pierwszy od lipca
pochodzić po górach, choćby i po reglowych partiach Tatr. Mimo nawału
obowiązków - był to wspaniały psychiczny odpoczynek.