piątek, 31 maja 2019

Rowerowa wycieczka do Warki i rowerowe podsumowanie maja


Dziś piękny dzień. Słonecznie, ciepło, wiatr dość niewielki. Idealna pogoda na rower. Muszę jednak być na 16 w domu, więc nie mam zbyt wiele czasu na dłuższą wycieczkę, tym niemniej postanawiam się przejechać poza miasto.

Wybieram kierunek południowy. Moim celem jest Warka i okolice, gdyby starczyło mi czasu to chce jeszcze dojechać do Studzianek Pancernych, aby zobaczyć pomnik upamiętniający walki z 1944 roku. Ale czy zdążę, to zobaczę, nie mam jakiegoś ciśnienia by koniecznie tam dotrzeć.

Ruszam dopiero o godzinie 11. To daje niezbyt wiele czasu. Drogi na szczęście są w miarę puste, ruch niewielki. Przejeżdżam przez Powsin, przecinam uliczki Konstancina. Jadę w kierunku Baniochy i Łubnej. Droga ma tutaj na długim odcinku wygodne i szerokie pobocze przystosowane dla rowerów. Przecinam ruchliwą trasę nr 79 łączącą Piaseczno i Górę Kalwarię. W moich wycieczkach zawsze staram się unikać ruchliwych dróg, szczególnie jeśli są pozbawione poboczy.

Jadę pustymi lokalnymi drogami na południe, mijam Dobiesz, Sobików i przecinam kolejną bardzo ruchliwą trasę - drogę nr 50, łącząca Grójec z Górą Kalwarią. Znów lokalne i puste drogi, znów szybka, ale spokojna jazda. Już kiedyś tędy jechałem, gdy moim celem była elektrownia "Kozienice", więc pamiętam całą trasę, nie muszę specjalnie nawigować. W Wincentowie skręcam na wschód, potem kawałek kieruję się na południe i znów na wschód. Tym sposobem ominąłem Górę Kalwarię i docieram do drogi nr 731, która prowadzi do Warki. Teraz jeszcze kilkanaście kilometrów na południe. Tu ruch jest już nieco większy, ale nadal nie mogę narzekać.

Wkrótce dojeżdżam do pierwszych zabudowań Warki. Przy rondzie w miasteczku jest pomnik związany z lotnictwem - samolot Lim-2 na cokole. To MiG-15bis wytwarzany niegdyś licencyjnie w Polsce.



Kawałek na południe i docieram do starszej części Warki. Urocze uliczki, ryneczek, deptak. Jakieś kawiarenki. Całkiem miło. Miasto niewielkie, ale bardzo zadbane.



Zjeżdżam w dół z wysokiej skarpy i docieram do mostu nad Pilicą. Robię kilka zdjęć rzeki i schodzę na dół po schodkach. Jest tu plenerowa siłownia, jakaś ścieżka przyrodnicza poświęcona ptakom i miejska plaża. Ścieżka jednak kończy się po kilkuset metrach, muszę więc zawrócić. Docieram z powrotem do miasta i kieruję się na wschód.



Mijam miejscowość Stara Warka i docieram do wsi o takiej samej nazwie jak rzeka - Pilica. Droga prowadzi po wysoczyźnie i stąd widać dobrze odległą o kilkanaście kilometrów elektrownię "Kozienice". Aż żałuję, że mam tylko telefon i nie mam teleobiektywu. Może z samego skraju skarpy będzie ją widać jeszcze lepiej?
 

Dotarcie na jej skraj wymaga przejechania kilkuset metrów piaszczystą drogą. Męczę się na moich szosowych oponach, grzęznę w piachu. Okazuje się na koniec, że to droga do jakiejś posesji.

 
Skarpa jest rzeczywiście wysoka, ale rosnące na niej drzewa i krzaki wszystko zasłaniają, rzekę w dole ledwie widać, a samej elektrowni w ogóle. W ogóle to okolicę znam w pewnym stopniu, byłem tu kiedyś z kolegą, który jest zapalonym poszukiwaczem wojennych pamiątek. Wyposażeni w wykrywacz metali, doszliśmy na sam brzeg skarpy. W 1944 roku były tu gniazda niemieckich karabinów maszynowych. Ciągną się tu do dziś linie okopów, a łuski leżą nawet na wierzchu, nie trzeba kopać w ziemi. Wszędzie leży też pełno drobnych odłamków po pociskach artyleryjskich i zapewne - sporo niewybuchów. Okopy w końcu zdobyto, o czym świadczą też duże ilości łusek z radzieckich pistoletów maszynowych. Z samej Pilicy do dziś są wyciągane nie tylko miny, ale też całe zachowane pojazdy z tamtych lat!



Wracam do asfaltowej drogi i ruszam dalej na wschód. Droga wkrótce skręca i prowadzi w dół, zjeżdżając z wysoczyzny. Ruch jest tu niemal zerowy i jedzie się świetnie.

 
Docieram do miejscowości o nazwie... Ostrołęka. Mimo takiej samej nazwy w niczym nie przypomina tej znad Narwi ;) To mała wioska, ale i tu stoi pomnik upamiętniający żołnierzy poległych w 1944 roku.



Dalej droga robi się straszliwie dziurawa, momentami brakuje asfaltu. Męczę się na tych wybojach strasznie, ale po kilku kilometrach docieram do znacznie lepszej nawierzchni.


Skręcam w prawo i po chwili dojeżdżam do drogi nr 79. Ruch jest tu duży, pełno ciężarówek, a na dokładkę pobocza właściwie nie ma. Czas jednak nagli i jest to najkrótsza trasa do Warszawy, więc trudno, przeboleję te niedogodności.

Jadę jednak jeszcze jakiś kilometr na południe, na most nad Pilicą. Liczyłem, że zobaczę jej ujście do Wisły, ale nie widać go jednak. Robię kilka zdjęć szeroko rozlanej rzeki i zawracam w stronę Warszawy.




Dalsza droga nie jest zbyt miła. Co i rusz mija mnie jakiś samochód, a duża część z nich to TIR-y. Pobocze istnieje, ale żwirowe, wiec nie mogę nim jechać na szosowych oponach. Do Góry Kalwarii jest stąd kilkanaście kilometrów, ale nie ma za bardzo jak uciec z tej ruchliwej szosy. Droga jest też dość mocno falista, co chwilę jest jakiś zjazd a potem podjazd. W pewnym momencie odbijam nawet w stronę Wisły, ale gdy okazuje się, że trzeba zjechać w dół skarpy, nadłożyć kilka kilometrów, potem podjeżdżać... to rezygnuję z pomysłu i wracam na drogę nr 79.

Zastanawiam się przez moment czy nie podjechać do zamku w Czersku, to raptem kilometr w bok. Ale w sumie - po co? Zwiedzać go nie będę, czasu coraz mniej. Rezygnuję z pomysłu. Docieram do miejsca, gdzie trwa budowa obwodnicy Góry Kalwarii. Tu jedzie się o dziwo bezpieczniej, bo kręta droga wymusza na kierowcach mijanie mnie z mniejszymi prędkościami. Po chwili jestem już w miasteczku. Zatrzymuję się przy pomniku pomordowanych oficerów z jednostki artylerii, która tu kiedyś stacjonowała. Uff! Wysuszył mnie ten upał. Wyciągam z plecaka jabłko - od razu przyjemniej :)



Ruszam dalej, omijam bokiem centrum miasteczka i obok klasztornego muru zjeżdżam stromo w dół z wiślanej skarpy. Jest tu wiadukt, którym prowadzi linia kolejowa. Most jest bardzo fotogeniczny, ale nie mam czasu podjeżdżać piaszczystą drogą w jego pobliże. Wspinam się na nasyp i robię mu jedynie zdjęcie z większej odległości.


Dalej trasę znam bardzo dobrze, pokonywałem ją dziesiątki razy. To mało ruchliwe drogi, które doprowadzają do Gassów i Konstancina. Tu już cisnę mocno, choć na liczniku pojawia się trzycyfrowa liczba przejechanych kilometrów. Upał dokucza - nie lubię takiego ostrego słońca, to wysysa z sił. Wreszcie docieram do Konstancina. Jeszcze kawałek - Bielawa, Powsin, Kabaty i jestem wreszcie w domu. Jest kilka minut po 16, tak jak planowałem. Cała wycieczka zajęła około 5 godzin, a przejechałem 119 km. Rzeczywiście dotarcie do Studzianek Pancernych wymagałoby dodatkowej godziny czasu, a nie miałem aż tyle. Pojadę innym razem :)


Wycieczka mimo upału okazała się ładna i przyjemna. To również ostatnia rowerowa wycieczka w maju. A jak przedstawiał się ten miesiąc? Wrzucam mapkę z trasami powyżej 30 km, jakie pokonałem w tym czasie. Było ich 8, a w ogóle przejechałem ponad 530 km. Dużo i niedużo. Z jednej strony to nie jest wielki dystans jak na cały miesiąc. Ale z drugiej - byłem tydzień na Islandii i miałem sporo pracy, a ponadto pogoda była mocno kapryśna, ograniczając rowerowe wojaże



Ogólnie jednak narzekać nie mogę, bo wszystkie wycieczki w czasie maja były bardzo ciekawe i pogoda w ich czasie raczej dopisywała.

niedziela, 26 maja 2019

Rowerowa wycieczka do zapory w Dębem


Dziś mam wolny dzień, pogoda jest względnie ładna, postanawiam więc przejechać się na nieco dalszą wycieczkę rowerową. Z początku planowałem pojechać do Dęblina i z powrotem, ale to ponad 100 km w jedną stronę, co sprawi, że wycieczka zajmie minimum 8 godzin, a pewnie i więcej. W dodatku dziś dość silnie wieje i powrót będzie pod wiatr. Odpuszczam ten temat na dziś.

Kieruję się na północ, przecinam Stegny i Trasą Siekierkowską podążam do Rembertowa. Tu skręcam w stronę stacji kolejowej Mokry Ług. Mijam Akademię Sztuki Wojennej i w zasadzie jestem już poza terenem Warszawy. Wąską asfaltową drogą docieram do Zielonki, przecinam centrum miasta i kieruję się na północ, w kierunku Nieporętu. Ruch jest spory, ale po minięciu obwodnicy Marek zmniejsza się znacznie.

Jadę przez piękne lasy. Droga jest względnie dobra, ale pobocze, którym się poruszam jest dziurawe i zniszczone. Mijam Marki, potem znów wiele kilometrów przez las. Dojeżdżam w końcu do Nieporętu, pokonuję mostkiem Kanał Królewski. Byłem tu mniej więcej miesiąc temu, wtedy port i sam zalew był pusty, a dziś jest już pełno łódek.



Nie zjeżdżam jednak do portu, tylko jadę dalej na zachód, docierając w końcu do ruchliwej drogi w Zegrzu. Skręcam na północ i docieram na most nad Zalewem Zegrzyńskim, który tworzy szeroko rozlana Narew i Bug.



Droga prowadzi pod górę, w dodatku jest bardzo ruchliwa. Na szczęście wkrótce skręcam w lewo, w kierunku Jachranki. Tu ruchu już nie ma, ale za to jadę prosto pod wiatr, co też nie jest szczególnie przyjemne. Mijam Jachrankę i kilka ośrodków wypoczynkowych, dojeżdżam do Dębego. Mogę jechać w prawo na Nasielsk lub w lewo na Warszawę. Nie chcę już bardziej wydłużać trasy, więc kieruję się w lewo. Droga opada ostro w dół. Po chwili wyjeżdżam na koronę zapory, która spiętrza wody Narwi i Bugu w Zalew Zegrzyński.

Na zaporze jest jaz i elektrownia wodna Dębe. Elektrownia jest niewielka, daje 20 MW mocy elektrycznej. Jest jednak swojego rodzaju ciekawostką.






Zjeżdżam jeszcze w lewo, w pobliże zalewu. Tu mieści się dyrekcja elektrowni, ale da się przez dziurę w płocie dojść nad samą wodę. Da się nawet iść jeszcze sporo dalej na wschód, po usypanej grobli. Ja jednak robię tylko kilka zdjęć i wracam na szosę.




Jadę teraz na południe, mijam Wieliszew i wkrótce docieram na uliczki Legionowa. Jest tu jakaś nowa ścieżka rowerowa, która jednak kończy się napotkawszy tory kolejowe. No tak, wspaniały pomysł... Na szczęście w pobliżu jest tunel drogowy, którym przedostaję się na drugą stronę torów. Teraz przez legionowskie blokowiska docieram do Jabłonny.

Jadę na południe, mijam Nowodwory i Żerań. Celowo nie przejeżdżam na drugą stronę Wisły. Chce ominąć zatłoczone Bulwary Wiślane po praskiej stronie. Nawierzchnia jest tu gorsza, ale nie ma tłumów ludzi. Mijam FSO, potem zabudowania Pragi, ogród zoologiczny i Stadion Narodowy. Wisłę pokonuję mostem Łazienkowskim. Widać jak wysoki jest poziom mętnej i brudnej wody. Fala powodziowa przechodzi przez Wisłę, niesie mnóstwo śmieci i połamanych drzew. Poziom jest wyraźnie podwyższony, betonowe nabrzeże jest do połowy pod wodą.




Jadę już spokojnie dalej, mijam Stegny i Ursynów i docieram do domu.

 
Trasa którą pokonałem to 113 km - nie za dużo, nie za mało, lecz w sam raz :) Mimo wiatru, który dość mocno przeszkadzał, wycieczka okazała się udana.

wtorek, 21 maja 2019

Rowerowa wycieczka bez większego celu

Dziś był dzień bardzo zmiennej pogody. Najpierw gorąco jak w piekle. Potem przyszły ulewy i burze, które jednak Warszawę ominęły gdzieś bokiem. A wraz z przejściem frontu przyszło wyraźne ochłodzenie i orzeźwienie. Mając wolne 3 godziny postanawiam przejechać się późnym popołudniem na małą wycieczkę rowerową.

Wycieczka w zasadzie nie ma żadnego celu. Tak po prostu sobie pojeździć. Kieruję się od razu na południe, przecinam Powsin i Konstancin. Jadę w stronę Baniochy. Droga ma tu wygodne, szerokie pobocze dla rowerów. Jedzie się dość przyjemnie, choć wieje mocno. Ale przynajmniej jest chłodno i miło.

Mijam wysypisko w Łubnej, potem ruchliwą drogę Warszawa - Góra Kalwaria. Lokalnymi drogami docieram do miejscowości Dobiesz. Tu znów skręcam na południe, w okolice Czachówka. W sumie powinienem już powoli myśleć o powrocie, ale nie ma tu żadnej sensownej drogi w bok. W zasadzie można wrócić tak jak przyjechałem, ale milej zrobić jakąś pętlę. W końcu pojawia się droga w lewo, kieruje się nią i po kilku kilometrach docieram do budowanej obwodnicy Góry Kalwarii.

Przecinam bokiem ulice tego miasteczka, docieram w końcu do klasztoru otoczonego wysokim ceglanym murem. Teraz objeżdżam klasztor i jadę lokalną drogą w stronę Warszawy. Jest tu ostry spadek przy zjeździe z wiślanej skarpy. Mijam most kolejowy i kawałek dalej przystaję, by zrobić zdjęcie ładnego zachodu słońca nad starorzeczem




Dalej na szczęście z wiatrem, więc cisnę mocno, momentami jadąc ponad 35 km/h. Kieruję się wzdłuż Wisły, mijam Cieciszew i polowe lotnisko w Gassach. Tu znów kolejne zdjęcia, bo wieczór jest magiczny. Od południa zbliża się jednak ciemny wał chmur, więc w obawie przed deszczem postanawiam przycisnąć jeszcze mocniej.




Dalsza droga to jazda na wysokich obrotach, 35-38 km/h. Trasa mija szybko, choć odczuwam już delikatne zmęczenie. W końcu Powsin i po chwili jestem pod domem.

Wycieczka bez celu okazała się całkiem ładna, a dystans jaki bez celu przejechałem to 65 km, całkiem sporo jak na krótki wypad.

sobota, 18 maja 2019

Islandia 2019



Wiosenny wyjazd na Islandię planowałem od kilku miesięcy. Już raz byłem w tym niezwykłym kraju, dwa lata temu. Wtedy głównym celem była obserwacja zorzy polarnej, zwiedzanie było oczywiście również w planach, ale w ograniczonym zakresie. Islandia jest dość kłopotliwa jeśli chodzi o wcześniejszą organizację wyjazdu, na którym planuje się dogłębne zwiedzanie wyspy. Trzeba z dużym wyprzedzeniem zarezerwować samochód (lub bilety w środkach komunikacji masowej) i noclegi w wybranych planowanych miejscach. To ostatnie było dla mnie powodem decyzji wzięcia ze sobą sprzętu biwakowego w postaci namiotu, maty samopompującej i śpiwora. Gdybym wcześniej zarezerwował noclegi w wybranych miejscach, to byłbym zmuszony być danego dnia w danym miejscu o danej porze. A przecież zawsze może zdarzyć się coś nieoczekiwanego, podróż może się niespodziewanie wydłużyć czy opóźnić np. z powodu załamania pogody. I wtedy jest kłopot. Ponadto koszty noclegów są bardzo wysokie. Namiot pozostawia pełną swobodę wyboru miejsca noclegu, a koszty jego rozbicia są albo zerowe, albo sporo niższe od noclegu pod dachem. Jedyną przeszkodą może być islandzka pogoda, bo nocleg w namiocie podczas zimnego huraganu połączonego z deszczem może należeć do mało przyjemnych. Ale tego już przewidzieć się nie da, należy być po prostu dobrej myśli. Wziąłem też ze sobą kilka liofilizowanych posiłków, aby przygotowanie obiadów ograniczyć do minimum wysiłku. Prościej zalać coś wrzątkiem, niż gotować na turystycznym palniku.

Jadę z dwójką znajomych, wcześniej już byliśmy razem na Svalbardzie i w Skandynawii. Jako że nasz samolot miał przylecieć na miejsce po północy miejscowego czasu, to pierwszy nocleg zarezerwowaliśmy jednak pod dachem. Zarezerwowaliśmy także samochód - Dacię Logan - w małej lokalnej wypożyczalni, należącej do właścicieli guesthouse-u w Keflaviku gdzie mieliśmy nocleg. Umówiłem się, że samochód będzie do odebrania następnego dnia o 9 rano, pod naszym pensjonatem. To oszczędzało dłuższego spaceru.

Wieczorem 8 maja spotykamy się na Okęciu. Samolot planowo mamy o 21:30. Odprawiamy nasze bagaże. Nieco obawiałem się ile będzie ważyć moja walizka z namiotem i innymi kempingowymi rzeczami w środku, ale okazuje się, że to raptem 16,5 kg, więc nie ma problemu. Jedynie menażka, termos i część żywności, jako rzeczy o sporej objętości, już mi się nie pomieściły, wzięli je do swoich bagaży moi towarzysze. Odprawa przebiega sprawnie, ale okazuje się, że na "dzień dobry" nasz samolot ma już pół godziny opóźnienia. Gdy wreszcie zaczyna się boarding, opóźnienia jest już godzina, a i sam start się przeciąga. Wreszcie jesteśmy w powietrzu. Polska oglądana z wysokości po zmroku wygląda ciekawie, choć ciężko mi rozróżnić, które miasto jest którym. Dopiero nad Trójmiastem nie mam wątpliwości. Lot ma trwać niemal 4 godziny, to sporo czasu, więc próbujemy podsypiać. Jednak na niewygodnych fotelach klasy turystycznej wychodzi to średnio. Czas się dłuży, powoli mam już dość. Nad Atlantykiem widać za to jasny północny horyzont, jak przed świtem. Duża szerokość geograficzna sprawia, że noc w normalnym znaczeniu tego słowa tu już nie występuje.

 
Wreszcie zniżanie i lądujemy w Keflaviku. Samolot nieco nadrobił stracony czas i jesteśmy opóźnieni równo godzinę. Jest 1:30 czasu lokalnego. Szybko odbieramy bagaże i wychodzimy przed terminal. Jest chłodno i wietrznie, ale nie pada, a przejrzystość powietrza jest doskonała. Idziemy ścieżką pieszo-rowerową wzdłuż płotu lotniska, a potem przez pustą, otwartą przestrzeń w stronę północnej części Keflaviku. Wreszcie uliczki, domki i nasz pensjonat. Nie wyróżnia się niczym, wygląda tak samo jak inne domy wokoło. Przy drzwiach jest mała skrzyneczka z szyfrowym zamknięciem. Ustawiam podaną mi w mailu kombinację, skrzynka sie otwiera, a w środku jest klucz do drzwi. Wewnątrz jest spora kuchnio-jadalnia i kilka numerowanych pokoi. Na jednym z nich widzę kartkę z moim nazwiskiem. Sam pokój jest więcej niż przyzwoity! Z ulgą kładziemy się do łóżek, by choć kilka godzin pospać.

Rano wstajemy o 8:30. Poranna toaleta, dojadamy wczorajsze kanapki. O 9 w kuchnio-jadalni pojawia się brodaty Wiking z kartką z moim nazwiskiem. Okazuje się, że to pracownik wypożyczalni samochodów. Super, że tak prosto i sprawnie to zostało zorganizowane. Jedziemy z nim kilka ulic dalej, gdzie odbieram nasze auto. Samochód jest niemal nowy, ma 50 tysięcy kilometrów na liczniku. Wracamy pod nasz guesthouse, pakujemy rzeczy do środka, ubieramy się w nieco bardziej turystyczne ciuchy. Pogoda jest świetna, świeci słońce, a wiatr nie jest zbyt dokuczliwy. Jest za to dość chłodno, no ale w końcu to Islandia, upałów się nikt nie spodziewał. Jedziemy do supermarketu, zrobić nieco zakupów. Keflavik to jedno z większych miast Islandii, tu są duże sklepy, więc lepiej zaopatrzyć się już tu. Dalej już będą problemy ze sklepami w małych osadach. Netto jest jednak otwarte 10, mamy jeszcze pół godziny czekania. Korzystamy ze świetnej pogody i robimy sobie niewielki spacer po okolicy. Wreszcie robimy całkiem spore zakupy. Pieczywo, jakieś zupki, jakąś wędlinę i wodę, oraz islandzką specjalność - skyr. Kilka minut później ruszamy w drogę.

Z naszej trójki tylko ja byłem wcześniej na Islandii, znam całą okolicę Keflaviku, więc oprócz roli kierowcy przypada mi też rola "przewodnika". Jedziemy na południe, przez lawowe pustkowia półwyspu Reykjanes. Jeszcze w granicach Keflaviku jest pierwsze dość ciekawe miejsce. Keflavik już od czasów II wojny światowej był najpierw brytyjską, a później amerykańską bazą wojskową. Powstało tu już wtedy lotnisko. W czasach Zimnej Wojny bazę bardzo rozbudowano, a jej personel sięgał kilkunastu tysięcy ludzi. Wtedy też wybudowano jeszcze większe lotnisko, zdolne obsługiwać bombowce strategiczne. To właśnie to lotnisko jest obecnie głównym międzynarodowym portem lotniczym Islandii. Stare lotnisko zostało opuszczone, ale do dziś są tu jego pasy startowe i schronohangary. Obecnie nie służą do niczego, ale sądząc po śladach opon miejscowi mieszkańcy urządzają tu sobie wyścigi samochodowe. Cały obiekt jest jednak ciekawy, więc robimy kilka zdjęć. Na wzgórzu obok jest Ásbrú - obecnie dzielnica mieszkaniowa Keflaviku, a dawniej osiedle, gdzie mieszkał NATO-wski personel bazy lotniczej. Widać charakterystyczne budynki koszarowe.



Ruszamy dalej na południe. Cała okolica wygląda nieco jak powierzchnia Księżyca czy Marsa. Jedna wielka skalista pustynia. Są tu nawet co jakiś czas... symboliczne planety Układu Słonecznego z podanymi odległościami do nich. Zatrzymujemy się na niewielkim parkingu w okolicy skalnego kanionu wypełnionego czarnym, wulkanicznym piaskiem. To styk płyt kontynentalnych - europejskiej i północnoamerykańskiej. Nad kanionem przerzucony jest symboliczny mostek, po którym można przejść z Europy o Ameryki i z powrotem :) Położenie wyspy na styku płyt i na środku grzbietu atlantyckiego determinuje wybitnie wulkaniczny charakter Islandii. Są tu obecne jedne z najaktywniejszych wulkanów świata, częste są trzęsienia ziemi, tuż pod powierzchnią są podziemne jeziora lawy, dlatego na wyspie występują gejzery i gorące źródła. Podstawą energetyki kraju jest geotermia.




Kilka kilometrów dalej na południe mamy idealny przykład islandzkiej specyfiki geologicznej - jest tu elektrownia geotermalna i pole gorących źródeł Gunnuhver. Z wielu otworów w ziemi wydobywają się słupy pary. I nie tyle unoszą się, co buchają jak z komina lokomotywy. Wokoło śmierdzi siarkowodorem. To też typowy islandzki zapach. Najpierw idziemy jednak na Valahnúkur - wysoki klif nad oceanem, w którego ścianach gniazdują liczne ptaki. Z morza wystają w oddali dwie charakterystyczne skały. Gdy byłem tu dwa lata temu wiał istny huragan, a o brzeg rozbijały się 10-metrowe fale. Teraz powierzchnia wody jest niemal zupełnie spokojna. Robimy nieco zdjęć i wracamy w dół, do samochodu. Jest tu również pomnik alki olbrzymiej - wymarłego już ptaka. Jedziemy dosłownie kilometr dalej na pole Gunnuhver, do najbardziej aktywnego ze źródeł termalnych. Jest tu turystyczna ścieżka i barierki. W sumie dobrze że są, bo woda ma temperaturę wrzenia i lepiej do niej nie wpadać. Zapach siarkowodoru jest wręcz powalający, ciężko tu dłużej wytrwać. Para spod ziemi wydobywa się z sykiem. Miejsce jest ciekawe, ale po dłuższej chwili mamy ochotę jak najszybciej stąd jechać. Bez żalu wsiadamy do samochodu i ruszamy na wschód.



Kolejnym przystankiem jest słynna Błękitna Laguna. To wręcz wizytówka Islandii, z niedalekiej stolicy kraju przyjeżdżają tu specjalne autokary dowożące turystów. Sama laguna powstała niejako przypadkiem, w czasie budowy pobliskiej geotermalnej elektrowni. Spod ziemi wydostała się intensywnie niebieska, zabarwiona jakimiś minerałami woda, która wypełniła okoliczne zagłębienia terenu. Niezwykły kolor sprawił, że ludzie zaczęli to traktować jako kąpielisko, wybudowano tu więc luksusowe spa. Na szczęście część laguny jest dostępna dla turystów bez żadnych biletów wstępu. Zostawiamy samochód na wielkim parkingu i idziemy na mały spacer. Rzeczywiście woda wygląda niezwykle, szczególnie przy tej pięknej pogodzie. Robimy nieco zdjęć. Jednak po dłuższej chwili wracamy do samochodu. Miejsce jest warte zobaczenia, ale jeśli nie wchodzi się do spa, to po kilkunastu minutach nie ma tu już czego szukać. Zaraz obok jest elektrownia, która psuje widoki. Jednak należy pamiętać, że laguna zawdzięcza swoje powstanie właśnie tej elektrowni.



Ruszamy na północ i po kilku minutach wjeżdżamy na dwupasmową szosę łączącą Keflavik i Reykjavík. To chyba jedyna dwupasmówka na Islandii. Jedziemy na wschód, przecinamy mieszkaniowe dzielnice stolicy kraju. Reykjavík to największe miasto wyspy, ale mieszka tu niecałe 200 tysięcy ludzi, przypomina więc średnie miasta Polski. W Reykjavíku i okolicach mieszka 3/4 mieszkańców Islandii. Reszta wyspy jest więc niemal bezludna. Krótkie zwiedzanie miasta zostawiamy sobie na sam koniec wyprawy, teraz kierujemy się na północ i wschód, na tzw. Złoty Krąg. To turystyczna trasa prowadząca do położonych niezbyt daleko od stolicy atrakcji kraju. Mijamy kilkanaście rond, w końcu zjeżdżamy w prawo, w głąb lądu. Droga znów jest jednopasmowa, wspina się coraz wyżej, na jałowy i pustynny płaskowyż. Ruch na szczęście jest minimalny, praktycznie nie ma turystów. Po dłuższej chwili zatrzymujemy się przy pierwszej z atrakcji Złotego Kręgu. To Pingvellir, położony nad największym jeziorem kraju kanion. Jest to nie tylko miejsce ciekawe z powodów przyrodniczych, ale również historycznych. Tu właśnie zbierał się od wieków islandzki parlament. Jest to dla Islandczyków niezwykle ważne, wręcz święte miejsce. Główny parking jest płatny, ale dosłownie dwa kilometry dalej jest inny, darmowy. Co prawda nie ma tu żadnych tabliczek informacyjnych, a samo wejście do kanionu należy odszukać, bo nie jest oczywiste.



Schodzimy na dno skalnego wąwozu. Sam w sobie robi wielkie wrażenie. Jego dnem wiedzie ścieżka, która nieco dalej zmienia się w wyłożony deskami turystyczny chodnik. Pojawia się kolejna atrakcja - wodospad Öxarárfoss. Nie jest może specjalnie wielki, ale z pewnością malowniczy. Cieszę się, że nie ma tu właściwie nikogo, bo miejsce jest popularne i spodziewałem się większej ilości ludzi. W tych warunkach możemy przynajmniej spokojnie porobić nieco zdjęć. Wracamy powoli do samochodu.




Pora jechać dalej na wschód. Objeżdżamy jezioro Pingvallavatn od północy. Jak okazuje się, główna droga jest zamknięta i jedziemy jakąś boczną, z mocno zniszczoną nawierzchnią. Po kilku kilometrach docieramy jednak z powrotem do lepszej szosy. Teraz czeka nas dobre 40 minut jazdy przez pustkowia. W oddali pojawia się wyniosła góra pokryta śniegiem - wulkan Hekla.



Docieramy w końcu do kolejnej wizytówki kraju. To pole gorących źródeł, którego największą atrakcją są gejzery. Geysir, ten od którego w ogóle wzięła się ta nazwa, jest obecnie nieaktywny, choć dawniej wyrzucał wodę na kilkadziesiąt metrów w górę. Obok jest jednak Strokkur. Co mniej więcej 10 minut strzela z niego fontanna wrzątku, która może osiągnąć nawet 30 metrów wysokości. Próbujemy zrobić jak najlepsze zdjęcia, ale wymaga to nieco cierpliwości. Trzeba się ustawić z aparatem w gotowości i wykazać refleksem, bo erupcja pojawia się dość gwałtownie i trwa kilka sekund. Dłonie grabieją od lodowatego wiatru. Po kilku wyrzutach pary mamy już dość. Stoimy tu dobre pół godziny, przemarzliśmy totalnie. Pogoda nadal jest bardzo ładna, ale silny wiatr daje popalić.

 
Wracamy do samochodu i jedziemy jeszcze 10 km dalej na wschód. Tu kończy się droga przejezdna dla samochodów osobowych. Informują o tym nawet stosowne tabliczki. Informują też, że najbliższa stacja benzynowa odległa jest o 205 km. Interior wyspy dostępny jest tylko dla pojazdów terenowych. W oddali widać białe cielsko lodowca Langjökull.



Obok jest spory parking, bo w pobliżu znajduje się kolejna atrakcja turystyczna - wodospad Gullfoss. Trzeba dojść do niego kilkaset metrów. W płaskowyżu jest głęboki kanion którym płynie rzeka. Dno kanionu tworzy tu spory uskok, w który z hukiem wlewa się woda. Można to obserwować zarówno z góry, jak i zejść turystycznym chodnikiem nad sam wodospad. W takim słońcu tworzy się nad nim malownicza tęcza. Jest to niezwykle wdzięczny obiekt fotograficzny i spędzamy tu dobre 40 minut. Robi się coraz później, jest już po 17. Zastanawiam się czy uda nam się obejrzeć kilka dalszych atrakcji, położonych na południowym wybrzeżu. To ponad 100 km jazdy, do tego dochodzi czas na zwiedzanie... a najbliższe miasteczko to Vik, położony jeszcze dalej. Może lepiej odpuścić już na dziś i znaleźć miejsce na biwak?




Ruszamy drogą w kierunku miasteczka Sellfoss. Zaczynam się zastanawiać czy wskaźnik paliwa nie jest uszkodzony... przejechałem ponad 200 km, a on nadal pokazuje pełniutki bak. Jednak samochody na Islandii wyposażone są często w większe zbiorniki. Przełączam wskazania i okazuje się że mamy jeszcze paliwa na ponad 1000 km jazdy! To ileż on ma pojemności? Pewnie z 80 litrów. Nie ma się więc co martwić.

Docieramy do Sellfoss. Na stacji benzynowej kupujemy jeszcze jedną potrzebna rzecz - kartusz z gazem. Nie można ich przewozić samolotem i choć wziąłem palnik, to gaz musimy kupić już na miejscu. Jest nieco droższy niż w Polsce, ale różnica nie jest jakaś wielka. Postanawiamy nie jechać już jakoś bardzo daleko, szczególnie, że ze strony internetowej kempingu w Vik wynika, że... jest on czynny dopiero od czerwca. Postanawiamy znaleźć coś po drodze i tam zanocować. Okazja nadarza się w miejscowości Hella. Jest tu jakiś mały hotelik z restauracją, ale jest tez spore pole namiotowe, zupełnie puste. Koszt rozbicia namiotu to 3000 koron, czyli około 100 zł. Mamy do dyspozycji dużą kuchnię i prysznice. Wiatr nieco utrudnia rozbicie namiotu, ale w końcu się udaje. Robi się coraz zimniej. Są może ze 3 stopnie powyżej zera, ale wiatr powoduje że temperatura odczuwalna jest grubo na minusie. Na szczęście w turystycznej kuchni jest ciepło i zacisznie. Okazuje się, ze zakup gazu był bardzo potrzebny - nie ma tu żadnego elektrycznego czajnika ani kuchenki. Gotujemy wodę w menażce, zalewamy liofilizaty. Trafia mi się jakaś szynka z makaronem i soczewica. Da się nawet to jeść. Do tego tostowy chleb z solonym masłem, a na koniec islandzkie piwo. Ma 2,25% alkoholu, więc można wypić takie trzy i nie czuć że się coś wypiło :) Na kemping dojeżdża kilka kamperów, ale wszyscy śpią w nich, jesteśmy jedynymi, którzy nocują w namiocie. Wiatr szaleje, w środku jest wręcz lodowato. Mimo puchowego śpiwora zakładam polar i koszulkę termiczną. Na głowie mam czapkę, kaptur od polara i kaptur od śpiwora. A mimo to wcale nie jest mi jakoś komfortowo. No cóż, trzeba przetrwać do rana.



Rano budzik dzwoni o 6:30. Pora się ruszyć. Noc przetrwaliśmy, ale ciepło z pewnością nie było. Wiatr zrobił się chyba jeszcze mocniejszy niż wczoraj. Na szczęście wnętrze kempingowej kuchni pozwala na normalne zagotowanie wody i zjedzenie śniadania w spokoju. Na takiej wichurze gotowanie byłoby niemożliwe. Przygotowuję cały termos kawy - to w ciągu dnia zawsze pozwala się rozgrzać i ożywić. Dziś czeka nas spory kawałek jazdy, ale też sporo dłuższych wyjść i spacerów. Ruszamy drogą nr 1 na wschód. Widać wulkany Hekla i Eyjafjallajokull. Ten drugi jest znany z pamiętnej erupcji, która kilka lat temu sparaliżowała ruch lotniczy w Europie. Obecnie drzemie, ale pięknie wygląda błyszcząc w słońcu swoimi lodowcami.

 
Przed nami pogoda jednak wyraźnie się zmienia. Kończy się obszar bezchmurny i słoneczny, widać wyraźne czoło frontu, z którego coś pada. Obawiam się deszczu połączonego z wiatrem. To nic przyjemnego i trudno będzie w tych warunkach podziwiać kolejne atrakcje. Zanim jednak pogoda psuje się na dobre docieramy do wodospadu Seljalandsfoss. Spada on kilkadziesiąt metrów w dół efektowną strugą. Wokół niego prowadzi turystyczna ścieżka, która pozwala nawet na przejście za ścianą wody. Obawiamy się jednak, że rozbryzgi zmoczą nas dokumentnie i poprzestajemy na zrobieniu kilku zdjęć z przodu wodospadu. Gdy wracamy do samochodu czoło frontu nasuwa się już na nas. Zaczyna padać... śnieg. Uznajemy, że to lepsze niż deszcz, bo nie namacza tak ubrań, a płatki wystarczy z siebie strzepnąć.



Kilkanaście kilometrów dalej jest kolejny piękny wodospad - Skógafoss. Jest tu spory parking. Można podejść do wodospadu od dołu, ale można tez wejść dobre kilkadziesiąt metrów w górę po schodach, na punkt widokowy znajdujący się nad wodospadem. Stąd wygląda on nieco mniej efektownie, ale i tak robi wrażenie swoim ogromem.


 
W oddali widać przylądek Dyrhólaey i charakterystyczny łuk skalny nad morzem. Tam też pojedziemy, ale wcześniej czeka nas jeszcze inna atrakcja. Schodzimy na dół, wsiadamy do samochodu i ruszamy zaledwie kilka kilometrów dalej, gdzie skręcamy w boczną drogę w lewo. Wkrótce docieramy na kompletnie pusty parking na pustkowiu. Czeka nas teraz mały spacer. Zakładamy trekkingowe obuwie.



Ścieżka prowadzi lekko w górę po żwirowym zboczu. Po kilkuset metrach ukazuje się ogromny poszczeliniony jęzor lodowca Sólheimajökull. To niewielki fragment znacznie większego lodowca Mýrdalsjökull, którego cielska jednak stąd nie widać. Przed czołem lodowca jest jezioro, po którym pływają wielkie lodowe góry.

 
Dochodzimy do samego lodowca, nawet nieco wchodzimy na niego. Z bliska ogrom wręcz przytłacza. Wszędzie wokół są kilkudziesięciometrowe seraki. Całość pokrywa drobny żwir i pył wulkaniczny. Nie jest to taki piękny, czysty i niebieski lód jaki widziałem w Norwegii. Lodowiec jest jednak bardzo ciekawy. Nie zapuszczamy się dalej, jednak bez sprzętu taki spacer nie należy do bezpiecznych. Robimy sporo zdjęć. Udało nam się być tu, zanim dotarli inni turyści. Gdy wracamy, na parkingu jest już kilka innych samochodów, mijają nas małe grupki z przewodnikami, wyposażone w raki i czekany. Znów zaczyna prószyć śnieg. Na szczęście wiatr przewiewa co i rusz chmury i każdy taki opad nie trwa długo.




Kilka kilometrów dalszej jazdy i skręcamy w boczną drogę, która tym razem wiedzie w prawo. Chwilę wcześniej minęliśmy też parking, z którego można dojść do wybrzeża. Leży tam wrak amerykańskiego samolotu, częsty motyw zdjęciowy z Islandii. Nie zdecydowaliśmy się jednak na kilkukilometrowy marsz przez piaski. Przed nami wznosi się charakterystyczny masyw przylądka Dyrhólaey. Są tu dwie drogi, my jedziemy tą w lewo. Prawa prowadzi ostro w górę po szutrze i choć doprowadza wyżej, nie chcemy tam jechać. Jest tu niewielki parking i małe centrum turystyczne. Idziemy na skaliste klify, skąd wspaniale widać plażę Reynisfjara, pokrytą czarnym pyłem. Góry nad nią są pobielone świeżym opadem i jedno z drugim kontrastuje w ładny sposób.

 
W drugą stronę widać łuk skalny, choć z tego kąta nie prezentuje się on jakoś szczególnie okazale. Gdy znów zaczyna padać śnieg wracamy do samochodu i jedziemy z powrotem ku drodze nr 1. Zatrzymujemy się przy jednym z pastwisk. Są tu całe stada owiec z małymi owieczkami - zwierzęta nie boją się turystów, wręcz pozują do zdjęć.

 
Wkrótce skręcamy znów w lewo, w boczną drogę prowadzącą na plażę Reynisfjara i do słynnych bazaltowych kolumn. Na parkingu jest sporo samochodów, ale nie ma się co dziwić - to również jedna z wizytówek Islandii. Gdy byłem tu poprzednim razem lał deszcz, a o brzeg rozbijały się wielkie sztormowe fale. Dziś warunki są znacznie lepsze. Robimy sporo zdjęć niesamowitej plaży i bazaltowym słupom. Bardzo ciekawie prezentują się też pionowe skałki wystające z morza.


 
Zbieramy nieco czarnych kamieni. Gdy wracamy do drogi nr 1 zatrzymujemy się jeszcze na moment przed niewielkim kościołkiem. Na Islandii jest sporo takich budowli, które bardzo ładnie prezentują się na tle okolicznego krajobrazu.



Drogą nr 1 kierujemy się na wschód, docieramy do miasteczka Vik. Miasteczko to może za wiele powiedziane - to dosłownie kilkanaście domów, mała stacja benzynowa i mały sklep. Tankujemy, robimy male zakupy. Kasy są samoobsługowe, ale o dziwo jednym z języków do wyboru jest język... polski. Na Islandii Polacy stanowią największą mniejszość narodową, nawet ponad 5% całej populacji kraju. Dlatego też łatwo spotkać tu rodaków, a w sklepach bywają takie udogodnienia. Po krótkim postoju ruszamy dalej na wschód. Ruch na drodze zmniejsza się do minimum. Sama droga prowadzi przez kompletne bezludzie - jest to obszar ogromnych sandrów przed czołem lodowca Mýrdalsjökull, który ładnie widać po lewej stronie. Teren to piaszczysto-kamienista pustynia, jedyną roślinność stanowią mchy i małe krzaczki. Wiatr staje się jeszcze silniejszy, a do tego porywisty. Kilka razy trafia nas podmuch tak silny, że zmusza do ostrej kontry kierownicą. Trzeba jechać bardzo czujnie, na szczęście prawie zupełnie pusta droga pozwala trzymać się jej środka. Widoki są jednak bardzo ładne, bo przejrzystość jest fenomenalna. Brakuje jednak wyraźnych punktów odniesienia. Góry wydaja się nieodległe, ale mimo jazdy z prędkością 90 km/h nie zbliżają się ani o trochę. Droga sięga horyzontu cały czas. Przez kilkadziesiąt kilometrów jazdy nie pojawia się ani jedna farma w zasięgu wzroku, ani jedno domostwo.


Mijamy wreszcie coś, co na mapie było zaznaczone jako średnich rozmiarów miejscowość. To coś okazuje się jeszcze mniejsze niż Vik, mieszka tu może z 50 osób. Dosłownie kilka domów i maleńki sklep. I znów aż po horyzont pola sandrów. Droga zbliża się w końcu do potężnych górskich ścian, tworzących krajobraz jak z westernu. A dalej widać już pierwsze jęzory największego lodowca Islandii - Vatnajökull. Aby do nich dotrzeć potrzeba jeszcze jednak długiej jazdy.

 
 
Pierwszy jęzor jest bardzo płaski i szeroki. Ciągnie się wiele kilometrów wzdłuż drogi. Potem zaczynają się wyższe góry, w których kolejne jęzory spływają już w doliny.



Tu skręcamy na płatny parking. To park narodowy Vatnajökull, zaczyna się tu kilka szlaków turystycznych. My ruszamy do wodospadu Svartifoss, więc czeka nas około 2 km spaceru pod górę. Ścieżka jest wręcz wzorowa, miejscami dodatkowo wzmocniona. Widać jakiś wodospad poniżej, a nad lodowcem wystają skaliste szczyty, wśród których góruje najwyższe wzniesienie Islandii - Hvannadalshnúkur, mający 2110 m n.p.m. Wkrótce naszym oczom ukazuje się Svartifoss. Aby dojść do samego wodospadu należy zejść drewnianymi schodkami w dół. Wodospad nie jest jakiś szczególnie wielki, ma kilkanaście metrów. Jest jednak niezwykły, bo otacza go amfiteatr bazaltowych kolumn. Jest to jeden z częściej fotografowanych wodospadów wyspy. Robimy całą sesję zdjęciową i wracamy z powrotem na parking. W dole przed nami widać ogromne pola sandrów przez które niedawno jechaliśmy. Niby gdzieś tam dalej powinno być już widać ocean, ale pustynia ciągnie się aż po linię horyzontu. Docieramy w końcu na parking. Wsiadamy do samochodu i ruszamy dalej na wschód. Jest już po 16, a czeka nas jeszcze kilka atrakcji po drodze.




Droga objeżdża najwyższy szczyt kraju. Z każdej strony w dół spływają wielkie poszczelinione jęzory lodowców. W końcu Hvannadalshnúkur zostaje za nami.

 
Jedziemy jeszcze trochę dalej i przed mostem nad jednej z lodowcowych rzek zatrzymujemy się na sporym parkingu. Są tutaj aż dwa niezwykłe miejsca. Najpierw idziemy na plażę. Na czarnym piasku tkwią lodowe bryły które spływają rzeką, a potem są wyrzucane przez morze. Miejsce niezwykłe. Jest tu nieco ludzi, ciężko zrobić takie zdjęcie, by nikogo nie było w kadrze. Coś się jednak udaje.

 
Gdy przechodzimy w okolicy wybrzeża nagle... kilka metrów od nas wynurza się głowa foki, a ciekawskie oczka wpatrują się w nas. Udaje się zrobić kilka zdjęć, ale foka znika szybko pod wodą. Czatujemy chwilę. Zwierzę wynurza się teraz dalej od brzegu. Ale potem znów bliżej nas. Tak jakby się z nami bawiła.

 
Ruszamy na drugą stronę drogi, gdzie jest jeszcze większa atrakcja. To lodowa laguna Jökulsárlón - w jeziorze przed czołem lodowca pływa tu duża ilość wielkich lodowych gór. I nie tylko pływa, ale też łamie się z trzaskiem. Niesamowity widok i wrażenie. A pomiędzy lodowymi górami pływają wodne ptaki i foki. Całość wygląda wspaniale w popołudniowym słońcu. Spędzamy tu dobre pół godziny.





Wreszcie ruszamy dalej na wschód. Zastanawiam się, czy próbować dojechać aż do Fiordów Wschodnich, ale mapa wskazuje, że tam jakiekolwiek miejscowości są małe i bardzo odległe od siebie. A w pobliżu jest miasteczko Höfn, tam z pewnością będzie jakiś kemping. Lepiej zawsze spać na kempingu, niż nie wiadomo gdzie w przygodnym miejscu. Gdy tak rozważamy, przez drogę przebiegają dwa renifery. Nie spodziewałem się, że występują na Islandii. Zatrzymujemy się i robię im kilka zdjęć.



Jeszcze jakieś pół godziny i docieramy do Höfn. Miejscowość jest malutka, ale jednak ma jakieś pensjonaty i kemping. Zaczyna znów sypać śnieg, postanawiamy że tu zostajemy na nocleg. Pani w recepcji kempingu okazuje się być Polką, co ułatwia konwersację. Okazuje się, że kuchnio-jadalnia jest czynna tylko do 22. No cóż, mamy dwie godziny na kolację i podładowanie baterii. W przeciwieństwie do poprzedniego noclegu tu już jest kilka namiotów, a ponadto jest kilka kamperów. W kuchni panuje tłok, ale udaje nam się spokojnie usiąść i zjeść. Gdy mija 22 siadamy przy stołach przed budynkiem. Robi się wkrótce koszmarnie zimno. Idziemy pod prysznice, ale raz że są płatne 50 koron za 2 minuty wody, dwa że mają na stałe otwarte okna, przez co w środku też jest zimno, a trzy że trzeba się w środku ubrać w kilka warstw, by wyjść na ten mroźny wiatr. W namiocie jest też mało komfortowo. Mimo śpiworów, mimo polara, czapki i ciepłych spodni ciężko zachować ciepło. W nocy oddycham do wnętrza śpiwora, by podnieść w nim temperaturę. Zastanawiam się czy nie okryć nas folią NRC, ale nie chce mi się wystawiać ze śpiwora nawet ręki. Wiatr wiejący od lodowców gwiżdże jak szalony.



Rano ciężko wyjść ze śpiwora. Kuchnia jest czynna od 7, więc nie ma potrzeby wstawać wcześniej. Robimy sobie śniadanie, pijemy coś gorącego. Już lepiej, choć rozgrzewamy się powoli. Pogoda o dziwo jest znakomita i słoneczna, choć wietrzna i jest bardzo zimno. Zatoka morska nad którą jest nasz kemping jest... zamarznięta. To najlepiej świadczy o temperaturach w okolicy.


 
Wiatr powoduje nieco kłopotów w czasie zwijania namiotu, ale w końcu udaje się to sensownie zrobić. Pakujemy się i ruszamy na wschód. Droga jest niezwykła. Jedziemy w bezpośredniej bliskości wyniosłych i skalistych gór. Widoczność jest niewiarygodna, tak jakby nie istniało żadne zapylenie atmosfery. Widać jakieś niezwykle oddalone szczyty na horyzoncie. Zatrzymuję się kilka razy, by porobić jakieś zdjęcia, ale wiatr szybko zagania nas do samochodu. W czasie jazdy znów muszę uważać na podmuchy, by nie wylecieć z drogi. Docieramy wkrótce nad samo morze. Droga przecina gładkie, żwirowe zbocza górskie. Jest tu kilka zatoczek, gdzie stajemy by zrobić nieco zdjęć.



 
Zaczynają się tu już typowe, głęboko wcięte w ląd fiordy. Droga objeżdża je, widoki są kapitalne. Na pewnym odcinku znika nawet asfaltowa nawierzchnia i spory kawałek pokonujemy po szutrze. Okolica jest w zasadzie bezludna. Małe osady które mijamy maja po kilkanaście domów. W jednym z takich miejsc jest niewielka automatyczna stacja benzynowa, gdzie tankujemy i robimy małą przerwę na jedzenie.




 
Droga zawija za kolejne wysokie góry i ukazuje się kolejny, jeszcze większy i dłuższy fiord. Nie są one aż tak malownicze jak norweskie - są o wiele bardziej skaliste i jałowe. Przed nami pogoda zaczyna się pogarszać. Z głębi lądu napływają chmury, pod którymi widać wyraźny opad śniegu, a my kierujemy się dokładnie w tamtą stronę. Niegdyś droga wiodła dalej wybrzeżem, ale aktualnie można pojechać w głąb wielkiej doliny. Na jej końcu jest długi, ponad 6-kilometrowy tunel, który wyprowadza na drugą stronę gór. Zaczynamy oddalać się od wybrzeża. Za tunelem droga wznosi się coraz wyżej i wyżej. Według mojego zegarka osiągamy prawie 500 m n.p.m. Górskie zbocza pokrywa duża ilość śniegu. Na szczęście sama droga jest czysta i sucha.

 
Wreszcie pokonujemy jej najwyższy punkt i zaczynamy jechać w dół. Po kilkunastu kilometrach docieramy do miejscowości Egilsstadir. Jak na wschodnią Islandię to spore miasteczko. Są tu nawet jakieś bloki! Są małe centra handlowe i supermarkety. Jest co ciekawe nawet lotnisko z betonowym pasem, z którego podobno bywają też loty międzynarodowe :). Ciekawe kto lata z innych krajów do takiej zapadłej dziury na końcu świata.

Robimy małe zakupy w Netto. Okazuje się, że cała obsługa kas to Polacy. Od razu milej :) Po małej przerwie ruszamy w dalszą drogę. Za miasteczkiem droga wspina się znów na rozległy, pokryty śniegiem płaskowyż. Ciemne chmury przed nami nie zwiastują niczego dobrego. Odrobinę się martwię, bo Wiking z wypożyczalni ostrzegał nas, że w północnej części wyspy są ciężkie warunki i żebyśmy uważali. No ale jak na razie śnieg leży wszędzie poza samą drogą. Jesteśmy coraz wyżej, zegarek znów wskazuje 500 m n.p.m. Warunki szybko się pogarszają. Wieje mocno, pada intensywnie, a to co jest obok drogi jest nawiewane na nią. Momentami jadę lewą stroną. Na szczęście praktycznie zerowy ruch pozwala na to.


 
Docieramy wreszcie do drogi, która skręca dokładnie na północ. Prowadzi ona do Dettifoss - najpotężniejszego wodospadu Europy. To jednak 25 km jazdy przez zaśnieżoną kamienną pustynię. Z każdym kilometrem warunki robią się coraz gorsze. Ostatni odcinek jest w dużej mierze zasypany. Na szczęście to jednak miejsce często odwiedzane przez turystów, więc nawet niewielki ruch pojazdów w pewnym stopniu wpływa na przetarcie drogi. Wreszcie zatrzymujemy się na białym parkingu. Jest tu kilka samochodów. Ubieramy się ciepło, zakładamy górskie buty.

Do samego wodospadu prowadzi kilka ścieżek. Wodospadów jest tu w zasadzie kilka, a ścieżka tworzy pętlę. W tych warunkach chcemy jednak zobaczyć tylko ten najważniejszy i wracać. To i tak dobre pół godziny na tej lodowatej śnieżycy. Sam wodospad w gęstym śniegu prezentuje sie tak sobie. Ponadto aby dojść na jeden z punktów widokowych trzeba pokonać zalodzoną, niczym niezabezpieczoną ścieżkę nad kilkunastometrową przepaścią. W końcu sobie darujemy. I tak widok lepszy nie będzie. Idziemy na inny punkt i robimy jeszcze kilka zdjęć. Pora wracać. Sam wodospad jest w skalistym płytkim kanionie, który ciągnie się na przestrzeni wielu kilometrów. Wiatr sprawia jednak, że aż nie chce się wyjmować aparatu i robić jakiś szczególnie artystycznych zdjęć.




Ruszamy z powrotem. Orientujemy się że od parkingu prowadzi droga jeszcze dalej na północ, według mapy do jakiś osad na wybrzeżu. Teraz jest całkowicie zasypana śniegiem i nieprzejezdna. Zastanawiam się jak tam żyją ludzie. Przecież jest maj. W lutym oni są chyba odcięci od świata. Wracamy do drogi nr 1, gdzie warunki robią się nieco lepsze, a śnieżycę przewiewa gdzieś w głąb wyspy. Po dłuższej chwili pokonujemy stromy podjazd na pobliskie pasmo górskie i z jego najwyższego punktu ukazuje się jezioro Myvatn. W okolicy jest jakieś pole termalnych źródeł, z kilku miejsc buchają pióropusze pary. Niezbyt daleko jest też wulkan Katla. Objeżdżamy jezioro od północy. Zastanawiamy się głośno jak ma wyglądać nasz dzisiejszy biwak. Pełno śniegu, noc w namiocie będzie chyba najmniej przyjemna ze wszystkich. Choć w sumie jak nas zasypie to będzie cieplej ;) Może więc lepiej szukać jakiejś hytty czy czegoś takiego?



Samo jezioro to duży rezerwat ptaków. Są tu tabliczki wskazujące rejony gniazdowania, zresztą widać ich spore ilości na samym jeziorze. W oddali widać coś co wygląda jak... wielki krater meteorytowy. Pewnie jest pochodzenia wulkanicznego, jak zresztą wszystkie wzniesienia w okolicy.

 
Droga w końcu oddala się od jeziora, jedziemy dalej na zachód. Tu płaskowyż przecina rozległa dolina, znów zjeżdżamy spory kawałek w dół. Przed nami pojawia się jakiś rozległy i fajny wodospad, więc mimo że jest zimno i wietrznie, postanawiamy tam zajechać. Okazuje się że to Godafoss, jeden z największych wodospadów kraju. Jakoś go w ogólnie nie mieliśmy w planach, nie zdawaliśmy sobie sprawy ze czeka nas taka atrakcja. Dobrze, że był znakomicie widoczny z drogi. Idziemy kilkaset metrów i stajemy dosłownie nad pomniejszoną kopią Niagary. Wodospad tworzy piękny łuk, wypisz-wymaluj jak właśnie amerykański starszy brat. Robimy nieco zdjęć, ale nie idziemy już na drugą stronę, bo wymaga to dłuższego spaceru, a nam jest najzwyczajniej w świecie zbyt zimno na tym wietrze. Wracamy do samochodu i ruszamy dalej.



Droga wiedzie na północny-zachód i według mapy ma objechać jakiś górski grzbiet i zwrócić się na południe. Okazuje się jednak, że jest tu nowy tunel, długości 7 km, którego nasza mapa jeszcze nie uwzględnia. Tunel jest płatny 1500 koron, ale nie mamy alternatywy, bo stary wariant drogi jest w całości pod śniegiem. Automatyczna kamera robi nam zdjęcie, zastanawiam się jak zostanie z nas ściągnięta należność, ale pewnie wypożyczalnia potrąci sobie z mojej karty. Przed tunelem są wyraźne ostrzeżenia o ograniczeniu prędkości i obecności fotoradarów. Jazda trwa dłuższą chwilę, ale w końcu wyjeżdżamy po drugiej stronie górskiego grzbietu. Przed nami wody Eyjafjörduru a na jego drugim brzegu widać zabudowania Akureyri. To drugie co do wielkości miasto Islandii, stolica jej północnej części. Należy jednak pamiętać że na Islandii nie ma większych miast... Akureyri liczy 18 tysięcy mieszkańców, czyli tyle co jakieś niewielkie miasteczko w Polsce. Akurat na wodach fiordu jest wielki statek wycieczkowy. Śmieję się, że taka wizyta zwiększa ilość mieszkańców o połowę.

 
W nawigacji w telefonie wyszukuję jakiś niezbyt odległy kemping. Jest już pod miastem, a mapa sugeruje, że trzeba będzie podjechać drogą po górskim zboczu. Mijamy pas startowy lotniska, które rozlokowało się na końcu fiordu. Co ciekawe pas jest na wodzie, na takiej sztucznej wyspie. Pas jest skierowany na lini północ - południe, ale od południa fiord zamykają wysokie góry. Lądowanie bywa tu czasem dość specyficzne, bo piloci muszą mieć możliwość odejścia na drugi krąg, gdyby coś poszło nie tak. Dlatego nadlatują z północy, na końcu fiordu zataczają ciasną pętlę, zawracając na północ i jednocześnie ostro zniżając. Przyziemienie następuje tuż po wyrównaniu lotu po wyjściu z pętli. Niewątpliwie dla pasażerów tak akrobatyczny manewr jest sporym przeżyciem.

Skręcam w boczną drogę i wspinam się na wzgórze. Ciekawa sprawa, ale tu są... lasy! Cała Islandia jest pustynna i łysa, porasta ją głównie roślinność tundrowa. A tutaj, na samej północy, są spore ilości drzew. Dotąd widziane lasy to były raczej niewielkie kępki, ale tutaj jest naprawdę inaczej. Docieram w końcu do kempingu. Okazuje się, że można rozbić namiot, ale zastanawiamy się czy to dobry pomysł. Noc będzie lodowata, może sypnąć śniegiem. Przed kempingiem jest budynek, w którym jest stołówka i kuchnia dla turystów. Jak się okazuje jest też całe poddasze, na którym jest kilkanaście materaców. Może będziemy spali w sali z innymi osobami, ale za to w cieple i komforcie. Nie zastanawiamy się długo, wybieramy opcję spania na poddaszu. Prysznice są tu w cenie, bardzo porządne i bez limitu ciepłej wody.

Jemy coś, pijemy islandzkie piwko. Niebo jest czyste, poważnie zastanawiam się, czy nie uda się zobaczyć zorzy polarnej. Gdy jednak mija północ, niebo nadal jest jasne tak, jak kilka minut po zachodzie słońca. To niemal koło podbiegunowe, a mamy prawie połowę maja. Niestety nie ma szans aby w takich warunkach ujrzeć zorzę. Mimo że wcześniej w stołówce było kilka osób, to okazuje się, że wszyscy śpią w swoich kamperach i cały budynek jest tylko dla nas :) Nie dość, że śpimy w cieple i w komforcie, to jeszcze bez chrapania nieznajomych ludzi :)



Rano pogoda jest równie piękna jak wczoraj. Czyste, błękitne niebo, nawet wiatr wyraźnie osłabł. Jest zimno, około zera stopni, ale dziś nie jest to tak odczuwalne. Jemy śniadanie, pakujemy się. Dziś idzie sprawniej, nie mamy zgrabiałych rąk, a do tego nie trzeba zwijać namiotu na wietrze. Ruszamy w dół. Na pobliskiej stacji benzynowej tankujemy do pełna. Teraz już starczy paliwa do końca podróży. Droga prowadzi przez całe Akureyri. Miasto jak miasto, nie ma jakiegoś specjalnego ducha, ale niewątpliwie jest przepięknie położone. Taka typowa brama na północ, nad fiordem, otoczona wysokimi górami.




Nieco martwi mnie dalszy odcinek trasy. Według mapy musimy pokonać jakieś wysokie i rozbudowane góry. Okazuje się jednak, że droga prowadzi cały czas dnem ogromnej doliny. Góry są rzeczywiście wielkie i majestatyczne, kilka razy zatrzymujemy się na jakieś zdjęcia.




W końcu jednak dojeżdżamy do tabliczki informującej o tym, że droga osiągnie wkrótce 550 m n.p.m. i zimą konieczna jest jazda z łańcuchami na kołach. Teraz jednak sama droga nie jest ośnieżona, za to ośnieżone góry dostarczają wspaniałych widoków. Później droga opada w kolejną wielką dolinę.

 
Góry wreszcie się kończą, a my wyjeżdżamy na rozległą, zieloną równinę. Aż dziwnie wygląda to miejsce - to w końcu północna część wyspy. Spodziewałem się, że będzie tu jeszcze surowiej niż na południu, a tymczasem pasie się tu dużo owiec i koni islandzkich. Robi się wręcz ciepło. Muszę skręcić ogrzewanie i zdjąć z siebie polar. I nadal mi jest ciepło!




Droga pokonuje jeszcze kolejne, mniejsze pasmo górskie i znów trafia do pięknej, zielonej kotliny. Docieramy do miasteczka Blönduós. Widać morze! Skręcam w jego kierunku, pokonujemy urocze uliczki maleńkiej miejscowości. Docieramy na skalisty falochron. Ale widok! Morze jest spokojne i błękitne. W oddali widać góry w północno-zachodniej części wyspy. To rejon tzw. Fiordów Zachodnich. Początkowo mieliśmy tam również jechać, ale teraz zmieniamy zdanie. Rejon jest może i piękny, ale to niemal totalne bezludzie, duża część dróg to szutrówki, nie ma jak zrobić sensownej pętli.

 
Stwierdzamy, że zamiast do Fiordów Zachodnich pojedziemy na półwysep Snafellsnes. To bliżej Keflaviku, łatwiej zaplanować powrót. A z pewnością są tam piękne miejsca, jedno z nich nawet mamy w planach jako tzw. plan B. Na razie jednak stoimy na falochronie gdzieś nad Morzem Grenlandzkim i napawamy się pięknym dniem.

Nieco dalej na zachód są aż trzy atrakcje, które chcemy dziś zobaczyć. Jedna z nich to Hvitserkur - niesamowita skała w kształcie... trolla? słonia? No w każdym razie o ciekawym kształcie. A wcześniej, na drodze do niej, jest jakieś skalne miasto. Jedziemy na zachód i wypatrujemy drogi nr 711. Gdy w nią skręcamy miny nieco nam rzedną. To dziurawa szutrówka wysypana sporymi kamieniami. A do Hvitserkur jest 30 km w jedną stronę! Nie chcemy ryzykować jazdy osobowym samochodem, w dodatku nie naszym, po takiej drodze i na takim dystansie. Jeden głupi kamień może coś uszkodzić, a potem będziemy mieli nie lada kłopot. Z pewnym żalem odpuszczamy myśl o Hvitserkur, ale wracamy kilka kilometrów. Na południe od drogi nr 1, całkiem niedaleko, jest skalny wąwóz o głębokości kilkudziesięciu metrów, a jego dnem płynie rzeka. Nazywa się Kolugljúfur. Tam też trzeba dojechać po szutrze, ale raptem 6 km. Tyle można zaryzykować, szczególnie, że droga jest względnie równa.

Po kilkunastu minutach jazdy docieramy do niepozornego pola. Jednak kawałek dalej jest most, a za nim całkiem spory wodospad. Największa atrakcja jest jednak po drugiej stronie. Rzeczywiście jest to wąski kanion, głęboki na dobre 20-30 metrów. Dołem płynie spieniona rzeka. Całość z góry robi spore wrażenie. W dodatku można po skałach przejść niemal nad sam jego środek. Stąd widoki są jeszcze lepsze, choć trzeba uważać, bo jest wąsko, a nie ma tu żadnych zabezpieczeń. Robimy trochę zdjęć, chwilę odpoczywamy.


 
Od pewnego czasu zauważam, że południowy horyzont coraz bardziej ciemnieje. Wyżej ciągnie się rozległe zamglenie, w którym teraz tworzy się piękny i doskonale widoczny efekt halo wokół słońca. Jednak taki wygląd nieba zwiastuje nadchodzenie frontu i pogorszenie pogody. Oby jak najpóźniej, oby nie padało.

 
Wracamy do drogi nr 1 jakąś inną szutrówką, która nawet na pewnych odcinkach o dziwo jest asfaltowa. Ale ten asfalt jest jakiś bez sensu. Pojawia się ni stąd ni zowąd, droga jest idealna, a po 2 km tak jak się nagle pojawił, tak nagle znika i znów jest szuter. Po co ktoś zrobił tylko kawałek drogi asfaltowy, w dodatku gdzieś w środku pustej przestrzeni? Docieramy do głównej szosy i ruszamy dalej na zachód.

Dalej droga znów wspina się na jałowy i dziki płaskowyż. To znów ponad 400 m n.p.m. Całość pocięta jest licznymi wąwozami. Ruch choć i tak nieduży, to jednak staje się zauważalnie większy. Jesteśmy już w Islandii zachodniej, zbliżamy się do nieco bardziej cywilizowanych rejonów. Koleżanka wyszukuje ciekawostkę, którą uznajemy za wartą zobaczenia. To wodospad Hraunfossar - rzeka płynąca przez lawowe pola. Musimy skręcić w lewo, w stronę wnętrza wyspy i jechać tak dobre 40 km. Na szczęście tu już jest normalna, asfaltowa droga. Kierujemy się na miejscowość Reykholt. Przed nami widać długie, białe cielsko lodowca Langjökull. Już go widzieliśmy pierwszego dnia, z okolic wodospadu Gulfoss. Ale wtedy byliśmy po jego południowej stronie, a teraz zbliżamy się od zachodu.

 
Docieramy w końcu do parkingu. Jest tu nieco samochodów, na szczęście mimo wszystko ludzi jest niewielu. Płynie tu górska rzeka, a z pola zastygłej lawy tworzącego jej wysoki brzeg... wypływa cała masa strumieni spadających w dół efektownymi kaskadami. To niejako wielkie wywierzysko, czyli miejsce, gdzie rzeka podziemna wypływa na powierzchnię. Woda ma intensywnie niebieski kolor, pewnie jest zabarwiona podobnie jak ta w Błękitnej Lagunie. Nieco wyżej jest kolejny niewielki, ale bardzo ciekawy wodospad. Woda przepływa pod naturalnym skalnym mostkiem. Bardzo ciekawa forma, jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Ścieżka prowadzi też przez mostek na samo lawowe pole, zbieramy kilka ciekawszych odłamków pumeksu na pamiątkę.




Na parkingu stwierdzam, że koniecznie już trzeba coś zjeść. Mamy tylko wodę mineralną, ale lepsza taka niż żadna. Nalewam ją do menażki, zapalam gaz. Wiatr jest dość silny i razem osłaniamy płomień, aby gotowanie miało sens. Po kilkunastu minutach zalewamy ziemniaczane puree, kupione w Keflaviku pierwszego dnia. Smakuje bardzo dobrze, choć to przecież pseudożywność. Ale zapycha żołądek i pozwala oszukać głód. W końcu pakujemy się do samochodu i wracamy tak jak przyjechaliśmy. W pewnym momencie skręcamy kilkaset metrów w bok - jest tu drogowskaz do jakiejś atrakcji turystycznej. To jakieś termalne źródła śmierdzące siarką, ale w pobliżu jest spa z basenami. Fotografujemy same źródła, spa nas nie interesuje. Gdy dojeżdżamy do drogi nr 1 zmiana pogody staje się już wyraźna. Już nie ma czystego nieba i słońca, są chmury, ale na szczęście nie pada. Jedziemy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów na południowy zachód, do miejscowości Borgames. Chcemy zrobić małe zakupy, tu też zaczyna się biegnąca na zachód droga nr 54, prowadząca na półwysep Sneafelsness. Samo miasteczko jest niezwykle malownicze. Jest położone na wąskim pasie skał pomiędzy dwiema morskimi zatokami. Mimo to jest całkiem spore, jest tu duże centrum handlowe i market Netto. Robimy w nim zakupy i ruszamy drogą na zachód. Już po chwili jazdy trafiamy na kolejne pustkowie. Przed nami ładnie widać góry na półwyspie Sneafelsness, które wieńczy wielki wulkan pokryty lodowcem - Snafellsjökull. To wyniosła góra, to właśnie w niej Juliusz Verne rozpoczynał swoją "podróż do wnętrza Ziemi".

 
Kilkadziesiąt kilometrów przed nami jest bardzo fotogeniczne miejsce, które chcemy dziś odwiedzić. Najpierw jednak musimy pokonać rozległą, pusta równinę, a potem całkiem pokaźne góry, przez które droga prowadzi na północne wybrzeże półwyspu. Dalsza jazda przypomina mi już Lofoty - potężne i wyniosłe góry wystające wprost z morza, droga poprowadzona po groblach i małe osady, przytulone do skalnych ścian. Przed nami ukazuje się miejscowość Grundarfjordur. Miasteczko okazuje się całkiem spore i chyba nastawione na turystykę. Jest tu sporo pensjonatów, stąd są organizowane rejsy aby oglądać wieloryby i maskonury. To poza tym chyba główna miejscowość na półwyspie.




Dosłownie kilometr za miasteczkiem zatrzymujemy się na parkingu. Tu właśnie chcieliśmy dotrzeć. Przed nami piętrzy się Kirkjufell. To góra w kształcie stożka, częsty motyw na islandzkich widokówkach. Góra ma spore rozmiary, ale tylko stąd wygląda jak stożek. Z innych kierunków wygląda raczej jak skalna płetwa. Wieje okrutnie, ale zmuszamy się do wyjścia i podejścia ponad pobliski wodospad. Robimy kilka klimatycznych zdjęć.

 
Zimno przeraźliwie, poza tym jesteśmy zmęczeni po całym dniu. Podejmujemy decyzję, że najlepiej odżałować parę groszy i znaleźć znów nocleg pod dachem, nie szukać tu pola namiotowego. W tym wietrze spanie w namiocie będzie ekstremalnym przeżyciem, a to już w końcu nasz ostatni nocleg. Lepiej spędzić go komfortowo. Zachodzimy do kilku pensjonatów w miasteczku. Właścicieli nie ma, ale są telefony. Jednak ceny odstraszają. 15000 koron w jakimś pokoju w starym budynku poczty. Słabo. W innym miejscu chcą 12000. Tez niefajnie. Przypominam sobie jednak, że przed wjazdem do miasteczka, jakiś kilometr od niego, mijaliśmy samotny guesthouse. Może tam? Przez to, że nie jest w miasteczku pewnie będzie tańszy. Jedziemy na miejsce. Sam pensjonat jest nowy i bardzo ładny, a obok kolejny budynek dopiero powstaje. Jest tu duża wspólna kuchnia i nie tyle pokoje co wręcz apartamenty z widokiem na zatokę.

 
Nie ma właścicielki, ale znajdujemy telefon. Gdy dzwonię, pani łamaną angielszczyzną odpowiada, że będzie za kilka minut i żebyśmy poczekali. Cóż mamy do stracenia? Rzeczywiście po kilku minutach pani podjeżdża małym samochodem. Okazuje się, że apartament dla naszej trójki kosztuje 10000 koron. To około 300 zł, ale warunki są wręcz luksusowe. Godzimy się na tą cenę bez oporów. Nic lepszego nie znajdziemy. Cała przednia ściana to ogromne okna, z których widać całą zatokę i wszystkie góry wokoło. Kuchnia też jest świetnie wyposażona. Jemy kolację, odpoczywamy. Zachód słońca okazuje się wprost nieziemsko piękny. Najpierw to po prostu zachód słońca... ale po chwili chmury zostają oświetlone od dołu, tworząc niesamowity czerwono-fioletowy spektakl na niebie. Brakuje do pełni szczęścia tylko tego by się rozwiały i pojawiła się zorza polarna :) Zasypiamy błogo.





Gdy budzę się rano, okazuje się, że front przynoszący zmianę pogody nadszedł z całą stanowczością. Nie widać w ogóle gór, wszystko spowija mgła i leje jak z cebra. Błogosławię w myślach los, który zdecydował, że nie śpimy jednak w namiocie. Przy takim opadzie my może byśmy przetrwali, ale namiot trzeba by zwinąć mokry, a potem spędziłby dwa dni w bagażach... gdzie po prostu by zgnił. A tak mamy wszystko suche i nie jesteśmy przemarznięci. Temperatura to 2-3 stopnie, ale wilgotność powoduje, że odczuwa się to mało przyjemnie. Jemy śniadanie i pakujemy wszystko do samochodu, pakujemy też już wstępnie nasze walizki. O 16 mamy oddać auto w Keflaviku. Nie mamy już żadnych planów zdjęciowych, poza tym aura by to chyba uniemożliwiła. Dziś jest wręcz typowa pogoda dla Islandii, aż dziw że przez cały wyjazd mieliśmy bardzo dobre warunki. Jako że mamy jeszcze kilka godzin w zapasie, postanawiam podjechać do niezbyt odległego Stykissholmuru. To portowe miasteczko na północnym wybrzeżu półwyspu Sneafelsness. Położone jest na ciekawym, szkierowym wybrzeżu. Ponadto znam ja z powieści Toma Clancy'ego "Czerwony Sztorm" i chcę je zobaczyć. W książce w tym miejscu nastąpił desant wojsk NATO, które miały odbić z rąk radzieckich Islandię :) Miasteczko okazuje się rzeczywiście ciekawe, skaliste wybrzeże pełne wysepek robi wrażenie. Jest to spory jak na islandzkie warunki port. Robię kilka zdjęć, ale wkrótce padający deszcz zmusza mnie do powrotu do samochodu. Teraz już pozostała tylko droga powrotna.




Jedziemy przez pustkowia półwyspu Sneafelsness aż do Borgames, gdzie skręcamy na drogę nr 1. W planach mamy krótką, 2-3 godzinną wizytę w Reykjavíku. Ja juz tam byłem, ale moi towarzysze jeszcze nie, więc dla nich to swojego rodzaju atrakcja. Droga prowadzi skalistym wybrzeżem. Są tu ostrzeżenia przed porywistym wiatrem. Rzeczywiście, podmuchy są straszne, uderza on z taką mocą w samochód, że jadę niemal zygzakiem, podobnie zresztą jak inni kierowcy. Ruch zdecydowanie się zwiększa, to niezawodny znak, że zbliżamy się do stolicy kraju. Jest tu rozległa zatoka, którą kiedyś pokonywało się dość długą drogą wokół brzegów. Obecnie pod dnem zatoki prowadzi kilkukilometrowy tunel. Przypomina mi on norweski tunel na Nordkapp. Najpierw zjeżdża się stromo w dół, by potem przez kilka kilometrów stromo podjeżdżać. W końcu wyjeżdżamy na powierzchnię po drugiej stronie zatoki. Są tu już fotoradary, ruch coraz bardziej gęstnieje. Droga w końcu robi się dwupasmowa. Docieramy do ronda, gdzie pierwszego dnia odbiliśmy w stronę gejzerów. Zamknęliśmy pętlę wokół Islandii :). Teraz już włączam nawigację w telefonie, aby skierowała nas do centrum miasta. Jeszcze kilka kilometrów. Leje cały czas a do tego silnie wieje. Idealne wprost warunki na zwiedzanie ;) Gdzie teraz zaparkować? Znajdujemy jakieś osiedle blisko centrum, położone jeszcze poza strefą płatnego parkowania. Zostawiamy samochód w jednej z uliczek.

Ruszamy na spacer po mieście. Kieruję się mapą w telefonie. Byłem tu raz w życiu, pamiętam to tylko ogólnie. Kierujemy się na charakterystyczny kościół Hallgrímskirkja. To niemal symbol islandzkiej stolicy. Kościół jest zaprojektowany tak, że wygląda jak bazaltowe kolumny. Jego wysoka wieża góruje nad miastem, którego centrum to niemal wyłącznie niska zabudowa. Robimy kilka zdjęć, ale padający deszcz bardzo w tym przeszkadza.

 
Idziemy w dół jakimiś uliczkami, kupujemy jeszcze drobne pamiątki. Docieramy na większy plac na nabrzeżu. Jest tu Harpa - słynny budynek islandzkiej opery narodowej. Wchodzimy na moment do środka, podziwiamy misterne szklane wykończenie. Jeszcze kawałek spaceru pod samym falochronem. Wiatr jest bardzo silny i niesie ze sobą potoki deszczu. Mimo nieprzemakalnej, membranowej odzieży... i tak nasze ubrania robią się wilgotne. Na takie warunki nie pomoże żaden gore-tex, tu trzeba już pancernego morskiego sztormiaka.


 
Bez większego żalu kierujemy się w stronę samochodu, wracając do niego inną drogą. Spacer zajął 1,5 godziny. Przy lepszej pogodzie można by zobaczyć więcej, sama wycieczka byłaby też przyjemniejsza. Teraz to jednak lekka katorga.

Z ulgą zdejmujemy z siebie wilgotne kurtki. Jest godzina 14, mamy jeszcze sporo czasu do oddania samochodu, no ale co tu niby robić? Jedziemy już prosto na Keflavik. Na dwupasmówce łączącej go z Reykjavíkiem przeżywamy istny Armageddon. Przez drogę przewalają się szalone podmuchy wichury niosącej tony wody. Cieszymy się, że ta islandzka pogoda trafiła się dopiero ostatniego dnia. Spanie w namiocie w takich warunkach i właściwie również wyjście poza samochód jest w zasadzie wykluczone.

Docieramy do Keflaviku. Robimy jeszcze zakupy na powrót i do Polski. Każdy bierze ze sobą kilka skyrów, jakieś islandzkie słodycze itp. Mamy jeszcze chleb i masło, dokupujemy tylko plasterkowaną salami na drogę. Tankuję do pełna. Jedziemy do miejsca, gdzie mamy oddać samochód. To w innej części miasta niż go odbieraliśmy, bardziej na południu. Samo oddanie nie przedstawia żadnych problemów, wypożyczalnia jest mała, wręcz rodzinna. Panowie pozwalają nam zostawić bagaże w samochodzie, byśmy mogli przejść się jeszcze na spacer po Keflaviku. O dziwo teraz przestało padać. Co ciekawe, pan z wypożyczalni mówi, że jechaliśmy płatnym tunelem i trzeba to uregulować. Ma już ze sobą rachunek i terminal do kart :) System działa tu bardzo sprawnie. Reguluję należność.

Idziemy na spacer po Keflaviku. Samo miasto znam dobrze, złaziłem je wzdłuż i wszerz podczas poprzedniego pobytu. Idziemy do portu, mijając m.in. muzeum Rock'n'Rolla. Kupujemy jakieś pączki, bo w tym wszystkim nawet nie było jak podgrzać wody, by zalać ostatnie liofilizowane posiłki. Trudno, wrócą z nami do Polski, nie zmarnują się.


 
Oglądamy port, oglądamy ciekawe falochrony. Mijamy marinę i dochodzimy do chaty Gigantki. Odkryłem ją przypadkiem dwa lata temu. To postać wielkiego trolla, którym Islandczycy straszą dzieci. Sama Gigantka to sporych rozmiarów "śpiąca" postać, która do tego głośno chrapie. Moim znajomym to oryginalne miejsce bardzo się podoba. Gdy wracamy, mijamy też ciekawostkę - na trawniku leży dużych rozmiarów "ryba" ułożona z... wyłowionych z morza śmieci i plastików. Wracamy do południowej części miasta. Niby nic, a spacer to ponad 7 km. Wcześniej w Reykjavíku zrobiliśmy kolejne 7 km. Dzisiejszy dzień to chyba najbardziej aktywny ruchowo dzień wyjazdu.






Docieramy do miejsca gdzie stoi samochód z naszymi rzeczami w środku. Dzwonię pod podany numer telefonu. Sympatyczny pan wiezie nas na lotnisko, chwilę z nim rozmawiamy. Okazuje się że w Keflaviku nawet 40% populacji stanowią Polacy, że u niego pracowały kiedyś 4 polskie dziewczyny. Śmieje się że mówiły do niego "stary". Zna też określenie "stara dupa" :) Pan wysadza nas na lotnisku, dziękujemy jeszcze raz i wchodzimy do terminalu.

Teraz kilka godzin oczekiwania. Jest 18, a nasz samolot leci o 0:30. Ogólnie na lotnisku jest pusto. Nudzimy się nieco, zjadamy resztkę żywności, upychamy wszystko do walizek i ważymy je na wadze dla pasażerów. Wszystko ok, mamy nawet kilka kilogramów niedowagi każdy. Wreszcie odprawa, jakieś zakupy na bezcłówce. Sam boarding przeciąga się, obsługa (też Polacy) czeka na jakieś polecenia przez radio. Jakiś bałagan z tą odprawą, nic się nie dzieje i nikt nie wie o co chodzi. Jesteśmy już zmęczeni i poirytowani. Wreszcie wsiadamy do autobusu i po 200 m jazdy wchodzimy na pokład samolotu. Kołowanie i start. Szybko przebijamy warstwę chmur i naszym oczom ukazuje się wspaniały, krwistoczerwony północny horyzont. Jesteśmy jednak tak zmęczeni, że przesypiamy niemal cały lot. Budzimy się już nad Polską.  Gdy zaczyna się zniżanie, koleżanka zauważa przez okno... widmo Brockenu! Nazwa pochodzi od szczytu Brocken w górach Harzu, gdzie kiedyś je zaobserwowano. Gdy poniżej obserwatora jest chmura, a słońce jest za nim, to w odpowiednich warunkach widać własny cień otoczony tzw. glorią, czyli tęczową obwódką. Zjawisko bywa widywane w górach, według legend jego zobaczenie stanowi złą wróżbę. Ale gdy zjawisko zaobserwujemy po raz trzeci, wtedy zły czar pryska. W tym wypadku widzimy cień naszego samolotu otoczony barwną aureolą. Robimy kilka zdjęć. Wreszcie końcowe zniżanie i jesteśmy w Warszawie. Jest 6:30 rano. Pogoda fatalna, właściwie typowo islandzka - zimno, deszcz i wiatr.




Wspaniały i bardzo ciekawy wyjazd dobiega końca. Islandia okazała się łaskawa jeśli chodzi o pogodę. Było owszem zimno i wietrznie, ale też raczej słonecznie. To pozwoliło na cieszenie się widokami i samą drogą. Muszę jeszcze kiedyś wrócić na tą wyspę - chcę zobaczyć Fiordy Zachodnie i sam interior. Ale tu już trzeba wynająć terenowy samochód.

W naszej podróży po wyspie pokonaliśmy ok. 1900 km. Jechaliśmy głównie krajową drogą nr 1, czyli obwodnicą wyspy, ale też zapuszczaliśmy się w różne boczne drogi w ciekawych rejonach. Widzieliśmy wulkany, gejzery, pola gorących źródeł, ogromne lodowce, kamienne pustynie, wyniosłe szczyty górskie, fiordy, zielone równiny. Widzieliśmy foki, renifery i ogromne stada owiec i koni islandzkich. Niemal cała trasa to obcowanie z nietkniętą przyrodą. Było zdecydowanie warto zorganizować taki wyjazd. Islandia jest jednym z najdroższych krajów Europy, jeśli nie najdroższym. Całość, po podliczeniu wszystkich kosztów wyniosła około 3000 zł na osobę. Ale bilety lotnicze to praktycznie połowa tego kosztu! 1500 zł w obie strony od osoby. Całkowity koszt związany z wynajęciem samochodu, paliwem i wszelkimi opłatami to około 650 zł na osobę. Koszt wszystkich noclegów to około 330 zł na osobę. Tu naprawdę dużo zaoszczędziliśmy śpiąc w namiocie. Żywność z kolei to jakieś 200 zł na osobę. Nie jest źle jak na tydzień w tak drogim kraju.



Po tym wyjeździe waham się który kraj jest piękniejszy - Islandia czy Norwegia. Stawiam chyba znak równości, choć Norwegia oferuje jednak więcej, ale też jest znacznie większa i bardziej zróżnicowana, oferuje też o wiele lepiej rozwiniętą sieć dróg. Można tam tez bez większych problemów dotrzeć własnym samochodem, z pełnym wyposażeniem. Nie trzeba kombinować z samolotem i wynajmowaniem samochodu. Tak czy siak do Islandii warto jeszcze kiedyś wrócić :)