piątek, 30 listopada 2018

Rowerowe podsumowanie listopada i porównanie dwóch rowerowych lusterek

Listopad w tym roku jest wyjątkowo pogodny. Duża część miesiąca to były dni wręcz ciepłe, a po krótkim okresie mglisto-deszczowym przyszedł mroźny wyż i znów mamy piękną pogodę. Żal nie wykorzystywać takich warunków.

Po Maratonie Komandosa, który biegłem w zeszłą sobotę, mam zamiar nieco zmniejszyć ilość biegania. Właściwie to koniec sezonu, potrzeba małego odpoczynku, nazwijmy to roztrenowania. Nie oznacza to, że mam leżeć i nic nie robić, ale po prostu zmienić intensywność a przede wszystkim rodzaj ruchu. Jako że nadal delikatnie odczuwam trudy niedawnego biegu, to postanawiam ten czas wykorzystać na rower, szczególnie że w środku tygodnia wypadły mi aż dwa dni wolne z rzędu, co jest rzadkością.

Jest kilka stopni na minusie i wieje silny wiatr, ale co tam, kilka godzin da radę wytrzymać, trzeba się tylko ciepło ubrać. Widoczność jest za to wspaniała. Odpowiednio zabezpieczony od warunków zewnętrznych ruszam przez Wilanów i Siekierki, przecinając Wisłę mostem Siekierkowskim. Liczę że już względnie niedługo oddadzą do użytku most Południowy, co pozwoli na jeszcze ciekawsze warianty tras.



Na moście wieje bardzo mocno, nad Wisłą tworzy się coś w rodzaju korytarza powietrznego. Ruszam dalej, mijam osiedla Gocławia i docieram do Płowieckiej. Dalej lokalnymi uliczkami wjeżdżam do Marysina Wawerskiego. Dawno tu już nie byłem, sporo się zmieniło w tej kiedyś zupełnie peryferyjnej dzielnicy Warszawy. Powstało sporo nowych osiedli i sklepów. Chwilę się waham czy jechać do Starej Miłosnej, ale w końcu zniechęca mnie ruch samochodów. Odbijam na północ i przez uliczki Rembertowa dojeżdżam do lini kolejowej. Tu chwila przymusowego postoju - szlabany są zamknięte. Potem skręcam w ulicę Strażacką w stronę Targówka. Powstaje tu dwupoziomowe skrzyżowanie, ale na szczęście jest jakiś wariant pozwalający je pokonać rowerem. Jadę dalej na zachód, postanawiam podjechać jak najbliżej elektrociepłowni "Kawęczyn". Jej komin jest najwyższym obiektem w Warszawie, ma 300 m wysokości. Wyższy jest jedynie maszt radiowy RTCN "Raszyn" mający 335 m, ale on leży już poza granicami miasta. Pod sam komin oczywiście podjechać się nie da, bo jest na terenie zamkniętego zakładu.


Jadę dalej przez tereny Targówka Przemysłowego, docieram w końcu do ulicy Radzymińskiej. Teraz skręcam w stronę centrum miasta. Przecinam Targówek, potem uliczkami starej Pragi docieram do mostu Gdańskiego. I stąd Wisła prezentuje się pięknie.



Skręcam na południe, w stronę domu. Dopiero teraz odczuwam jak silny jest wiatr, bo wieje dokładnie w twarz. Cisnę, cisnę... a na liczniku w porywach prędkość 20 km/h. Wiatr nie dość, że silny, to jest jeszcze lodowato zimny. Mam go powoli dosyć, a do domu jeszcze kawałek.







Wreszcie docieram do domu. Przejechałem niemal 60 km, co może nie powala, ale biorąc pod uwagę niskie temperatury i siłę wiatru jest już odczuwalnym dystansem.

Kolejnego dnia nie mam już tyle czasu. Postanawiam dla odmiany wziąć rower górski i pojeździć nieco mniej cywilizowanymi drogami. Przecinam Las Kabacki i kierują się na południe. Ziemia jest ścięta mrozem, nie ma żadnego błota, jedzie się szybko. Co więcej, w lesie jest nawet szybciej niż na odcinkach asfaltowych, bo drzewa osłaniają od wiatru. Docieram gdzieś do Piaseczna, ale odbijam w lewo, w stronę Góry Kalwarii. Czas jednak nie pozwala mi na jakiś większy wypad, więc gdzieś na południe od Piaseczna odbijam w kolejną leśną drogę. Przecinam las, pola i łąki by znów wyjechać na asfalt. To już okolica Konstancina. Wjeżdżam jeszcze w las pod samym Konstancinem, gdzie jest coś w rodzaju ścieżki turystycznej.


Pora wracać do domu, mam mało czasu. Kieruję się na północ, przecinam Konstancin, potem jakieś pola i w końcu Las Kabacki. Docieram do domu. Wyszło raptem 35 km, ale raz że czasu mało, dwa że jednak sporą część jechałem polnymi drogami.


Pokuszę się też o małe porównanie dwóch lusterek, które używam w obu rowerach.

 
Oba są firmy Zefal, oba dobrze spełniają swoją rolę. To w rowerze szosowym jest malutkie i trzeba je bardzo precyzyjnie ustawić, bo nawet mała zmiana położenia powoduje, że nie widać tego co potrzeba. A ustawienia trzeba dokonać w czasie jazdy, co chwilę zajmuje byśmy byli zadowoleni. Lusterka ma trzy stopnie swobody i można je ustawić niemal w dowolny sposób, warto jednak mocno skręcić śruby poszczególnych osi, by lusterko nie zmieniało położenia przy wstrząsach. Nie można się po nim spodziewać, że będziemy wszystko widzieć jak na dłoni, ale jednak dobrze widać co jest za nami, co bardzo ułatwia jazdę po szosie. Oczywiście optymalnie widać w jakimś jednym konkretnym chwycie kierownicy, w innych już widzimy je pod nieco innym kątem, ale jakiś dramatycznych różnic nie ma. Gorzej jak mamy grubsze ubranie, bo rękawy mogą ja zasłaniać.


Lusterko które mam w rowerze górskim jest o wiele większe i widać w nim mniej więcej to samo co w lusterku samochodowym. Po co właściwie lusterko w rowerze górskim? Ja nie jeżdżę w jakiś typowo górskich terenowych trasach, a po prostu na wycieczki, więc często muszę jechać czy to w ruchu ulicznym, czy to nawet po ścieżce rowerowej, gdzie lusterko się bardzo przydaje. Jako że mam tzw. gripy ergonomiczne, to zamontowanie lusterka bezpośrednio w nich powoduje że nie można łapać za róg chwytu.



Jako że potrzeba jest matką wynalazków, to w gripie zamontowałem kawałek stalowej rurki, a lusterko dopiero w samej rurce, odsuwając je od rogu. Średnicę rurki "dopasowałem" za pomocą oklejenia jej szarą taśmą ;) działa doskonale. Lusterko można też łatwo ustawić, a potem mocno dokręcić śrubę w wybranym ustawieniu. Nic się nie rusza i nie zmienia, tkwi bardzo dobrze. Lusterko ma opcję złożenia go, więc tak bardzo nie wystaje co jest dość przydatne np. gdy chowany rower w piwnicy. W przypadku zawadzenia o coś w czasie jazdy - złoży się a nie urwie.

Oba lusterka uważam za jeden z najważniejszych i jak dla mnie - niezastąpionych dodatków. Polecam każdemu tego typu element do roweru.


A podsumowując listopad - było tego wszystkiego nawet sporo.


Łącznie 574 km na rowerze, w tym całkiem sporo wycieczek powyżej 30 km. Wszystkie przekraczające taki dystans zaznaczyłem na mapce. Najdłuższa wycieczka to 164 km do Elektrowni "Kozienice" i z powrotem. Liczę, że grudzień pozwoli na równie dużo aktywności :)



sobota, 24 listopada 2018

XV Maraton Komandosa w Lublińcu


Maraton Komandosa jest tradycyjnie rozgrywany w Lublińcu, bieg organizują Wojskowy Klub Biegacza "Meta" i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. Dziś odbyła się XV edycja biegu, dla mnie czwarta.

Bieg jest jednym z cięższych, o ile nie najcięższym biegiem na dystansie maratońskim w Polsce. Jest to bieg przełajowy, typu wojskowego, więc jest obowiązek startu w pełnym umundurowaniu polowym, w tym butach o wysokości minimum 18 cm i plecakiem o wadze minimum 10 kg. Jak ktoś chce naładować np. 30 kg - droga wolna. Ładunek nie jest przydzielany przez organizatorów, każdy ma sobie samodzielnie go zrobić. Ludzie noszą różne rzeczy - ciężarki od sztang i butelki z wodą, kamienie i worki z piaskiem, płyty od kamizelek kuloodpornych i jakieś ciuchy. Tak, ciuchy, bo jak wyjaśnić, że czyjś plecak mający podobnie jak mój nieco ponad 10 kg jest 3x większy od mojego?

Cala trasa biegu to tereny leśne - nie ma oczywiście żadnych punktów odżywczych, wolontariuszy z wodą itp. rzeczy znanych z miejskich maratonów. Wszystko trzeba mieć ze sobą, więc waga wzrasta. Tradycyjnie są to dwie pętle po 21 km, a na półmetku, będącego zarazem metą można sobie coś własnego zostawić przed biegiem - jakieś żele, batoniki, kanapki, wodę itp.

Uczestnicy to żołnierze z różnych formacji, strażacy, policjanci, strażnicy więzienni i miejscy. Słowem - służby mundurowe. Startują też oczywiście cywile z zachowaniem reguł. Najciekawszą postacią jest dla mnie ratownik górniczy biegający zawsze z kopalnianym aparatem tlenowym

Trasę miałem obieganą dość dobrze - zrobiłem na niej 3 maratony i 2 ultramaratony na 105 km. Pokonałem tą pętlę na zawodach 16 razy. Wiedziałem jak rozkładać siły, kiedy podgonić, kiedy zwolnić. W zeszłym roku ukończyłem bieg w 5 h 47 min. To dużo i niedużo. Jasne, że to dużo jak na maraton, ale należy pamiętać w jakim terenie i w jakim stroju się biega, a także ile jest na plecach. Standardem jest tutaj że wynik na mecie to jest wynik w jakim zazwyczaj biega się normalny maraton + minimum 1 godzina. Rekord biegu, wynoszący 2 h 55 minut został ustanowiony w naprawdę dobrych warunkach i zwycięzcy zawsze biegają powyżej 3 godzin, a są to maratończycy wysokiej klasy, robiący życiówki na 2:15.

Trasa znana i obiegana, a tu mała niespodzianka - w tym roku trasę całkowicie zmieniono. Tak żebyśmy się nie nudzili Jedynie pierwszy kilometr pokrywał się z poprzednią trasą, no i kawałek biegliśmy też poprzednią trasą ale w drugą stronę. A poza tym - wielka niewiadoma. Dziś było też dość ciepło, jak dla mnie za ciepło na taki bieg - nawet 7-8 stopni w ciągu dnia.

Start tradycyjnie z dużej łąki, gdzie może się zmieścić 600 osób w jednej lini. Tak - 600 osób. Śmieszna ilość jak na maraton, prawda ? Jednak jest to bieg na tyle trudny i specyficzny, że startuje tylko tyle osób i to nie tylko z Polski, bo byli też wojskowi ze Słowacji, Czech, Ukrainy (paraszutnicy ), Wielkiej Brytanii, Niemiec i pewnie jeszcze kilku innych krajów. Kiedyś startowała dziewczyna, Rosjanka, która przyjeżdżała na ten bieg z Orenburga! To miasto położone na Uralu. 4 dni jechała pociągiem, by móc tu wystartować.

Przed startem obowiązkowe ważenie plecaków, które trafiają do specjalnej strefy. Potem komenda - zakładamy plecaki i idziemy na start. Krótkie odliczanie w wykonaniu dowódcy JWK i ruszamy.





Nauczony doświadczeniem chcę biec jak najdalej równym, choć dość wolnym tempem. To o wiele lepsze na długim dystansie niż jakieś zrywy. Dlatego nie spieszę się. Tempo ok. 7 min/km. I tak z plecakiem powoduje to, że szybko robi się ciepło. Kawałek asfaltem a później już tylko leśne drogi. W stosunku do poprzedniej trasy - o wiele więcej dróg z kopnym piachem, co wyczerpuje siły, zmusza do kluczenia i poszukiwania bardziej twardych fragmentów. Piach i piach, nie może się skończyć. Wreszcie jakaś droga utwardzana kamieniami - tez mało wygodna sprawa. I mam wrażenie że delikatnie pod górę. Potem biegnie się nieco lżej, widocznie teraz jest z górki. Momentami nawet 6:30 km/h, ale sam się hamuję, bo to dopiero 12 km, a 3/4 trasy przede mną. Nie ma się co wyrywać. Tu obowiązuje zasada "wolniej jedziesz - dalej zajedziesz". A potem twarda leśna droga się kończy i zaczyna miękka łąka. Stopy bolą mniej, ale tempo od razu spada. Wzrasta też zużycie sił.


Wreszcie jakoś zawracamy w stronę miejsca startu. Tabliczki umieszczone co kilometr nie napawają optymizmem, bo ciągle daleko do półmetka. Potem odbicie w prawo, dobrych kilka kilometrów prosto, by na krótkim odcinku zawrócić w inną drogę i wrócić niemal w miejsce tego odbicia.



Potem znów długo prostą drogą przez las. Moje tempo nieco spada, ciężko już zmusić się do szybszego biegu. Bolą stopy, bolą ramiona. Wreszcie kawałek asfaltu i półmetek. Szybkie uzupełnienie wody w bukłaku, kilka gryzów banana, butelka izotonika za pas piersiowy i ruszam na drugą pętlę. 2 h 45 min za mną. Jeśli tempo utrzymam to zrobię bardzo satysfakcjonujący mnie wynik 5 h 30 min, ale wiem że nie da rady utrzymać takiego tempa na drugiej pętli. Biegnę wolniej, coraz wolniej. Nadal szybciej niż ludzie którzy już maszerują, ale tempo nawet mnie denerwuje.


Na 29 kilometrze przechodzę w szybki marsz, coś tam podjadam. Jak będzie to miejsce z górki to podbiegnę. Docieram tam wreszcie, powoli ruszam. Po 200 metrach... jak by mi ktoś wbił nóż w przywodziciel uda! Taki skurcz, że usiąść można, no ale nie można Rozciągam go chwilę. Rok temu miałem podobną historię. Ruszam dalej ale skurcz się powtarza. Boli jak diabli. Nie ma mowy o biegu, więc idę, ale tak też boli. Zaciskam zęby i po jakiś 300 metrach ból ustępuje, ale ja już tylko szybko maszeruję. Mogę zapomnieć o pobiciu swojego rekordu. Fajnie jak zejdę poniżej 6 godzin na mecie Kolejna próba biegu i znów skurcz. Bez sensu. Maszeruję. Wszyscy już maszerują. Zakapiory już są na mecie, ale nie każdy jest zakapiorem. Niektórzy podbiegają, ale i tak szybko wracają do marszu. Efekt jest taki że tracą więcej sił, a wcale nie są szybsi. Mijają kolejne kilometry, zaczyna padać.


Gdy na zegarku mija czas mojego rekordu mam jeszcze ponad 2,5 km do mety. Nawet poniżej 6 h nie będzie. Trudno, nie zawsze bije się rekordy. Wreszcie ostatnie strome podejście i meta. 6 h 13 minut. Medal, ważenie plecaka czy waga się zgadza. Chwila odpoczynku i czas na dojście do siebie.


Nowa trasa okazała się trudniejsza dla większości. Dzisiejszy zwycięzca (zresztą właśnie rekordzista trasy i 4-krotny triumfator), kpt. Piotr Szpigiel z Braniewa ukończył bieg w 3 h 12 minut. Dużą niespodzianką było dopiero 5 miejsce sierżanta Artura Pelo, który zazwyczaj dominuje w każdym tego typu biegu. Jest pewne usprawiedliwienie - Artur dwa tygodnie temu startował na wojskowych mistrzostwach świata w maratonie i biegł tam na maksa. Trudno by tak krótko później wygrał, albo był drugi. Choć zazwyczaj on i Piotr przybiegali pół godziny przed kolejnym zawodnikiem.

Na koniec dekoracja zwycięzców i w ogóle milion dekoracji dla każdego rodzaju służby, dla kobiet, mężczyzn, nagrody specjalne itp. No właśnie - kobiety. One mają tu jeszcze gorzej, bo choć przecież słabsze fizycznie od mężczyzn (chodzi o siłę) tak samo muszą nieść minimum 10 kg. Moja biegowa koleżanka, która razem ze mną ukończyła taki bieg na dystansie 10,5 i 21,1 km, tu niestety nie mogła wystartować. Kontuzja wyeliminowała ją na 2 miesiące z treningów, a pokonanie takiego biegu bez treningu i po kontuzji jest co najmniej mocno nierozsądne Za rok na pewno pokona tą trasę!

Dla tych co w 2018 roku ukończyli wszystkie biegi Komandosa, czyli 10,5 km, 21,1 km, 42,2 km i 105 km - specjalna statuetka Szlema Komandoskiego. Dla tych co ukończyli wszystkie biegi rozgrywane w Lublińcu - Setkę Komandosa, Bieg Katorżnika, Bieg o Nóż Komandosa i Maraton Komandosa - trofeum Szlema Lublinieckiego. Jako że ukończyłem wszystkie te biegi, to zgarnąłem obie nagrody . Zresztą - obie po raz trzeci



Bieg trudny, trudniejszy niż w zeszłych latach. Czy gorsza trasa, czy gorsze przygotowanie, czy może jednak nie robię się coraz młodszy? Nie wiem, ale nie tylko ja, ale też inni raczej nie poprawiali swoich czasów. Wyjątkiem była Patrycja Bereznowska - zwyciężczyni wśród kobiet. Pobiła rekord trasy biegnąć w... pożyczonych tuż przed startem butach, bo jej własne nie spełniały wymagań regulaminu.

Doświadczenie jak zwykle ciekawe No potem jeszcze powrót do Warszawy, ale senność mnie na szczęście nie męczyła i dotarłem bez problemów.

wtorek, 6 listopada 2018

Rowerowa wycieczka do Kozienic

Ostatnie dni znów są piękne. Aż nie chce się wierzyć że to już listopad. Jesień jest wyjątkowa w tym roku. Postanawiam wykorzystać tak dobre warunki na nieco dłuższą rowerową wycieczkę. Postanawiam zrealizować plan, który miałem w głowie już od dawna, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie - najczęściej właśnie pogoda albo brak czasu.

Moim celem jest druga co do wielkości (a pierwsza jeśli chodzi o węgiel kamienny) elektrownia w Polsce - odległa o ponad 70 km od Warszawy elektrownia "Kozienice". Obiekt jest bardzo fotogeniczny, dlatego zabieram ze sobą normalny aparat, który zajmuje mi pół plecaka. Do tego tabliczkę czekolady, jakąś suchą połówkę bułki, jabłko i 0,7 litra wody. Niby jest słonecznie, ale wiem, że to zdradliwe, więc biorę jeszcze ze sobą drugą koszulkę z długim rękawem (jedną już mam na sobie), dwa dodatkowe buffy, dodatkowe spodenki, rękawiczki, kamizelkę odblaskową i czołówkę jako zapasowe oświetlenie.

Wyruszam około południa. Trochę jestem zły na siebie że jadę tak późno, ale z drugiej strony powinienem być na miejscu w okolicy zachodu słońca, jak wszystko będzie pięknie oświetlone. Okazuje się, że wzięcie drugiej koszulki było bardzo dobrym pomysłem. Na tyle dobrym, że po dosłownie trzech kilometrach zatrzymuję się i zakładam ja na siebie. Teraz jest zupełnie dobrze, ale co będzie jak będę wracał po zmroku? Mam tylko odblaskową kamizelkę, ale to bardzo słaba ochrona przed zimnem.

Jadę przez Powsin, Bielawę, Konstancin-Jeziornę. Trochę wcześniej myślałem nad trasą - moim podstawowym celem było uniknięcie głównych dróg i jazdy w towarzystwie ciężarówek. W przedbiegach odrzucam drogę nr 79 na Sandomierz. To bardzo ruchliwa trasa, nie ma właściwie poboczy i jest bardzo niebezpieczna dla rowerzystów. Jednak moja znajomość podwarszawskich wsi i lokalnych dróg podpowiada mi, bym z Konstancina jechał prosto na południe, minął wysypisko w Łubnej, a potem przeciął drogę nr 79 i gdzieś bokiem minął Górę Kalwarię. A co dalej? A dalej tak samo kombinował lokalnymi drogami.

Droga za Konstancinem ma wygodne, szerokie pobocze, a właściwie pas przystosowany dla rowerów. Jedzie się nią szybko i bardzo dobrze. Docieram wreszcie do Łubnej, przecinam ruchliwą drogę nr 79 gdzieś w połowie pomiędzy Piasecznem a Górą Kalwarią. I znów lokalnymi, ale bardzo równymi drogami jadę przez Dobiesz i Sobików. Jest na tyle zimno, że zakładam dodatkowe spodenki, a co wrażliwsze części ciała dodatkowo izoluje buffem. To już sprawdzony patent z pętli wokół Tatr z października zeszłego roku. Przejeżdżam nad linią kolejową i dojeżdżam do kolejnej bardzo ruchliwej drogi - nr 50. Łączy ona Grójec z Górą Kalwarią i jest wykorzystywana jako taka dalsza obwodnica Warszawy - ruch TIR-ów jest bardzo duży. Na szczęście muszę nią jechać dosłownie kilkaset metrów i skręcam w lewo, znów w drogi lokalne w miejscowości Czaplinek. Po kilku minutach docieram do Wincentowa.



Teraz kieruję się w prawo - droga z początku jest bardzo dobra, ale szybko robi się coraz gorsza. Wokół mnie cały czas ciągną się rozległe sady. Podwarszawskie rejony to zagłębie sadownicze, tu akurat są głównie jabłonie. Intensywna woń owoców towarzyszy mi cały czas. Droga robi się w końcu szutrowa, choć na szczęście bardzo twardo ubita i moje szosowe opony nie mają większych problemów.



Po kilku kilometrach znów pojawia się asfalt. Kierując się mapą w telefonie skręcam na południe, w stronę miejscowości Zalesie. W Zalesiu kieruję się na wschód i wypatruję drogi na południe, która wkrótce ma się pojawić. Jadę, jadę... gdzie ta droga? Wyjmuję telefon - okazuje się że już ją minąłem, więc droga była jakaś wyjątkowo niskiej kategorii, skoro jej nie zauważyłem. Trudno, dojadę do głównej drogi prowadzącej do Warki i ruszę nią na południe. W miejscowości Konary dojeżdżam do drogi nr 731. Teraz czeka mnie kilka kilometrów w znacznie większym ruchu, aczkolwiek i tak chciałem dotrzeć do Warki, więc tędy będzie przynajmniej prosto nawigacyjnie.

Za Konarami jest dolina jakiejś rzeczki. Droga opada dość mocno w dół, rozpędzam się do niemal 50 km/h. Niestety dalej jest pod górkę... mimo mijających mnie ciężarówek i ogólnie sporego ruchu jedzie mi się jednak całkiem dobrze. Dość szybko docieram do Warki. Mijam dwa pomniki związane z lotnictwem, pewnie w okolicy musiało istnieć jakieś lotnisko, kojarzę że było coś w Nowym Mieście nad Pilicą.




Przecinam centrum miasta, wjeżdżam na uroczy i zadbany rynek. Ulicami niewielkiej "starówki" kieruje się w stronę drogi prowadzącej do Kozienic.




Teraz ostry zjazd w dół i już jestem poza miasteczkiem. Po chwili przejeżdżam nad Pilicą. Do zachodu słońca została jakaś godzina, muszę się spieszyć by zdążyć, a to jeszcze dobre 20 km. Za Warką ciągną się rozległe lasy. W 1944 roku były one areną bardzo ciężkich walk na tzw. przyczółku warecko-magnuszewskim. Armia Czerwona i 1. Armia Ludowego Wojska Polskiego sforsowały w tym rejonie Wisłę, a Niemcy rzucili wielkie siły by zlikwidować ten przyczółek. Całość zbiegła się w czasie z wybuchem Powstania Warszawskiego. Pod wsią Studzianki rozegrała się tu krwawa pancerna bitwa, z której zwycięsko wyszła polska brygada imienia Bohaterów Westerplatte. Kto oglądał "Czterech Pancernych" ten kojarzy zapewne to wydarzenie ;) Przyczółek obroniono i zimą 1945 roku stąd ruszyła tzw. operacja wiślańsko-odrzańska, która wyzwoliła terytorium Polski z wojsk hitlerowskich. W lasach jest mnóstwo lejów po pociskach, ciągną się długie linie okopów, często widać leżące po dziś dzień karabinowe łuski. W Magnuszewie znajduje się cały skansen dotyczący tych walk. Po drugiej stronie Wisły - w Wildze - jest pozostałość mostu, który wybudowali pod ogniem polscy saperzy. Teren ogólnie został już względnie dobrze wysprzątany, ale mimo wszystko w lasach jest duża ilość niewybuchów. Na szczęście ja nie idę na grzyby, a jadę gładką drogą i jedyne na co muszę uważać to samochody.

We wsi Grabów nad Pilicą skręcam na wschód. Jadę szybko, muszę zdążyć przed zachodem słońca. Mijam Dziecinów i wreszcie ze wzgórza widzę niezbyt już odległą elektrownię. Góra 7-8 kilometrów. Widok dodaje mi energii, więc cisnę jeszcze mocniej. W końcu docieram do drogi której chciałem tak bardzo uniknąć - czyli ruchliwej nr 79. To miejscowość Ryczywół, siedziba zarządu elektrowni. Widać, że dzięki obecności takiego zakładu gmina jest bogata - są zadbane chodniki i ścieżki rowerowe. Skręcam w jakąś lokalną drogę w stronę Wisły. Wreszcie zatrzymuję się. Elektrownia jest jak na wyciągnięcie ręki. A ja przejechałem 80 km i do domu mam drugie tyle. Wreszcie wyciągam z plecaka aparat. Robię kilka zdjęć. Słońce właśnie zachodzi. Czas wyliczyłem idealnie.






Postanawiam pojechać jeszcze kawałek dalej, jeszcze bliżej elektrowni. Aktualnie ma ona moc 4000 MW, ale jej wygląd zmienił się przez ostatnie lata. Kiedyś miała wysoki na 300 metrów komin. Było go widać z wielkich odległości, przy dobrej pogodzie nawet z wyższych budynków w Warszawie. Teraz jednak komin skrócono do 152 metrów. Wybudowano za to nowy blok energetyczny, o mocy aż 1075 MW. Nie ma on typowego komina, a funkcję tą pełni ogromna chłodnia kominowa. Starsze bloki chłodzą wodę w obiegach z użyciem wody z Wisły. Nowy blok ma chłodnię kominową, największą w Polsce i Europie. Ma ona aż 185 metrów wysokości (niewiele mniejsza znajduje się w Jaworznie, to rownież nowy blok energetyczny) i pełni funkcję zarówno wydalania spalin, jak i chłodzenia wody. Dwa w jednym. Jest tak wielka, że jest... wyższa od innych, zwykłych kominów. Szkoda że ten co miał 300 m został zmniejszony, ale i tak wszystko prezentuje się imponująco.



No cóż... pora wracać. Drogi jest spory kawałek, a powoli zapada zmierzch. Podpinam lampki do roweru, zjadam trochę czekolady. Ruszam z powrotem. Jeszcze na moment zatrzymuje się nad Wisłą, pod słupami lini wysokiego napięcia.



 
Cały czas rozważam czy jednak nie jechać drogą nr 79 na Magnuszew i Górę Kalwarię. Niby spory ruch, ale zero potrzeby nawigowania, bo po prostu jedzie się przed siebie. Jednak do Góry Kalwarii jest niemal 50 km i szlag by mnie trafił jechać taki kawał w takim skupieniu. I do tego po ciemku. Postanawiam nie kusić losu, tylko wracać tak jak przyjechałem, choć to nieco dalej.

Kawałek pokonany drogą nr 79 utwierdza mnie w przekonaniu, że wybrałem słusznie. Z ulgą zjeżdżam na kompletnie pustą drogę w stronę Grabowa nad Pilicą. Teraz już cisnę mocno, choć odczuwam kilometry w nogach. Robi się coraz chłodniej, postanawiam nie zwalniać, by dotrzeć do Warki zanim będzie kompletnie ciemno. Z wzgórza gdzie pierwszy raz widziałem elektrownię, robię jej tym razem ostatnie zdjęcie i wyjmuje z plecaka kamizelkę odblaskową. Jeszcze kilka kostek czekolady i ruszam dalej.


Gdy mijam Grabów robi się już w zasadzie ciemno, a ciemność pogłębia jazda przez las. Wreszcie Warka. Zjadam kawałek suchej bułki, chwilę chodzę wokół roweru, bo już lekko drętwieją mi palce u stóp. Już ponad 100 km na liczniku. Trzeba cisnąć dalej. Teraz ten najbardziej ruchliwy odcinek...

Jedzie się względnie dobrze, choć nie ma żadnych latarń i mimo lampki momentami jest tak ciemno, że po prostu niewiele widać. Wreszcie docieram do Konar, gdzie skręcam w lewo, tak jak przyjechałem jadąc w tamtą stronę. Zjadam jabłko, ale po głowie chodzi mi myśl czy bezczelnie nie "pożyczyć" sobie kolejnego z jednego z owocowych drzewek. Odpuszczam w końcu, do domu nie jest aż tak daleko by umrzeć z głodu. Mam jeszcze czekoladę i trochę wody. Przejeżdżam drogę w która miałem skręcić. Po prostu nie zauważyłem jej po ciemku. Wracam kawałek i skręcam jak trzeba. Rany boskie, jak tu ciemno! Nic nie widać! A za jakiś czas tu będzie ten szutrowy kawałek. Na skrzyżowaniu wyjmuję telefon i sprawdzam czy nie ma innej drogi. Okazuje się że jest, więc wybieram ten wariant. Zakładam też rękawiczki, plecak jest niemal pusty, jest w nim już tylko resztka czekolady i aparat. Przez sady, gdzie bardzo intensywnie pachnie jabłkami jadę gdzieś na północ. Na szczęście tu jest asfalt i to całkiem niezły. Ruch tu jest absolutnie zerowy. A na niebie piękne gwiazdy i ładnie widoczna Droga Mleczna. Wreszcie docieram do Wincentowa, a kawałek dalej do ruchliwej drogi nr 50 Grójec - Góra Kalwaria. Znów tylko kawałeczek poboczem i skręcam w stronę Czachówka. Pada mi bateria w lampce przedniej. Niestety jest to produkt Decathlona i ma niewielką pojemność akumulatora. Liczyłem, że starczy do Warszawy, ale nie starczyła. Zakładam czołówkę i od razu robi się lepiej, a ja na powrót staję się widoczny.

Ruch na drodze się wzmaga, to w końcu takie wieczorne godziny szczytu. Docieram w końcu do Łubnej, przecinam drogę nr 79. Niby blisko a ciągle daleko. Już powoli mam dość. Teraz wygodnym poboczem dla rowerów docieram do Konstancina, przecinam centrum urokliwego miasteczka. Jeszcze Bielawa, Powsin i Ursynów.



Jestem pod domem o 19:38. 6 godzin 41 minut czystej jazdy, łącznie niemal 164 kilometry ze średnią 24,4 km/h. I nadal zostało nieco czekolady i nieco wody ;) Jak widać na zdjęciu licznik rowerowy i zegarek z GPS nieco już rozjechały się na takim dystansie, ale nadal wynik jest zbliżony. Całkiem udana i całkiem fajna wycieczka. Ciesze się, że wreszcie zrealizowałem ten plan.

piątek, 2 listopada 2018

Czarnobyl 2018 - kolejny wyjazd do Strefy Wykluczenia

To mój dziewiąty już wyjazd do Strefy. Zbieramy się o 9 rano w poniedziałek, 22 października pod Pałacem Kultury w Warszawie. Czeka nas cały dzień jazdy i nocleg w Korosteniu. Pada nieco, jest mgliście i zimno. Grupa liczy 17 osób. Czas podróży mija względnie szybko, na samej granicy spędzamy może z 1,5 godziny, w tą stronę zazwyczaj nie ma większych problemów. Mijamy Kowel, Równe. W okolicy tego drugiego miasta ładnie widać wysokie chłodnie kominowe Rówieńskiej Elektrowni Jądrowej. W Sarnach jemy jakiś obiad i ruszamy dalej. Wreszcie wieczorem docieramy do Korostenia. Hotel jest całkiem przyzwoity, spałem tu w zeszłym roku. Wieczorem idziemy do miejscowej karczmy, ale nie można już nic zjeść, możemy tylko wychylić kilka kolejek i czas iść spać.


Zona - dzień pierwszy

Rano ruszamy około 8 w dalszą drogę. Na pobliskiej stacji benzynowej jemy śniadanie, jedziemy jeszcze kawałek w stronę Kijowa i skręcamy w lokalną drogę prowadzącą na północny wschód. Droga ma zniszczoną nawierzchnię i w naszym busie strasznie trzęsie. Wowa tradycyjnie już włącza film "Bitwa o Czarnobyl". Docieramy w końcu na punkt kontrolny Ditiatki. Tu wiele się zmieniło. Przed szlabanami są już dwa sklepiki z pamiątkami. Miejsce jest coraz bardziej turystyczne i takich zmian uniknąć się nie da. Przed nami stoi kolejka większych i mniejszych busów. Aż tylu turystów we wtorek rano? Okazuje się, że ktoś odpowiedzialny za przepustki nie dostarczył ich do policjantów. Nie mogą nikogo wpuścić. Czekamy dobre 2 godziny, nikt nic nie wie, telefony do zarządu Strefy też nic nie wyjaśniają. My tracimy niewiele, ale taka wycieczka która przyjechała tu na kilka godzin traci bardzo dużo. Na szczęście w końcu przepustki się pojawiają i po kontroli paszportów mijamy szlabany. Wołodia który na poprzednich wyjazdach był zawsze tak jakby opiekunem i tłumaczem grupy, do której i tak przydzielano przewodnika ze Strefy teraz jest już pełnoprawnym pracownikiem Strefy i licencjonowanym przewodnikiem. Nie musimy więc mieć nikogo dodatkowego, co nieco upraszcza sprawę.


Dzisiejszy plan zakłada krótką wizytę w Czarnobylu, aby ci co są tu pierwszy raz (czyli większość z naszej grupy) mogli zobaczyć park pamięci. Potem mamy odwiedzić okolice chłodni kominowych V i VI bloku i przed 17:00 być na stacji kolejowej Semichody pod samą elektrownią, bo musimy zdążyć na pociąg do Sławutycza. Gdy docieramy do Czarnobyla, Wowa załatwia wszystkie papierowe sprawy w zarządzie Strefy, a potem już idziemy na spacer przez park. Byłem tu przy każdym pobycie, znam go więc na pamięć i nie jest to już dla mnie szczególna atrakcja. Mimo wszystko robię kilka zdjęć, bo pogoda jest względnie ładna, a miękkie światło kontrastuje z granatowymi chmurami na niebie.


Po kilkunastu minutach wracamy do busa i ruszamy na północ, przekraczamy punkt kontrolny wewnętrznej strefy 10 km w Leliw. Po chwili jazdy zatrzymujemy się na obszarze opuszczonej i niemal w całości wyburzonej wsi Kopaczi. Jednym z ocalałych budynków jest przedszkole, często odwiedzane przez turystów. Jest tu kilka pomieszczeń i całkiem sporo pozostałości - lalek, obrazków, zabawek i łóżeczek. Sam budynek w czasie awarii został silnie skażony i choć potem go dokładnie umyto, to nadal pod jego ścianami łatwo odnaleźć "hot-spoty" przy których dozymetry wyraźnie zwiększają swoje odczyty.



Po dłuższej chwili wracamy do busa i przemieszczamy się o kolejne kilka kilometrów, skręcając pod nieukończone chłodnie kominowe. Najpierw jednak dojeżdżamy w okolice Instytutu Rybackiego, którego budynek stoi nad brzegiem jeziora Czarnobylskiego. A właściwie to stał... jezioro było zbiornikiem sztucznym, utrzymywanym dzięki ciągłej pracy pomp. Od kilku lat pompy są już wyłączone i jezioro niemal całkowicie wyschło - zamiast jednej wielkiej przestrzeni wodnej teraz jest już tylko kilka płytkich sadzawek. Brzeg najbliższej to kilkaset metrów od instytutu. Idziemy kawałek byłą groblą, potem obchodzimy instytut i na północ od niego mijamy wrak wozu strażackiego i jeszcze kawałek dalej - zardzewiałej koparki. Tu nigdy nie dotarłem, koparka jest dla mnie czymś nowym. Oddzielając się od grupy obchodzę budynki wokół i powoli wracam w stronę busa. Nad wysychającym jeziorem krąży jakieś wielkie drapieżne ptaszysko. To bielik! W Polsce bardzo rzadki ptak, tu jednak spotykany. Pierwszy raz widzę go na wolności. W okolicy latają też czaple, żurawie i kormorany. Ptasi raj!





Spotykam się z grupą przy samym instytucie, jeszcze szybka wizyta w środku. Stoją tu do dziś słoiki z dziwacznymi, zniekształconymi rybami. Takie małe potworki. Jednak za każdą wizytą znajduję je w innym pomieszczeniu... kto i po co je ciągle przestawia? Pewnie ludzie poszukujący ciekawych motywów do zdjęć, innego powodu nie widzę.



Wsiadamy w busa i jedziemy kawałek na drugą stronę chłodni kominowych. Ta która miała obsługiwać V blok jest ukończona w jakiś 60-70%, ta która miała obsługiwać VI blok to dopiero sam początek konstrukcji. Chłodnie jak zwykle porażają ogromem, a wejście do ich wnętrza robi wielkie wrażenie. Oczywiście, są większe chłodnie kominowe, choćby w Polsce, ale nie ma nigdy okazji by zobaczyć je tak namacalnie blisko.



Chodzimy po całym terenie, robimy masę zdjęć, mierzymy też poziom promieniowania w znanym hot-spocie w pobliżu. To 50-70 µSv/h, musi tam leżeć całkiem aktywna cząstka. Wreszcie wracamy do busa i jedziemy w stronę głównego budynku elektrowni. Jeszcze tylko kilka zdjęć z miejsca skąd ją najlepiej widać i dalej, pod główny budynek. Tu Wowa nieco opowiada o samej katastrofie, tłumaczy że z powodów bezpieczeństwa nie można robić w tym kierunku zdjęć samej elektrowni. Idziemy jeszcze na pobliski most, skąd zazwyczaj karmi się ryby. Pływa sporo karpi, ale żadnego wielkiego suma nie widać. Szkoda.



Jedziemy jeszcze kawałeczek dalej, na stację kolejową Semichody, która obsługuje kursujące do Sławutycza wahadłowe pociągi. Tutaj zostawiamy busa i bagaże, bierzemy ze soba tylko potrzebne rzeczy. Przechodzimy przez budynek stacji, tutaj kontrola paszportów i przepustek, a także kontrola dozymetryczna. Wszystko w porządku, więc wchodzimy na całkowicie zadaszony peron. Jeden z pociągów jest niemal pełen, odchodzi za chwilę. My spokojnie wsiądziemy w drugi, będzie można usiąść. W tej kolejce panuje ciekawy zwyczaj zajmowania sobie miejsc przez pracowników poprzez położenie czegokolwiek na siedzeniu - czapki, portfela, kluczy itp. Trzeba więc szybko siadać i nie marudzić. Niektórzy mają w ogóle swoje ulubione miejsca i są zaskoczeni że siadł na nich ktoś obcy :). Pociąg po chwili rusza, przejeżdża przez most na rzece Prypeć i wjeżdża na zupełnie niezamieszkałe i podmokłe tereny. Za oknem miga nam stadko łosi. Po kilku minutach jesteśmy już na terytorium Białorusi. W tym miejscu granica tworzy swoisty występ, a linia kolejowa biegnie prosto. W czasach ZSRR, gdy budowano kolej to nie miało żadnego znaczenia, ale teraz przez kilkanaście kilometrów przecina się terytorium innego państwa, by z powrotem wrócić na Ukrainę, uprzednio przejechawszy mostem nad Dnieprem. Po ok. 40 minutach jazdy wysiadamy w Sławutyczu. Miasto wybudowano już po katastrofie i ewakuacji Prypeci jako miasto dla załogi elektrowni i pracowników samej Strefy. To jedno z ostatnich miast powstałych w czasach ZSRR, podobnie jak Prypeć było planowane "z rozmachem". Jest tu wielki plac centralny, a różne dzielnice mają takie nazwy jak Tallin, Baku, Erewań, Moskwa itp. Śpimy w porządnym hotelu, klasy "europejskiej". Kolację jemy w dobrej restauracji "Stary Tallin". Wowa zamawia dla nas kolejkę jakiejś ukraińskiej pieprzówki, potem ciekawy drink "Zielony Meksykanin". Rano trzeba jednak wstać wcześnie by zdążyć na pociąg do elektrowni, nie można więc zbyt długo imprezować.


Zona - dzień drugi

Rano wstajemy przed 7 i jemy całkiem dobre śniadanie. Ważne by nie spóźnić się na pociąg, bo nie będziemy mieli jak wrócić pod elektrownię. Gdy wychodzimy z hotelu jest jeszcze ciemno. Na peronie czeka sporo osób, ale udaje nam się znów złapać miejsca siedzące. Pamiętam, że w zeszłym roku był o wiele większy tłok, a teraz jest wręcz spokojnie. Po 40 minutach dojeżdżamy do stacji Semichody, tam znów przechodzimy kontrolę paszportów. Wsiadamy do naszego busa i ruszamy w stronę Prypeci. Dziś cały dzień chcemy poświęcić na jej eksplorację. Mijamy budynki elektrowni, robimy kilka zdjęć przy słynnym pomniku powitalnym. Potem docieramy do szlabanu przed głównym wjazdem do miasta. I tu się zmienia, obok starego baraku powstał jakiś nowy, obok stoi też kilka toi-toi. Strefa jest coraz bardziej nastawiona na turystów. Dziś na szczęście jesteśmy niemal sami w rozległym mieście.



Nasz kierowca jedzie na północny koniec miasta, od skrzyżowania ulic Bohaterów Stalingradu i Al. Budowniczych. Stoją tu dwa 16-piętrowe wieżowce, a my chcemy wykorzystać wczesną godzinę i brak innych ludzi w Prypeci, aby wejść na dach jednego z nich. Należy pamiętać, że wchodzenie do budynków jest nielegalne nawet z przewodnikiem, a gdy takiego przewodnika na tym przyłapią - może on nawet stracić pracę. Wszystko więc odbywa się nieco konspiracyjnie. Idziemy w ciszy, a w miejscach gdzie dziwacznie rozwiązane schody wychodzą na balkony - przemykamy się jak najszybciej. Wreszcie wychodzimy na dach. Widok ładny, choć pogoda nie jest za specjalnie piękna. Chłodno, lekko mgliście i zanosi się na deszcz. Robimy sporo zdjęć i ruszamy w dół, z powrotem do naszego busa.


Podjeżdżamy kawałek w stronę centrum, do ulicy Sportowej i zatrzymujemy się przed szkołą nr 3. Tu mamy dobre pół godziny, by dokładnie obejrzeć cały budynek, wszystkie piętra i sale lekcyjne. Na zewnątrz właśnie zaczyna padać, więc nawet dobrze się składa, że jesteśmy w środku. Tą szkołę darzę pewnym sentymentem, podczas mojej pierwszej wyprawy do Prypeci był to pierwszy budynek do którego miałem okazję wejść i zrobił wielkie wrażenie. Szczególnie rozsypane w korytarzu setki małych masek przeciwgazowych. Potem dopiero się dowiedziałem, że maski rozsypano długo po ewakuacji miasta i nigdy nie używano ich wcześniej. Taka wystawka dla turystów.




Zaraz obok szkoły jest budynek basenu "Lazurowego". Oprócz głównego basenu jest tu również sala gimnastyczna, drugi mały basen dla dzieci i o dziwo - doskonale zachowane zbiorniki i elementy układu wentylacyjnego w podziemiach.



Zwiedzamy każdy zakamarek budynku, a potem całą grupą ruszamy w kierunku południowym. Przecinamy pas drzew, które rosły tu już przez katastrofą - stanowiąc coś w rodzaju parku miejskiego. Nadal wyróżniają się od wszystkich innych wyrosłych później bez ładu i składu. Idziemy do budynku, w którym nie miałem okazy jeszcze być. To poliklinika dziecięca. Ciekawy, kilkopiętrowy gmach położony na tyłach jednego z 16-piętrowych bloków w centrum miasta. W środku oprócz dziesiątek mniej lub bardziej zdewastowanych pomieszczeń, są też dwa niewielkie baseny rehabilitacyjne. W jednym z nich nawet do dziś jest woda i jakieś szyny, po których mogły tam dotrzeć dzieci na wózkach. Tu jakoś nigdy nie trafiłem i wszystko oglądam z dużym zaciekawieniem.


Dalej mijamy ulice Łazariewa i przechodzimy do budynku poczty. Są tu stare budki telefoniczne, ciekawe malunki na ścianach przedstawiające jakiegoś kosmonautę i kołchoźnicę i mnóstwo rozsypanych po podłodze kartek pocztowych.



Kolejnym punktem na naszym szlaku jest pobliskie technikum samochodowe. Budynek znajduje się w samym centrum miasta i z powodu bliskości ewentualnych strażników nigdy nie miałem okazji wejść do niego. Teraz Wowa daje nam 20 minut, więc z chęcią zwiedzam wszystkie piętra jednego ze skrzydeł i parter drugiego. Budynek jest ciekawy, choć w dużej mierze ograbiony z całego wyposażenia. W końcu opuszczamy go i idziemy do pobliskiego Domu Kultury "Energetyk". Tu dla odmiany byłem wiele razy i nie robi on już na mnie wielkiego wrażenia, choć oczywiście sam w sobie jest bardzo ciekawy. Ma dwie sale kinowe, dużą salę gimnastyczną, salę gdzie są zgromadzone propagandowe materiały, a nawet ring bokserski! Dla moich kolegów, którzy są tu po raz pierwszy stanowi to wszystko dużą atrakcję. Gdy spacerujemy po Energetyku, na dworze zaczyna się istna ulewa. Mam nadzieję, że szybko przejdzie, bo rozwalił mi się zamek w torbie od aparatu i średnio chce z nim po takim deszczu spacerować. Nie można jednak czekać po wieczność, wychodzimy w końcu z budynku i dość solidnie nas moczy. Chowamy się w szkole muzycznej, gdzie również są ciekawe rzeczy, takie jak sala koncertowa z stojącym do dziś fortepianem. Szkoła łączy się z kinem "Prometeusz", gdzie przechodzimy przez główną salę, teraz już całkowicie pozbawioną krzesełek. Wychodzimy na tyłach kina, w miejscu gdzie kiedyś stał pomnik Prometeusza. Po ewakuacji miasta pomnik przeniesiono pod elektrownię, gdzie stoi do dziś.



Deszcz na szczęście się kończy, a my zbieramy się przy busie w okolicy kawiarni "Prypeć". Za pomocą noża udaje mi się wypruć końcówkę suwaka z torby, zdjąć go i założyć od nowa. Działa! Rozwiązanie prowizoryczne, ale można ją przynajmniej zapiąć. Dostajemy ponad godzinę czasu, aby spokojnie zwiedzić cały kompleks budynków szpitala. Wowa wraz z trzema kolegami idzie do jakiegoś ustronnego pomieszczenia, by mogli ubrać się w ochronne stroje i potem zejść do piwnic szpitala. Tam są skażone stroje likwidatorów awarii i do dziś lepiej porządnie się zabezpieczyć przez radioaktywnym pyłem. Ja tam raz byłem, poza szalejącymi wskazaniami dozymetrów nie jest to nic ciekawego. Wraz z koleżanką idę pozwiedzać mniejsze, poboczne budynki kompleksu szpitala. Ten główny znam niemal na pamięć, a niektórych z tych mniejszych nigdy jeszcze nie byłem. Okazują się dość ciekawe, choć niewiele rzeczy w nich pozostało. Najciekawszy jest chyba oddział rentgenowski, gdzie jest pomieszczenie w którym do dziś znajdują się resztki aparatu RTG. Poza tym sporo medycznej dokumentacji, której nikt nigdy nie wywiózł. Obchodzimy cały kompleks, docieramy wreszcie do budynku głównego i też oczywiście zwiedzamy znane mi już z poprzednich wyjazdów pomieszczenia. W końcu nasz czas dobiega końca i wracamy do busa.

Teraz jedziemy do IV dzielnicy miasta, gdzie ruszamy na eksplorację szkoły nr 4. Szkoła jak szkoła - jest w niej wiele ciekawych rzeczy z czasów ZSRR. Sporo książek, pomocy naukowych, jakiś dziecięcych prac. Są nawet dwie tablice z tekstami hymnu ZSRR i hymnu Ukraińskiej SRR. Obchodzimy jeszcze szkołę wokoło, fotografuje smutny, zarośnięty i pokryty jesiennymi liśćmi plac zabaw. Pora wracać do busa.


Jedziemy na zachód, pod remizę straży pożarnej. Zaraz obok jest ciekawostka, która stanowi żelazny punkt każdego wyjazdu - napromieniowany chwytak od dźwigu. Niektóre jego elementy wykazują nawet 1500 µSv/h, czyli 1,5 mSv/h, a to już dość poważny poziom. Oczywiście kilka minut obok nie ma żadnego znaczenia, ale jest to chyba najbardziej skażona rzecz w Prypeci. Każdy oczywiście przykłada dozymetr, każdy robi jakieś zdjęcia. Jest to niewątpliwie spora atrakcja. Pora znów wracać do busa. Teraz na trochę opuszczamy miasto - musimy zjeść obiad. Podjeżdżamy pod elektrownię, do stołówki pracowniczej. Kontrola dozymetryczna, mycie rąk. Dobry, całkiem duży obiad z dwóch dań. Chwila odpoczynku i z powrotem wracamy do Prypeci.



Jedziemy do zachodniej części miasta, do słynnej fabryki "Jupiter", która działała jeszcze wiele lat po ewakuacji. Oficjalnie produkowała sprzęt elektroniczny, a nieoficjalnie mówi się o przerobie plutonu z elektrowni. Fabryka to cały kompleks budynków, ja wraz z jednym z kolegów i koleżanką oddzielamy się od razu od grupy i idziemy zwiedzać główny biurowiec. Wchodzimy po schodach na samą górę, robimy kilka zdjęć elektrowni i Prypeci. Pogoda jest teraz mocno zmienna - na przemian świeci słońce i pada deszcz. Czasami powoduje to ciekawe efekty na fotografiach.

 
Piętro po piętrze schodzimy na dół. Słyszę coś jakby warkot samochodu, potem jakieś głosy. Gdy wychodzimy z budynku wpadamy na dwóch ludzi w mundurach. Są równie zaskoczeni jak my. Nie jestem pewien kto to jest, ale pytają czy jesteśmy tu legalnie i z kim. A może to policja? Oni tak rożnie się tu ubierają, że można sie pomylić. Ci jednak względnie dobrze mówią po angielsku, więc mimo wszystko to chyba nie są policjanci, patrzą tylko czy mamy dozymetr i rozstajemy się. Przez dłuższy czas próbujemy zlokalizować resztę grupy. Normalnie Wowa ma ze sobą radio, ale teraz go nie wziął z busa, więc moje wywoływania nie dają żadnego rezultatu. Obchodzimy wokół obie hale produkcyjne, wchodzę do drugiej z nich i wreszcie natykam się na naszą grupę. Teraz idziemy już razem z nimi. Docieramy w końcu do miejsca, gdzie jeszcze nie byłem, mianowicie do jakiś dużych odstojników z wodą, coś jakby mini oczyszczalni ścieków? Nie wiem co to mogło być, ale kojarzy mi się właśnie z oczyszczalnią. Obok resztki kompleksu kilku niewielkich chłodni kominowych. Wowa pokazuje mi jeszcze jedną ciekawostkę, która wcześniej nie wpadła mi w oko - na jednym ze stołów stoją dwa duże grafitowe bloki z kanałami w środku. Takie jak w reaktorach RBMK. Prawdopodobnie są to bloki "szkoleniowe" ale i tak fajnie coś takiego zobaczyć.



Wracamy jeszcze do jednego z budynków administracyjnych, gdzie Wowa pokazuje nam saunę. Ja już ją kiedyś widziałem, ale niewątpliwie jest to ciekawostka. W ogóle na ścianach widać kalendarze z lat 90-tych, widać że fabryka pracowała w najlepsze, mimo zamknięcia miasta. A na zewnątrz pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie - a to deszcz, a to znów jasne słońce. Wreszcie wracamy do busa i opuszczamy teren fabryki. Jedziemy do pobliskiej komendy milicji. Przed nią stoi... najprawdziwszy patrol policji. Wowa na dzień dobry daje im... butelkę piwa. Uśmiechają się porozumiewawczo. Nie wiem czy już wcześniej był z nimi umówiony, że przywiezie im ożywczy napój, czy dał ot tak po prostu, by mieć z nimi dobre układy. Tu mnóstwo spraw załatwia się mając dobre układy, więc takie działanie może bardzo procentować. A że jest to łapówka z którą nikt się nie kryje? No cóż, Strefa to inny świat w innym świecie.

Idziemy do piwnic komendy, tam gdzie znajduje się milicyjna strzelnica. Potem wychodzimy przez areszt i spacerniak na jej tyły. Tu jest całe wręcz składowisko różnych porzuconych pojazdów. Ciekawe samo w sobie, można nieco się poprzyglądać co jeździło w tamtych czasach. A kawałek dalej kolejne ciekawe miejsce, gdzie jestem pierwszy raz. To miejska piekarnia - mały budynek z wysokim kominem. W środku cała zmechanizowana linia produkcyjna pieczywa. Bardzo ciekawe i pouczające jak to wszystko wyglądało. Ciesze się że tu trafiliśmy. To w sumie sam skraj miasta, okolica stacji kolejowej Janów. Robi się coraz później, zaczyna się zmierzchać. Pora wracać do busa i jechać do Czarnobyla. Nagle, już przy samym wyjeździe - stop! Prospektem Lenina idzie jakieś dziwne zwierzę. To jenot! Nigdy nie widziałem jenota na wolności. Ten albo jest chory, albo po prostu oswojony - nie boi się nas, zjada rzucane mu pod nos kabanosy. Możemy zrobić całą wręcz sesję zdjęciową. Kolejny dowód na to, jak przyroda przejmuje rejony zamieszkałe niegdyś przez ludzi.



W końcu wsiadamy do busa i ruszamy do Czarnobyla. Jeszcze kontrola dozymetryczna w punkcie Leliw i jesteśmy w miasteczku. Śpimy w hotelu "Prypeć", bo w "Dziesiątce" i "Polesiu" nie było już miejsc. To hotel w iście radzieckim stylu, zresztą miałem już okazję tu spać. Jest bardzo zimno, nie ma ogrzewania, a baba z recepcji uparcie twierdzi, że nie ma żadnych grzejników. Wowa próbuje coś negocjować, załatwiać, przekupić ją - nic z tego. Nie ma i nie będzie. W dodatku z kranów leci lekko tylko letnia woda. Kąpiel w obskurnej wannie jest bardzo mało przyjemnym doświadczeniem. Na szczęście mam ze sobą gruby i ciepły polar, który nieco ratuje sytuację w lodowatym pokoju, ale noc w temperaturze 10 stopni będzie kiepska... Idziemy jeszcze całą grupą do pobliskiego sklepu po małe zakupy. Ukraińska wódka nieco nas rozgrzewa, ale jesteśmy daleko poza strefą komfortu. No nic, trzeba być twardym!


Zona - dzień trzeci

Dziś mamy zwiedzać opuszczone wioski, głównie we wschodniej części Strefy. Rano idziemy na śniadanie w "Dziesiątce", a potem ładujemy się do busa i ruszamy na północ. Jeszcze małe zakupy w sklepie rożnych potrzebnych rzeczy na cały dzień. Wowa robi też większe zakupy dla samosiołów, których mamy dziś odwiedzić. Za Czarnobylem skręcamy w prawo, na most nad Prypecią. Mijamy go i po kilku kilometrach dojeżdżamy do punktu kontrolnego w Paryszewie. Policjanci niespiesznie sprawdzają przepustkę i otwierają szlaban. Ruszamy teraz na północ, nieprawdopodobnie zniszczoną i dziurawą drogą. Siedzę z tyłu busa, a tu rzuca jeszcze bardziej. Muszę się wręcz czegoś trzymać, by głową sufitu nie przebić. Masakra! A do Maszewa jest niemal 40 km takiej jazdy, ciężko nawet spokojnie pogadać.

W końcu, po godzinie męki zatrzymujemy się w Maszewie. Tu też już byłem, ale wieś jest duża i ciekawa i poza nami nie ma tu nikogo. W ogóle rzadko ktoś dociera tak daleko. W budynkach zachowało się naprawdę sporo pamiątek z przeszłości. Jedyne na co należy uważać, to bliskość białoruskiej granicy. Gdyby ją nieopatrznie przekroczyć, to można zostać aresztowanym przez pograniczników, a to oznacza naprawdę spore kłopoty. Tu nasza grupa rozdziela się, każdy właściwie idzie swoją drogą. Ja najpierw kieruję się do zabudowań kołchozu. Są tu duże i długie budynki, które kiedyś pełniły rolę magazynów i obór. Są nawet poidła dla zwierząt. Dalsze kroki kieruję na północ, pod granicę i z powrotem w kierunku samej wsi. Idzie ze mną koleżanka, która choć była w Strefie już dwa razy, to w Maszewie jest po raz pierwszy. Gdy wchodzimy między budynki nagle słyszę okrzyk bólu. Co się stało? Koleżanka nadepnęła na deskę z gwoździem, który przebił jej podeszwę buta, na szczęście nie wbijając się w stopę. Trzeba uważać nawet na takie rzeczy. Zwiedzamy budynek administracyjny, gdzie leży mnóstwo jakiś legitymacji i znaczków. A potem największy budynek w Maszewie, czyli szkołę. Jak na wieś to jest ona naprawdę duża i dobrze wyposażona. Jest tu mnóstwo książek, materiałów dydaktycznych, map itp. To chyba najlepiej zachowana szkoła w całej Strefie.


Idziemy w stronę centrum wsi, a potem znów skręcamy na północ. Docieramy wreszcie do automatycznej stacji kontroli skażeń, jakich na terenie Strefy jest wiele. W tym momencie odzywa się radio - Wołodia pyta gdzie jesteśmy, bo mamy wracać do busa. No cóż, przyspieszając kroku ruszamy z powrotem. Radio znów się odzywa ponaglającym tonem. Dobra, dobra, biec nie będziemy, ale maszerujemy żwawo i wreszcie docieramy do busa, gdzie siedzą już wszyscy. Pora wracać.

Kolejnym punktem gdzie zatrzymujemy się na dłuższą chwilę jest wieś Krasne. Jest tu świetnie zachowana cerkiew, w której - co ciekawe - do dziś czasem odbywają się msze. Cerkiew bardzo wyróżnia się od niemal wszystkich innych budynków na terenie Strefy - jest czysta, nie brakuje niczego, nic nie zostało rozkradzione. Dłuższą chwilę spędzamy w środku, potem grupa znów się rozdziela. Idę na cmentarz, na którym jeszcze nie byłem. Docieram do małego wzgórza, gdzie jest kilkadziesiąt starych grobów. Dla mnie ciekawostka, ale w sumie sam w sobie cmentarz nie jest jakąś wielka atrakcją. Wracamy do głównej drogi, zachodzimy jeszcze do lokalnego oddziału "banku" i do wiejskiego domu kultury. Pora jechać dalej.



Kolejnym przystankiem jest leżąca w pobliżu lini kolejowej Semichody - Sławutycz wieś Zimowiszcze. Tutaj musiało być jakieś niewielkie centrum rolniczo-przemysłowe. Są większe, kilkopiętrowe budynki, jest młyn zbożowy, jest też park maszyn, gdzie do dziś zachowały się rolnicze kombajny. Kawałek dalej idziemy przez zabudowania samej wsi i niewielki wiejski cmentarz. W oddali widać kolejną automatyczną stację pomiaru skażeń.



Jedziemy busem kolejne kilka kilometrów i zatrzymujemy się we wsi Starosilia. Tutaj nie ma niczego spektakularnego - zwykłe opuszczone chaty, wszystko bardzo zarośnięte. W jednej z nich jest jednak... zapas siana! Świeżego, mającego nie więcej niż kilka miesięcy. Kto i po co tu to zgromadził? A może tu też mieszka jakiś samosioł, o którym nikt nic nie wie? Kawałek dalej - ciekawa chata z wyplatanymi z wikliny zewnętrznymi ozdobieniami ścian. Pora wracać do busa i jechać dalej.

Po kilkunastu kilometrach jazdy po dziurach docieramy do Paryszewa. Tu znów policjanci niespiesznie wykonują swoje obowiązki, kontrolują czy ilość osób zgadza się z tym co jest w papierach i otwierają jeden szlaban, a potem drugi. Teraz jedziemy na południe, do samosiołów, których mamy dziś odwiedzić. Najpierw jednak zatrzymujemy się przy działającym nadal posterunku straży pożarnej. Praca tu musi być śmiertelnie nudna, ale strażacy są potrzebni, by ewentualny pożar skażonych terenów został szybko ugaszony. Mają kilka wozów, a nawet ciężki pojazd gąsienicowy wyposażony w lemiesze. Może on dokonać wyłomu w lesie, może zaorać pas ziemi, by ograniczyć pożar. Ma oczywiście armatkę wodną. Poczęstowany butelką piwa strażak pokazuje nam wnętrze kabiny. Jest niewiarygodnie ciasne, aż dziw jak ludzie mogą tu się wcisnąć i prowadzić takiego potwora.

Teraz czeka nas niemal 20 kilometrów jazdy. Droga jest równie dziurawa jak ta do Maszewa, a na niektórych odcinkach w ogóle nie ma asfaltu. Zimą jest nieprzejezdna. Rzuca nami na prawo i lewo, ale nasz kierowca jedzie szybko i pewnie. Wreszcie docieramy do wsi Teremczi, leżącej nad Dnieprem, a właściwie już nad Morzem Kijowskim, czyli sztucznym zalewem z wód Dniepru i Prypeci. Najpierw idziemy nad niewielką zatoczkę, gdzie stoi pordzewiały statek. Może to nawet wodolot z czasów ZSRR. Teraz to już kompletny wrak, ale ma dobre 50 m długości i jest bardzo fajną ciekawostką. Z jego pokładu ładnie prezentuje się całkowicie dziki w tych rejonach Dniepr.





Cofamy się kawałek i podjeżdżamy pod zagrodę, gdzie mieszka para samosiołów w wieku ok. 50-60 lat. Jak na samosiołów są względnie młodymi ludźmi, zupełnie sprawnymi i bez problemów radzącymi sobie w tym miejscu. Skromne gospodarstwo jest uporządkowane, mają gęsi i kury. Mają psa i koty, mają całe poletka z różnymi roślinami. Pędzą bimber na potrzeby swoje i odwiedzających ich ludzi. Wowa zostawia dużą torbę z zakupami. Oczywiście ci ludzie nią mają samochodu, nie mają jak dotrzeć do odległego o 30 km Czarnobyla gdzie jest najbliższy sklep. Takie zakupy to dla nich bardzo duże wsparcie. Są też uśmiechnięci i weseli, a poza tym bardzo gościnni - czeka nas nakryty stół, na którym stoją ogórki, jabłka, pomidorki, chleb i dwie duże butelki bimbru. Wygląda on niemal jak koniak albo whisky - ma ciemnobrązowy kolor. Wznosimy kolejkę za gospodarzy, potem kolejną za Wowę i kierowcę. I znów kolejną za gospodarzy. Trzy kolejki bardzo mocnego alkoholu robią swoje - wszyscy stają się jeszcze bardziej weseli i wylewni. Aż się nie chce wracać, ale jednak powoli trzeba się zbierać. Między sobą zbieramy jakieś pieniądze, każdy daje ile uważa za stosowne. Dla nas to grosze, a dla tych ludzi to całkiem pokaźna i ważna suma. Dziękuję naszemu gospodarzowi i wsuwam mu do ręki rulon banknotów. Koledzy jeszcze kupuja od niego bimber, który dostajemy w dużej, pięciolitrowej butli. Potem to się porozlewa do mniejszych. Dziękujemy i wsiadamy do busa.





Powrotna droga do Paryszewa mija "śpiewajaco" i wesoło. Bimber szumi w głowach i humory dopisują. Nieco się uspokajamy podczas policyjnej kontroli busa. Potem jedziemy... na wschód, a nie w stronę Czarnobyla. Po kilku kilometrach docieramy do KPP Paryszew, czyli do punktu kontrolnego przy wjeździe do Strefy. Jak się okazuje musimy tu przejść kontrolę dozymetryczną. Nigdy w tym punkcie nie byłem, więc oglądam go z ciekawością, choć jest na to kilka chwil. Potem zawracamy i jedziemy z powrotem przez wieś Paryszew i w stronę Czarnobyla. Zatrzymujemy się jeszcze na moście nad rzeką Prypeć i robimy kilka zdjęć samego mostu i widocznej w oddali elektrowni. Jest ładny wieczór.



W Czarnobylu jemy kolację w "Dziesiątce", robimy niewielkie zakupy na wieczór i wracamy do naszego zimnego hotelu. Równie zimno jak wczoraj! Na szczęście woda w kranie jest o wiele cieplejsza, można normalnie się wykąpać, choć i tak wychodzi się szczękając zębami. No i kolejny wieczór integrujemy się przy "Chortycji", "Moroszej" i "Kozackiej". Jutro jednak wizyta w elektrowni, należy zachować umiar ;).


Zona - dzień czwarty

Dziś jedziemy do elektrowni na wycieczkę z przewodnikiem po jej wnętrzu. Byłem na czymś takim dwa razy, ale to naprawdę ciekawe doświadczenie, więc idę i tym razem. Zresztą - gdybym zrezygnował, to czekałbym na całą grupę w busie. Bez sensu. Jesteśmy umówieni na godzinę 11, więc zanim tam pojedziemy, postanawiamy coś jeszcze obejrzeć poza samą elektrownią. Po śniadaniu w "Dziesiątce" i małych zakupach w sklepie w Czarnobylu jedziemy na północ i kawałek za punktem Leliw zatrzymujemy się na poboczu drogi. Zaraz obok w lesie ukryty jest ośrodek wypoczynkowy dla dzieci. Po chwili marszu znajdujemy się pomiędzy drewnianymi domkami wymalowanymi w postaci znane z radzieckich dziecięcych książek i kreskówek. Jest Wilk i Zając, jest Kiwaczek, są inne rysunkowe postacie, których nie znam. W czasach świetności ośrodek musiał tętnić życiem. Teraz tylko martwa cisza. Obchodzimy go, robimy nieco zdjęć i powoli wracamy do busa.


Kawałek jazdy w stronę elektrowni i skręcamy tym razem w lewo, w dziurawą drogę. Na jej końcu znajduje się eksperymentalny ośrodek rolniczy. Są tu wraki rolniczych maszyn, pozostałości bo kilku budynkach i co najciekawsze - trolejbus. Robimy całą serię fotografii, ale w zasadzie nie ma tu potrzeby być dłużej niż kilkanaście minut. Wsiadamy do busa i jedziemy dalej. Mijamy elektrownię, kierujemy się w stronę Prypeci. Skręcamy w lewo i po chwili dojeżdżamy do stacji kolejowej Janów, która bezpośrednio przylega do miasta. To dość ciekawe miejsce, nie wiedzieć czemu często nie uzyskuje się zgody na jego odwiedzenie. Ani tu nie ma wielkiego skażenia, ani niczego niebezpiecznego. Są za to pordzewiałe wagony kolejowe i lokomotywy. Takie stacje z takimi zdezelowanymi składami są nawet w Polsce, więc jak dla mnie nie ma tu niczego szczególnie atrakcyjnego. Mogę jednak po kilku już odwiedzinach na tej stacji stwierdzić, że wagony i lokomotywy sukcesywnie znikają. Kiedyś było ich sporo więcej. Za nami krok w krok biegnie kilka psów, które ciągle łakomie się na nas patrzą. Są przyzwyczajone że turyści dają im jakieś smakołyki. Koledzy rzucają kilka kabanosów, które zostają natychmiast połknięte. Pora pożegnać kudłate towarzystwo i wracać do busa.



Ruszamy znów w stronę elektrowni, ale jako że jest jeszcze nieco czasu, to jedziemy na północ od niej, do miejsca gdzie stoją jakieś budynki i wrak działa samobieżnego ISU-152. Nie jest to jednak wrak z czasów wojny. Muzealne już działo wyciągnięto w czasie likwidacji skutków katastrofy z jakiś wojskowych magazynów i użyto w akcji ratowniczej, a później tu porzucono.

Czas jechać pod samą elektrownię, gdzie zostawiamy w busie wszystko co nam nie będzie potrzebne w środku. Przypominam sobie w ostatniej chwili o noszonym zawsze w kieszeni nożu. Szkoda by było gdyby go mi na kontroli zabrano. Mam tylko dozymetr, aparat i oczywiście paszport. Wita się z nami nasza przewodniczka, Julia. Miła pani po 50-tce, przypomina mi taką dobrotliwą ciocię. Mówi co wolno, czego nie wolno, ale ogólnie niemal wszystko wolno, oprócz robienia zdjęć w miejscach gdzie są bramki bezpieczeństwa i wciskania guzików, szczególnie czerwonych ;). Ruszamy całą grupą do środka, poza nami są jeszcze dwie osoby z Niemiec które podpięły się pod naszą grupę, a są tu na małym, prywatnym wyjeździe. Przechodzimy wszyscy przez bramki wykrywacza metali, strażnik sprawdza nasze paszporty. Trwa to dość długo. W końcu jesteśmy za bramkami. Najpierw schodzimy do podziemi, do schronu, gdzie w sytuacjach awaryjnych może przebywać personel elektrowni. Czasowo może tam zmieścić się nawet 1500 osób. Pomieszczenie ma zapasy wody i żywności, łóżka, detektory promieniowania, własny generator prądu i system filtracji powietrza. Jest tu również wielki stół, gdzie zasiadają w czasie kryzysu wszyscy ważni i ważniejsi i podejmują decyzje. Stąd właśnie kierowano z początku akcją ratunkową w czasie katastrofy.



Wychodzimy ze schronu i kierujemy się już do samego serca elektrowni. Teraz musimy się przebrać w stroje ochronne. Nic wielkiego, zwykłe białe fartuchy, czepki i ochraniacze na buty. Dostajemy też rękawice i maski na twarz, ale teraz nie są one nam potrzebne. Przechodzimy przez kolejne bramki. Nasza przewodniczka telefonicznie zgłasza kierownikowi ochrony ile osób z nią przechodzi. Wchodzimy w tzw. Złoty Korytarz. Złoty z nazwy, bo rzeczywiście ściany są złotawego koloru. Po katastrofie obłożono oryginalne ściany takimi panelami, aby pod nimi ukryć skażenie. Idziemy i idziemy, w końcu skręcamy w lewo do pomieszczenia, które do dziś pracuje normalnie. To sterownia rozdzielni mocy. Tu są urządzenia kierujące pracą stacji transformatorowej i liniami przesyłowymi 750, 330 i 110 kV. Mimo że elektrownia nie działa, to system przesyłowy działa jak najbardziej, stąd potrzeba utrzymywania tego pomieszczenia. Po krótkiej pogadance i zrobieniu kilku zdjęć wracamy do korytarza.



Zbliżamy się coraz bardziej do Arki i schowanego pod nią Sarkofagu. Skręcamy znów w lewo, do sterowni III energobloku. Byłem już w sterowni I i II, a w tej jeszcze nie, więc z ciekawością wypatruję różnic. Ta jest nowocześniejsza, ma nieco inne tablice sterowania reaktorem i inaczej rozmieszczone przyciski. Jest mimo wszystko niemal taka sama. Oczywiście robimy sporo zdjęć, w tym zdjęcie grupowe. To niewątpliwie najciekawsze z dotąd odwiedzonych pomieszczeń.



 

Pod koniec wizyty wszyscy zakładamy rękawiczki i maski. Będziemy szli dalej w stronę Sarkofagu, więc poziom skażeń będzie rósł z każdym krokiem. Pamiętam z wcześniejszej wizyty, jeszcze przed nasunięciem Arki, że pod ścianami Sarkofagu w środku budynku było nawet ponad 100 µSv/h. Teraz jest sporo mniej, ale i tak dozymetry ćwierkają głośno i włączają się w nich alarmy. Mijamy tablicę poświęconą pamięci Walerego Chodemczuka - robotnika z elektrowni, który w momencie wybuchu był w pobliżu reaktora i którego ciała nigdy nie odnaleziono. Dlatego właśnie w tym miejscu jest tablica pod którą palą się znicze. Poprzednio była kawałek dalej, na ścianie starego Sarkofagu, ale po nasunięciu Arki została przesunięta w to miejsce.


 Idziemy jeszcze dalej, za zakrętem korytarza są główne pompy obiegu wody w reaktorze III. Są ogromne, mają po kilkanaście metrów wysokości. Robimy im trochę zdjęć, możemy nawet wejść na balkonik z którego lepiej je widać. Pora jednak wracać.



Znów przechodzimy przez całą długość korytarza mijając sterownie poszczególnych bloków. Docieramy wreszcie do bramek, gdzie znów Julia melduje naszą grupę dowódcy ochrony. Wychodzimy na zewnątrz, wyrzucamy do pojemników nasze maski i rękawiczki, w szatni zdejmujemy odzież ochronną. Teraz całą grupą kierujemy się na parter, gdzie znów przechodzimy przez bramki, a strażnik z uwagą wyszukuje nasze nazwiska na liście. Wreszcie jesteśmy po drugiej stronie. Ale to nie jest koniec wycieczki. Wsiadamy do zdezelowanego autobusu, który z pewnością pamięta czasy Breżniewa. Odgłosy jakie wydają silnik i przekładnia jednoznacznie pokazują, że oleju to nie widziały od lat. W sumie ciekawe przeżycie podróżować takim złomem. Jedziemy kawałek, do stołówki, gdzie jemy obiad.

Naszym złombusem jedziemy teraz na drugą stronę elektrowni, pod Sarkofag. Idziemy do pomieszczenia turystycznego, gdzie Julia pokazuje nam makietę Sarkofagu i dość długo opowiada o samym Sarkofagu i Arce. Jednak widząc znużenie większości naszej grupy dość szybko kończy. Schodzimy na dół, gdzie żegnamy się z naszą przewodniczką. Jeszcze kilka zdjęć pod pomnikiem likwidatorów i Arką i wracamy do naszego busa. Naszego normalnego busa :)



Jedziemy teraz do Prypeci, zaraz za szlabanem zatrzymujemy się i idziemy na dłuższy spacer po I dzielnicy miasta. Obchodzimy budynki szpitala, kierujemy się na wschód, w stronę Zalewu Janowskiego. Pogoda poprawia się, wychodzi słońce, a z nieba znikają chmury. Mam nadzieję, że tak już pozostanie. Najpierw wchodzimy na debarkader - pływającą przystań, która obecnie jest już na wpół zatopiona i smutnie przechylona stoi na brzegu. Dalej dochodzimy do budynków sanatorium. Tak, tak, w Prypeci było sanatorium. Całkiem spory, kilkupiętrowy budynek nad wodą. Zwiedzam kilka pięter, nawet wychodzę na dach, ale widoków stąd nie ma za szczególnych. Idziemy jeszcze dalej, do portu jachtowego. Są tu hangary i same jachty, obecnie już zupełnie nie nadające się do użytku. Co ciekawe, stoi tu taki zwyczajny, murowany dom. Prawdopodobnie pochodzi z czasów sprzed budowy miasta.


Dalej kierujemy się na południe, w stronę miejskich garaży i cmentarza. Na drodze natykamy się na policyjny patrol. Jadą zwykłym, nieoznakowanym Lanosem, ogólnie są ubrani dość "dowolnie", bo np. mają różne polary. Chyba nikt tu nie przestrzega szczególnie regulaminu mundurowego. Wowa trochę z nimi rozmawia, gdy dowiadują się, że jesteśmy z Polski, to jeden z nich z dumą rozpina polar i pokazuje polską koszulkę z napisem "policja" :). Zupełnie niedyskretnie pytają czy nie mamy jakiegoś alkoholu. Rzeczywiście nie mamy, ale w busie przecież jest 5 litrów bimbru od samosiołów. Wowa mówi żeby poszli do busa, a kierowca im da... nawet wymieniają się numerami telefonów :) Po prostu tak zdobywa się tu dobre "znajomości" co może zaprocentować w przyszłości. Idą z nami jeszcze kawałek, aż pod bramę cmentarza. Mamy dłuższą chwilę, wiec spacerujemy oglądając groby. Tu panuje całkiem spora radiacja, dozymetry pokazują nawet 15 µSv/h i to na całym obszarze. Jesteśmy dość blisko elektrowni, a tu trafiła fala opadu skażonego pyłu. Idę z kolegami nawet kawałek dalej, poza obręb cmentarza, gdzie są wraki różnych maszyn i samochodów. Gdy wracamy, policjantów już nie ma, ale Wowa dzwoni do kierowcy aby go ostrzec i aby przelał nieco bimbru do małej butelki, a resztę schował. Nie daj Boże, aby całość nam "zarekwirowali" ;). Korzystając z faktu, że policjanci się oddalili, możemy zrobić coś niezbyt legalnego ;) Wchodzimy na ostatnie piętro nigdy nie ukończonego budynku szpitalnego i po wysokiej drabinie wydostajemy się na dach. Stąd świetnie widać elektrownię i skąpaną w promieniach zachodzącego słońca Prypeć. Robimy trochę zdjęć i wracamy na dół.


Wowa opowiada, że nasi znajomi policjanci dziś złapali już 5 osób będących tu nielegalnie. Kiedyś za to groziły spore kary, a teraz mandat wynosi 700 hrywien. Jest do tego stopnia niski, że niektórzy ze Stalkerów celowo dają się złapać, aby z jakiegoś odległego rejonu uzyskać podwózkę do cywilizacji. Trochę dziwna sytuacja. Gorzej jeśli przewodnik robi z grupą coś nielegalnego i go złapią, bo może stracić licencję, a tu łapówka jest już sporo wyższa.

Kierujemy się w stronę busa, przechodząc jeszcze przez nieznane mi miejsce - duży okrągły plac otoczony ławkami. Tu odbywały się dansingi na świeżym powietrzu. Niby kilka razy przechodziłem w pobliżu, a jakoś nie wpadło mi to w oko.



W końcu wsiadamy do naszego busa i opuszczamy Prypeć. Ostatni punkt na dziś, to żurawie nad Zalewem Janowskim. Dojeżdżamy tam, idziemy kawałek polną drogą. Żurawie są jak zwykle bardzo majestatyczne, choć jak zwykle... w innej pozycji niż poprzednio. Kto, jak, a przede wszystkim po co obraca tak wielkie konstrukcje??? Z nabrzeża budynki Prypeci na tle wieczornego nieba prezentują się bardzo ładnie. Gdy wracamy do busa dostaję... lotniczą bombą od przelatującego kormorana. A niech go cholera weźmie! Robi się już niemal ciemno, wracamy więc do Czarnobyla. W hotelu zimno tak jak było przez poprzednie wieczory, ale przynajmniej znów jest ciepła woda w kranie.






Zona - dzień piąty

Dziś wracamy do Polski, rano musimy się więc spakować i wrzucić rzeczy do busa. Na szczęscie po całym dniu będziemy mogli wykapać się w "Dziesiątce" przed podróżą. Rano robimy jeszcze jak zwykle małe zakupy i minąwszy punkt kontrolny Leliw jedziemy aż do chłodni kominowych elektrowni. Tu skręcamy w wąską drogę i podjeżdżamy w pobliże V, a właściwie VI bloku elektrowni. Idąc w kierunku wielkiego czerwonego budynku najpierw mijamy wypełnione teraz wodą fundamenty niedoszłego bloku VI. Dopiero dalej dochodzimy do bloku V.




Mamy zachowywać się cicho, bo wejście tu jest nielegalne. Wchodzimy do wielkiej hali, która w zamyśle miała być halą maszyn, czyli miejscem gdzie miały stanąć turbogeneratory. Szybko jednak okazuje się że... nie jesteśmy tu sami. Z naprzeciwka błyskają jakieś latarki i słychać czyjeś głosy. Wowa gestem nakazuje odwrót. Nie ma zamiaru by ktoś, nie wiadomo zresztą kto, przyłapał go tutaj z grupą. Szkoda, no ale doskonale go rozumiem. To oznacza też, że nie wejdziemy z drugiej strony, do budynku reaktora. Byłem tam w zeszłym roku, więc nic nie stracę, natomiast w hali maszyn byłem po raz pierwszy. Robimy jeszcze nieco zdjęć i wracamy do busa.


Najpierw z powrotem jedziemy na punkt kontrolny Leliw, skąd Wowa zabiera pozwolenie na odwiedzenie Czarnobyla-2 i radaru DUGA. Jedziemy kilka kilometrów drogą z betonowych płyt. Nierówno i trzęsie, choć na szczęście mniej niż na drogach prowadzących do wsi. W końcu docieramy do wojskowego miasteczka i anten radarów. Od razu idziemy pod te ostatnie. DUGA zawsze robi ogromne wrażenie, a dla osób które są tu pierwszy raz to już w ogóle jest coś nieziemskiego.



Mijamy większą antenę, której odcięto wszystkie dolne drabinki. W tym roku miał tu miejsce śmiertelny wypadek, gdy nielegalny  Stalker z Białorusi spadł z anteny. Aby zapobiec takim wydarzeniom odcięto drabinki, ale... pozostawiono wszystkie wyżej. Dla kogoś zdeterminowanego i wyposażonego w kilka metrów liny to nie będzie wielki problem, ale fakt - normalni ludzie bez takiego wyposażenia nie wejdą. Co ciekawe nikt nie odciął drabinek z mniejszej anteny. Korzystamy z faktu że jeszcze nie ma tu nikogo poza nami i wchodzimy w kilka osób do poziomu skąd już widać elektrownię. To dobre 40 metrów nad ziemią, niemal połowa anteny. Można oczywiście iść dalej, na samą górę, ale nikt jakoś się nie kwapi. Drabinki są krótsze niż na dużej antenie i idzie się lżej, ale tak czy siak, to jest naprawdę duży wysiłek. Koleżanka z dołu robi nam grupowe zdjęcie i schodzimy na dół.




Teraz się nieco rozdzielamy, bo grupa z Wową idzie stałym "szlakiem" po korytarzach sterowni, a ja z koleżanką idziemy jeszcze na południowy wschód od małej anteny. Tam w lesie stoi piętrowy murowany dom. Jaką on pełnił funkcję? Nie wiem, prawdopodobnie była to jakaś wartownia lub budynek administracyjny. Wracamy wraz z towarzyszącym nam cały czas psem do budynku głównej sterowni. Tu pewnie nadal w środku jest reszta grupy. Chodzimy po ciemnych korytarzach, odnajdujemy główną salę taktyczną, centrum dowodzenia całego kompleksu. Kiedyś były tu wielkie ekrany i stanowiska operatorów, ale teraz to kompletna ruina.




Wychodzimy na dach budynku, skąd świetnie widać obie anteny. Wywołuję Wołodię przez radio, okazuje się że są właśnie w tym budynku tylko na dole. Po chwili spotykamy resztę i już w całości wychodzimy na zewnątrz.  Zaraz obok znajduje się pomocnicza sterownia, gdzie też jest dużo szaf z elektroniką, oraz najciekawsze chyba pomieszczenie, gdzie były prowadzone szkolenia dla załogi. Są tu schematy amerykańskich sił jądrowych, używanych przez nie pocisków i samolotów. Ciekawe miejsce.


Nasza dalsza trasa wiedzie przez garaże dla cięższych pojazdów, gdzie na ścianie wymalowane są lokalizacje wszystkich fabryk samochodowych w ZSRR. Potem idziemy jeszcze do koszar, ale byłem w tym budynku kilka razy i nie chce mi się tam wchodzić. Na moje oko ochronę obiektu stanowił batalion piechoty, bo koszary wyglądają właśnie na takie, co mieszczą cztery kompanie - po jednej na piętro. Idę za to na plac apelowy, gdzie jest do dziś sporo tablic propagandowych. Zaglądam też do stołówki i do kuchni. Są tu jakieś wielkie paleniska, na których musiano podgrzewać potrawy w kotłach.

Potem całą grupą idziemy w stronę miasteczka wojskowego Czarnobyl-2, gdzie mieszkały rodziny personelu. Mijamy kilka wycieczek... typowych wycieczek. Liczą po 50 osób, są to tacy najzwyklejsi, krzykliwie ubrani turyści. Aż dziwnie to wygląda w tym miejscu. Robi się po prostu tłumnie :/ Odwiedzamy budynek straży pożarnej, gdzie jest fajna makieta całego terenu. Potem odwiedzamy mały szpital, przechodzimy przez plac zabaw, gdzie są zbudowane z... odciętych dipoli samoloty i rakiety :) obchodzimy całe osiedle, na koniec odwiedzając szkołę. Zachowało się w niej sporo rzeczy, ale wygląda podobnie jak szkoły w Prypeci - ograbiona i zrujnowana. Wracamy wreszcie do naszego busa.





Zostało jeszcze kilka godzin, Wowa postanawia pokazać osobom które są pierwszy raz jak wyglądają takie najbardziej znane miejsca w samej Prypeci. Jedziemy do miasta, gdy docieramy na centralny plac to ciężko mi uwierzyć własnym oczom - stoi to kilka wielkich autokarów i kilkanaście busów. Wszędzie pełno turystów. Jest tu minimum kilkaset osób. Ciężko tak zrobić zdjęcie, by nikogo nie było w kadrze. Przeżywam istny wstrząs, bo nigdy nie byłem w Prypeci w weekend i czegoś takiego nie widziałem. Taki tłum odziera to miejsce ze swojego czaru. Idziemy na tyły DK Energetyk, do wesołego miasteczka. Tłum ludzi... Aż nie chce się tu być, no ale to w końcu punkt obowiązkowy dla każdej wycieczki, wizytówka Prypeci.


Przechodzimy na stadion... taki sam tłum. Ciężko o dobre zdjęcie.


 
Na szczęście ludzie znikają, gdy mijamy szkołę nr 5. Tutaj jest strzelnica sportowa, w której też jakoś nigdy dotąd nie byłem. Cieszę się, że ją zobaczę. Strzelnica to długi, liczący dobre 50 metrów korytarz w parterowym budynku. Resztki stanowisk strzeleckich i tarcz. Dużo całkiem nowych masek gazowych i pochłaniaczy. Miejsce ciekawe jak dla mnie.



Idziemy przez V dzielnicę, do przedszkola "Czeburaszka". Byłem tu już kilka razy, ale zawsze wizyta w takim budynku budzi emocje. Dziecięce zabawki, szafeczki, krzesełka... miejsce smutne i skłaniające do refleksji.


Spędzamy tu kilkanaście minut i ruszamy już w kierunku ulicy Bohaterów Stalingradu. Okazuje się, że tu również stoi kilka busów. Wsiadamy do naszego i opuszczamy Prypeć. Jedziemy do Czarnobyla, jeszcze na chwilę zatrzymujemy się przy pomniku strażaków.

 
Jemy obiad w "Dziesiątce", kąpiemy się i przebieramy. Pora jechać. Jeszcze mała sesja zdjęciowa przy tablicy miasta Czarnobyl i ruszamy dalej, do Ditiatek, gdzie przechodzimy ostatnia kontrolę dozymetryczną. Opuszczamy Strefę.


Droga powrotna

Kilkanaście kilometrów za Ditiatkami zatrzymujemy się jeszcze jak zwykle na zakupy w Iwankowie. Ja chcę jednak odnaleźć coś innego. W miejskim parku, kilkaset metrów od sklepu jest pomnik Wiktora Kibenoka - dowódcy zmiany strażaków z Prypeci, która przybyła jako jedna z pierwszych gasić płonący dach elektrowni w noc awarii. Wszyscy z tej małej grupy otrzymali tak wysokie dawki promieniowania, że kilkanaście dni później zmarli w szpitalu w Moskwie. Dowódca, który wyróżnił się szczególnie został pośmiertnie uhonorowany tytułem Bohatera ZSRR i Orderem Lenina - najwyższymi radzieckimi odznaczeniami. Pochodził z Iwankowa, dlatego tu znajduje się upamiętniający go pomnik. Po chwili zadumy idę jeszcze do sklepu po małe zakupy.



Jedziemy w stronę polskiej granicy, w Sarnach jemy jakąś kolację. Przed północą jesteśmy na granicy. Czekamy jakieś 3 godziny, dość krótko jak na podróż w tą stronę. Teraz sporo się zmieniło, każdy musi przejść ze swoimi bagażami przez skaner jak na lotnisku. To powoduje że celnicy nie rozgrzebują przypadkowych bagaży, ale z drugiej strony trzeba wypakować każdego busa czy autokar całkowicie, a to nieco trwa. No i teraz ciężko gdzieś przemycić jakiś ukraiński alkohol. Poza tym nie można teraz przez granicę przewozić żadnej surowej żywności, nawet kanapek.

Dalsza jazda to głównie sen, wreszcie ok. 6 rano jesteśmy w Warszawie. Dobiega końca kolejna ukraińska przygoda, wiem jednak że nie jest to wyjazd ostatni.



A to mapa gdzie zaznaczyłem wszystkie nasze przemieszczenia się w obszarze Strefy w czasie tego wyjazdu. Łącznie ok. 520 km, z czego 100 km pociągiem, 360 km busem i ok. 60 km pieszo.