Pod koniec marca 2018 roku brałem po raz drugi udział w biegu, którego pokonanie podpada już pod niewielką "wyprawę". Do rzeczy więc.
To mój drugi ultramaraton na dystansie ponad 100 km. Bieg niby nazywa się "Setka Komandosa", ale kilometrów jest 105. Bieg, podobnie jak inne podobne ale na krótszych dystansach (10, 21 i 42 km) organizuje WKB "Meta" Lubliniec i Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca. To pięć 21-kilometrowych pętli w lasach pod Lublińcem. W tym roku nieco zaostrzono przepisy - w mundurze polowym, wojskowych butach i plecakiem 10 kg trzeba było przebiec pierwszą pętlę. Drugą już tylko w mundurze. Kolejne pętle - jak kto woli, można było się przebrać w strój sportowy. Mówiąc wprost - pełen maraton w umundurowaniu, z czego pierwsze 21 km z obciążeniem. A kolejne półtora maratonu już dowolnie.
Sam dojazd do Lublińca okazał się nie lada wyzwaniem. Środkowa i południowa Polska przeżyła gwałtowny atak zimy. Wyjazd z Warszawy zajął mi niemal godzinę! Na A2 nie dało się jechać szybciej niż 90 km/h, a po skręceniu na A1... dopiero się zaczęło. Kilka okropnych wypadków, przewrócone TIR-y, korek goniący korek. Cała jezdnia zasypana śniegiem. I zawsze jakiś matoł z włączoną opcją nieśmiertelności który jedzie slalomem i wciska się na centymetry. Silny wiatr. Cały czas wielkie skupienie za kierownicą i stres. Za Częstochową na lokalnej drodze niby lepiej, ale przede mną ktoś jadący 30-40 km/h. I nie da się wyprzedzić. Do Lublińca dotarłem o 20:45, po 6 h jazdy. A start biegu o 22.
Szybko przebrałem się, na wydzielonym kawałku podłogi w sali gimnastycznej przygotowałem sobie rzeczy na przepaki. Jakieś kabanosy, żele, picie. Przez tą długą i nerwową drogę nic właściwie nie jadłem, bo nie było jak. Na szybko wciągnąłem bułkę i banana ;). Jak mi ten skromny zapas energii miał wystarczyć na 100 km i to w takich warunkach? Stwierdziłem, że będę się tym martwił później.
Założyłem na siebie dwie termoaktywne koszulki, kurtkę softshellową i dopiero na to mundurową bluzę. Buffa na twarz, drugiego na głowę i nieprzewiewną czapkę. Mój plecak razem z bukłakiem ważył 12 kg. Kilka minut po 22 start i ponad 200 osób ruszyło w trasę.
Warunki były bardzo ciężkie. Mróz sięgał -10 stopni, w miejscach mniej osłoniętych lasem wiało i to bardzo mocno. Sypał gęsty śnieg. Leśne drogi pokrywała warstwa lodu, biegło się po tym ciężko, maszerowało również. Co chwila jakieś poślizgnięcie, ale najgorsze było to, że każdy krok to lekkie cofnięcie nogi o kilka cm. Tempo gorsze niż na suchym, a do tego większy wysiłek. Szybko okazało się że... zamarzł mi ustnik w camelbagu. Grzałem go w dłoni, ruszałem przewodem. W końcu lodowy korek puścił i zdołałem się napić przeraźliwie zimnej wody. I tak jeszcze kilka razy na pierwszej pętli. Do tego padły mi baterie w czołówce - energii starczało na góra minutę po włączeniu. A co i rusz trzeba było sobie gdzieś przyświecić by się nie zabić. Nocą w lesie naprawdę jest ciemno ;) Gdy dobiegłem do końca zostawiłem ciężki plecak i wziąłem inny, mniejszy, do którego przełożyłem tylko camelbaga. Do kieszeni jakieś żele i batoniki. Świeże baterie do czołówki. Na tym mrozie wszystko twardniało na kamień, batonika nie szło ugryźć! Złapałem jakąś kanapkę, bo byłem strasznie głodny. Zjadłem jej może z połowę... przy dużym wysiłku ciężko się je takie normalne pożywienie. Okazało się że camelbag zamarzł i to definitywnie, więc miałem teraz 2 kg lodu na plecach, taki dodatkowy balast. To okrążenie w sporej części maszerowałem szybkim krokiem, ale przynajmniej miałem oświetlenie ;). Zastanawiałem się co dalej. Pewne było, że nad ranem będzie jeszcze zimniej, a nie zamierzałem już brać plecaka, który bądź co bądź osłaniał od wiatru. No i dylemat - zachować buty wojskowe czy zmienić je na sportowe? Munduru zdejmować nie chciałem - raz że chciałem bieg ukończyć w mundurze, a dwa że... był cieplejszy niż sportowe ciuchy. Po ukończeniu kolejnej pętli zmieniłem jednak obuwie - było równie śliskie, ale sporo lżejsze. Wziąłem już tylko nerkę z batonikiem i małym termosem. Założyłem też na siebie kamizelkę, którą dostawaliśmy w pakiecie startowym. Przyznam że ten patent zastosowała połowa zawodników i bardzo pomagało się izolować od nieprzyjaznego środowiska. Trzecia pętla, przez wschodem słońca - katorga. Rok temu łapał mnie na niej największy kryzys, w tym roku tak samo. Skrajne zmęczenie, halucynacje (dlaczego między drzewami widzę nagrobki? Aaa... to nie nagrobki tylko po prostu śnieg), wyenergetyzowanie i przeraźliwe zimno. Tempo spadło, tu głównie marsz a nie bieg. Nerka z termosem jakoś uwierała w plecy. Wilgotny, zaśnieżony mundur zamarzał, kurtka była sztywna jakby była użyta z drewna. Zrobiło się w końcu jasno, a ja jakoś dotarłem do końca pętli. Zostawiłem nerkę. Tylko kilka łyków izotonika, kilka kostek czekolady. I w drogę. Nie wziąłem nic do picia, myśląc że jakoś to będzie. Jakoś było, ale kiepsko ;) Po połowie pętli suszyło mnie strasznie, nie byłem w stanie przełknąć gryza kabanosa. Było mi mdło od energetycznego żelu a nie mogłem go popić. Zaczęła mnie do tego pobolewać lewa stopa. Ale powiedziałem sobie ze mam nie narzekać jak panienka. To podziałało. Znalazłem w końcu leżącą przy trasie butelkę z resztką wody. Jak ona smakowała! ;) Dotarłem do końca pętli, co ciekawe na ostatnich kilometrach odzyskując w cudowny sposób siły i nawet nieco biegnąc. 80 km za mną, teraz już wiedziałem że ukończę bieg, choć czułem że czas będzie sporo gorszy niż rok temu. Tym razem byłem mądrzejszy, bo wziąłem butelkę izotonika i garść kostek czekolady, które schowałem do kieszeni. Nie martwiłem się że się roztopią, raczej martwiłem się czy dam je rade pogryźć ;) O dziwo - mogłem biec! 80 km w nogach a ja mogłem biec. Pobiegłem więc, choć trudno to nazwać szybkim biegiem. Raczej szybkim szuraniem ;) A o dziwo bieg mnie męczył mniej i mniej bolał niż bardzo szybki marsz. I w dodatku był szybszy. Kolejne kilometry, nikogo w zasięgu wzroku. Miałem wrażenie że jestem ostatni na trasie, w pewnym momencie dogonili mnie żołnierze w terenowym wozie i spytali czy wszystko ok. Oczywiście że ok! Ale pomyślałem że oni już "zwożą zwłoki" z trasy i ze jestem ostatni. Do mety dobiegłem (90% całego ostatniego okrążenia biegłem, czym byłem zaskoczony) w czasie o 42 minuty gorszym niż rok temu. Ale biorąc pod uwagę ciężkie warunki i wydłużenie odcinka z 10 kg plecakiem do 21 km, a także fakt że całą trasę pokonałem w mundurze - mimo wszystko jestem zadowolony. Okazało się że wcale ostatni nie byłem, za mną biegło jeszcze ponad 30 osób. Gdy znalazłem w pobliżu nocleg i wskoczyłem pod kołdrę, nie byłem w stanie napisać SMS-a, by skurcze nie łapały mnie nawet w palce u rąk. Nie spałem od ponad 36 godzin, przejechałem 300 km w ciężkich warunkach a potem jeszcze przebiegłem 105 km :) Zmęczenie wygrało i zasnąłem jak dziecko.
Mogę śmiało powiedzieć że był to mój najbardziej ekstremalny bieg w życiu. Rok temu było ciężko, ale jednak wyraźnie lżej. Kombinacja stroju, obciążenia, dystansu, dodatkowych stresów, głodu i zimowej pogody zrobiła swoje. Cieszę się że dotrwałem do końca. Zawsze człowiek czegoś się o sobie dowiaduje przy takich przedsięwzięciach :) Aplikacja run-log wyliczyła że spaliłem 7400 kcal :P trzy dzienne zapotrzebowania ;) o ile można takim wyliczeniom wierzyć.
Te warunki nie przeszkodziły sierżantowi Arturowi Pelo z Lęborka wygrać z wspaniałym czasem 8 h 55 min! Artur też całość cisnął w mundurze, ale dwa razy szybciej ode mnie. Nie miał dziś żadnej konkurencji, biegł w zasadzie samotnie, bo drugi zawodnik był na mecie niemal godzinę później. Artur pobił własny rekord tej trasy o ponad pół godziny.
Wśród kobiet zwyciężyła mistrzyni świata w biegach 48-godzinnych Patrycja Bereznowska z czasem 10 h 32 min.! Poprawiła zeszłoroczny rekord kobiet o... 2,5 h :)
Jak widać - nie ma złych warunków, są po prostu dobrze i źle przygotowani zawodnicy