Ostatni tydzień spędziłem na Ukrainie, moim celem była Strefa Wykluczenia wokół Elektrowni w Czarnobylu.
Jest to mój ósmy już wyjazd do Strefy. Pierwszy raz wyruszamy z Warszawy nie wieczorem, a o 9:30 rano. Tak zazwyczaj podróż się przesypiało, a teraz trzeba czymś będzie się zająć przez cały dzień. Pogoda jest taka sobie, ale w sumie nie powinno mieć to dla nas znaczenia. Czytam książkę, oglądamy jakieś filmy. W Lublinie dosiadają się jeszcze dwie osoby - Benia i Marcin, których znam już z innego wyjazdu. Razem jest nas siedem osób, grupa mała i kameralna. Granicę w Dorohusku przekraczamy bez problemów, idzie bardzo sprawnie. Zatrzymujemy się na jakiś obiad w Sarnach, potem pod wieczór dojeżdżamy do Korostenia. Tu będziemy spali, tym razem w ogóle nie ma w planie dojazdu do Kijowa. Dla tych co już byli po kilka razy na Ukrainie to w sumie żadna strata. Hotel jest spory, ale nasze pokoje są takie sobie. Miały być lepsze, ale podobno była jakaś awaria rury i pozalewało je. Mamy więc co mamy. Idziemy do pobliskiej gospody na jakieś piwko, omawiamy z Wołodią plany na wyjazd. Pora już spać. Jutro z samego rana jedziemy prosto do Strefy.
Rano pogoda zapowiada się naprawdę ładnie. Pakujemy się do busa i ruszamy do Strefy. Najpierw jednak na stacji benzynowej jemy jakieś śniadanie, pijemy kawę. Pogoda robi się coraz lepsza. Do granicy Strefy jedzie się jednak około dwóch godzin. Wowa jak zwykle puszcza jakis film o Czarnobylu, jednak jestem nieco zrażony do tych dokumentów - kolejna amerykańska produkcja mówiąca ogólnikami, szukająca sensacji i wielu miejscach mijająca się z prawdą. Docieramy w końcu do punktu kontrolnego Ditiatki. O dziwo i tu się zmienia. Teraz obok szlabanów i posterunku stoi... sklepik z pamiątkami jednej z ukraińskich firm organizującej wycieczki do Strefy. Dołącza do nas Alosza, nasz przewodnik. Sympatyczny młody chłopak, kojarzę go, musiałem go gdzieś widzieć na którejś z poprzednich wypraw. Standardowo podpisujemy się pod oświadczeniem o zaznajomieniu się z przepisami Strefy. Kolejna biurokratyczna sprawa, bo tych absurdalnych przepisów nikt nie przestrzega. Np. o zakazie picia alkoholu czy palenia tytoniu na terenie Strefy. Zarówno alkohol jaki i papierosy można najzupełniej legalnie kupić czy to w hotelowym barze czy to w sklepach w Czarnobylu. W samym Czarnobylu zatrzymujemy się na kilka minut. Dla tych co tego jeszcze nie widzieli - pomnik anioła i Park Pamięci.
Jest to mój ósmy już wyjazd do Strefy. Pierwszy raz wyruszamy z Warszawy nie wieczorem, a o 9:30 rano. Tak zazwyczaj podróż się przesypiało, a teraz trzeba czymś będzie się zająć przez cały dzień. Pogoda jest taka sobie, ale w sumie nie powinno mieć to dla nas znaczenia. Czytam książkę, oglądamy jakieś filmy. W Lublinie dosiadają się jeszcze dwie osoby - Benia i Marcin, których znam już z innego wyjazdu. Razem jest nas siedem osób, grupa mała i kameralna. Granicę w Dorohusku przekraczamy bez problemów, idzie bardzo sprawnie. Zatrzymujemy się na jakiś obiad w Sarnach, potem pod wieczór dojeżdżamy do Korostenia. Tu będziemy spali, tym razem w ogóle nie ma w planie dojazdu do Kijowa. Dla tych co już byli po kilka razy na Ukrainie to w sumie żadna strata. Hotel jest spory, ale nasze pokoje są takie sobie. Miały być lepsze, ale podobno była jakaś awaria rury i pozalewało je. Mamy więc co mamy. Idziemy do pobliskiej gospody na jakieś piwko, omawiamy z Wołodią plany na wyjazd. Pora już spać. Jutro z samego rana jedziemy prosto do Strefy.
Rano pogoda zapowiada się naprawdę ładnie. Pakujemy się do busa i ruszamy do Strefy. Najpierw jednak na stacji benzynowej jemy jakieś śniadanie, pijemy kawę. Pogoda robi się coraz lepsza. Do granicy Strefy jedzie się jednak około dwóch godzin. Wowa jak zwykle puszcza jakis film o Czarnobylu, jednak jestem nieco zrażony do tych dokumentów - kolejna amerykańska produkcja mówiąca ogólnikami, szukająca sensacji i wielu miejscach mijająca się z prawdą. Docieramy w końcu do punktu kontrolnego Ditiatki. O dziwo i tu się zmienia. Teraz obok szlabanów i posterunku stoi... sklepik z pamiątkami jednej z ukraińskich firm organizującej wycieczki do Strefy. Dołącza do nas Alosza, nasz przewodnik. Sympatyczny młody chłopak, kojarzę go, musiałem go gdzieś widzieć na którejś z poprzednich wypraw. Standardowo podpisujemy się pod oświadczeniem o zaznajomieniu się z przepisami Strefy. Kolejna biurokratyczna sprawa, bo tych absurdalnych przepisów nikt nie przestrzega. Np. o zakazie picia alkoholu czy palenia tytoniu na terenie Strefy. Zarówno alkohol jaki i papierosy można najzupełniej legalnie kupić czy to w hotelowym barze czy to w sklepach w Czarnobylu. W samym Czarnobylu zatrzymujemy się na kilka minut. Dla tych co tego jeszcze nie widzieli - pomnik anioła i Park Pamięci.
Potem Alosza załatwia kilka urzędowych spraw w budynku
administracyjnym i ruszamy w stronę Prypeci. Mijamy granicę strefy
dziesięciokilometrowej w Leliw. Po raz pierwszy widzę elektrownię z
nasuniętą Arką. Wygląda to nieco dziwnie... przyzwyczaiłem się do widoku
starego Sarkofagu. No ale kiedyś musiało to nastąpić, reszta pozostała
bez zmian. Mijamy szlaban w Prypeci i zostawiamy busa nieopodal. Wołodia
ostrzega nas, że w ciągu ostatniego roku sytuacja w Prypeci mocno się
zmieniła. Zamiast milicji jest tu wreszcie policja, która dość serio
traktuje swoje obowiązki. Po mieście poruszają się uzbrojone patrole i
generalnie trzeba bardzo uważać z wchodzeniem do budynków. Oczywiście
nadal się to robi, szczególnie w takich małych wyspecjalizowanych
grupach jak nasza, ale jest to nielegalne i trzeba działać dość
"partyzancko".
Z początku idziemy do budynku dworca autobusowego. Byłem już tu, ale
tylko raz i to cztery lata temu, więc chętnie zobaczę to miejsce
ponownie. Potem idziemy pod pobliski pomnik Przyjaźni Narodów i do
hotelu robotniczego. Zwiedzamy kilka pięter, ale większość pomieszczeń
jest pusta. Ogólnie nasza grupa rozdziela się. Benia i Marcin idą
zobaczyć coś co sami mieli w planach. Paweł i Tomek też mają coś innego
do zwiedzania. Ja, Wowa, Kamil i Darek po opuszczeniu hotelu
robotniczego idziemy na jego tyły. Jakoś nigdy tu nie trafiłem, w sumie
tej części I dzielnicy nie znam. Jest tu spory kompleks sportowy
"Budowlaniec". Sala gimnastyczna pokaźnych rozmiarów i kilka magazynów.
Obok jest... nadal działająca pralnia dla pracowników Strefy. Sala
gimnastyczna ma przegniłą podłogę, ciężko się po tym chodzi. Za to przed
jej wejściem są dwie rzeźbione w drewnie postacie. Ciekawa sprawa.
Dalsza droga prowadzi na tyły kompleksu szpitala, a potem do pływającej
przystani - debarkadera. Byłem tu kilka razy, nie robi już na mnie
większego wrażenia. Potem idziemy jeszcze dalej na wschód, do
sanatorium. Wchodzimy na jego dach, jednak budynek ma tylko trzy piętra i
drzewa wiele zasłaniają. Kierujemy kroki do przystani jachtowej.
Żaglówki o zmurszałych już kadłubach, przysypane stosami jesiennych
liści... może to wygląda nieco smutno, ale bardzo malowaniczo. Dalej
przemieszczamy się pod nieoddany nigdy do użytku budynek oddziału
chirurgicznego szpitala. Ma 7 pięter wysokosci, ale jest w dość surowym
stanie. Tu znów Benia z Marcinem oddalają się. Spotykamy się z grupą z
Napromieniowani.pl, witam się z Krystianem. Alosza zostaje z nimi by
pogadać, Wowa z nami idzie wokół garaży na niezbyt odległy cmentarz. To
dość ciekawe miejsce. Jest tu raz, że sporo grobów dzieci, dwa że
zauważam groby z krzyżami, krzyżami prawosławnymi i... takie z
radzieckimi gwiazdami. Widocznie prawdziwi komuniści nie chcieli mieć
nic innego na nagrobkach. Leży tu też kilku wojskowych, którzy sądząc po
odznaczeniach widocznych na portretach - wiele dokonali na wojnie, albo
sprawnie potrafili zrobić karierę w polityce. Obok cmentarza jest
jeszcze wzgórze z którego dobrze widać elektrownię. Tu również
rozćwierkują się dozymetry - to jeden z obszarów gdzie po awarii poszedł
duży opad.
Wracamy pod oddział chirurgiczny, grupa zbiera się w całość. Wchodzimy na dach po chyboczącej się drabince. Widok piękny, szczególnie na elektrownię, której nic nie przesłania.
Wracamy pod oddział chirurgiczny, grupa zbiera się w całość. Wchodzimy na dach po chyboczącej się drabince. Widok piękny, szczególnie na elektrownię, której nic nie przesłania.
Pierwszy raz widzę Prypeć z tej
perspektywy. Pogoda jest świetna i widoki cudowne. Pora jednak schodzić i
ruszać dalej. Idziemy pod szpital i kawiarnię "Prypeć", tu podjechał
busem Grzegorz, nasz kierowca. Mamy sporo czasu na zwiedzenie szpitala,
dla chętnych jest możliwość wejścia do jego piwnic, gdzie są
napromieniowane stroje strażaków z pierwszej akcji ratowniczej. Ja już
je widziałem - poza szalejącymi dozymetrami jest to po prostu kupa
szmat, butów i hełmów, sama w sobie nieciekawa. Wejście do piwnic wymaga
stroju ochronnego, maski z filtrami i okularów. Nikt chyba nie chce
nawdychać się jakiegoś radioaktywnego świństwa. Chętny jest tylko jeden
kolega, więc zakłada strój i zapuszcza się do piwnic. Jak się później
okazuje - dozymetr miał schowany w kieszeni pod strojem ochronnym, więc
słyszał że piszczy, ale nie mógł sprawdzić poziomu tego promieniowania.
Tymczasem ja, Wowa i Kamil zwiedzamy kolejne piętra szpitala. Byłem tu
wiele razy, wrażenia to już na mnie nie robi. Jedyne co się zmieniło to
to, że przy leżącym przy głównym wejściu małym fragmencie silnie
napromieniowanego fragmentu strażackiego stroju umieszczono teraz
tabliczkę ostrzegawczą. A w praktyce raczej zwracającą uwagę by właśnie
tu zbliżyć dozymetr i nacieszyć się gwałtownie wzrastającym poziomem
promieniowania. Wielu ludzi nie wiedząc o tym fragmencie mijało go w
ogóle nie zwracając na niego uwagi. Teraz już nie da się go przeoczyć.
Dołącza do nas Darek, kolega z piwnic, i opowiada o swojej przygodzie z
dozymetrem. Poprawia nam tym humory. W końcu zbliża się godzina zbiórki.
Znajdujemy jeszcze nieznane dla mnie pomieszczenie gdzie są resztki
apataru rentgenowskiego i wychodzimy na plac przez szpitalem.
Jako że
nie ma jeszcze wszystkich, to idę z dwoma kolegami pod samą kawiarnię
"Prypeć". W okolicy krącą się dwie większe wycieczki, ale jak już się
oddalają to udaje nam się zrobić kilka ciekawych zdjęć. Wreszcie są już
wszyscy, jedziemy busem na północ miasta, do 10-piętrowego bloku przy
ul. Budowniczych 40. Wchodzimy na górę, na dach. Nikt z nas tu jeszcze
nie był, nawet Wołodia czy Alosza. Widok jest bardzo ciekawy, znów
Prypeć z innej perspektywy. Słońce właśnie zachodzi, co dodatkowo
zwiększa malowniczość widoku.
Schodzimy wreszcie na dół, do busa i
jedziemy już do Czarnobyla. Gdy dojeżdżamy do hotelu "Dziesiątka" jest
już niemal ciemno. Meldujemy się w hotelu, jemy kolację. Potem mała
imprezka w barze, jednak alkohol sprzedają tu tylko w godzinach 19-21, a
sam bar jest czynny do 22. Nie ma więc co przesadzać. Rano musimy być
całkiem spakowani, kolejną noc mamy spędzić w ogóle poza Strefą, w
Sławutyczu.
Rano wstajemy na śniadanie w hotelu. Okazuje się, że pogoda diametralnie
się zmieniła. Pada deszcz, a poza tym jest bardzo zimno, blisko zera.
Około 11 ma się jednak poprawić. Dziś eksploracja Prypeci jest
niemożliwa - miasto jest zamknięte, odbywają się w nim ćwiczenia
wojskowe z użyciem ostrej amunicji. Już wczoraj widać było transportery
opancerzone. Nasz plan przewiduje jazdę na zachodni kraniec Strefy, do
miejscowości Poliśke (Поліське), zwiedzenie tego miasteczka, a następnie
powrót do elektrowni i wycieczkę po jej wnętrzu. Najpierw czeka nas
dobre 60 km jazdy dziurawą drogą. Mgła, siąpiący deszcz - nieciekawie to
wygląda. Gdy robimy małe zakupy w Czarnobylu opada nas stado psów -
dorosłych i szczeniąt. Widać, że są przyzwyczajone do ludzi i po prostu
żebrzą o jedzenie. Nie są jakieś zabiedzone, po prostu nauczyły się, że
turyści je dokarmiają. Potem już wsiadamy do busa i ruszamy w drogę. Po
dłuższym czasie zatrzymujemy się w małej wiosce Ilińce (Іллінці). Jest
tu cakiem dobrze zachowana szkoła, którą zwiedzamy. Dalsza nudna jazda i
wreszcie docieramy do zachodniej granicy Strefy, KPP Owrucz. Na
dosłownie 100-metrowy odcinek wyjeżdżamy poza Strefę by znów w nią
wjechać. Poliśke wysiedlono dopiero w roku... 1999. Wnikliwe badania
wykazały bowiem, że jest tu równie wysokie skażenie co pod samą
elektrownią. Strefę należało więc poszerzyć o to miasteczko. Wjazd do
tej części Strefy to jednak taka sama kontrola paszportów jak na kazdym
innym punkcie. Tak więc minutę później znów jesteśmy w Strefie.
Dojeżdżamy do miasteczka, mamy godzinę na jego eksplorację. Szkoda, że
tak mało czasu, ale jesteśmy uwiązani godziną o której będzie na nas
czekał przewodnik w elektrowni.
Centrum miasteczka to całkiem pokaźny budynek komitetu partii, kilka większych bloków mieszkalnych, dom kultury z biblioteką, poczta, bank, apteka, sklep z zabawkami. Gdy idę z Darkiem na północny zachód zabudowa zmienia się, są tu ceglane domy, a właściwie ich resztki. Cegły są ładnie poukładane w sześcienne bloki obok, gotowe do wywiezienia. Widać, że ktoś ma w tym niezły interes. Jest tu nawet ciągle funkcjonujący... zdaje się posterunek policji. Wracamy do centrum i ruszamy na południe. Mijamy kilka bloków, takie niewielkie osiedle. Za nim jest szkoła, a właściwie jej ruiny.
Centrum miasteczka to całkiem pokaźny budynek komitetu partii, kilka większych bloków mieszkalnych, dom kultury z biblioteką, poczta, bank, apteka, sklep z zabawkami. Gdy idę z Darkiem na północny zachód zabudowa zmienia się, są tu ceglane domy, a właściwie ich resztki. Cegły są ładnie poukładane w sześcienne bloki obok, gotowe do wywiezienia. Widać, że ktoś ma w tym niezły interes. Jest tu nawet ciągle funkcjonujący... zdaje się posterunek policji. Wracamy do centrum i ruszamy na południe. Mijamy kilka bloków, takie niewielkie osiedle. Za nim jest szkoła, a właściwie jej ruiny.
Czas nagli, musimy wracać do busa. Jesteśmy
punktualnie, ruszamy w drogę powrotną. Znów wyjazd na 100 m ze Strefy,
by po kontroli paszportów wjechać do niej z powrotem. Teraz długa i
nudna jazda bez zatrzymań, pod samą elektrownię - choć nieco inną drogą
niż tu przybyliśmy. Najpierw jednak jemy obiad w stołówce zakładu.
Przypomina mi się mój pierwszy wyjazd do Strefy. Tu właśnie jadłem obiad
i wtedy była to swoista atrakcja. Dziś jest to po prostu oszczędność
czasu i pieniędzy, bo w Czarnobylu obiady są droższe. Szybko jeszcze
wypełniamy papierkowe formalności.
Jedziemy pod samą elektrownię, gdzie wita nas nasz przewodnik. Człowiek nieco starszej daty, ale bardzo sympatyczny i świetnie mówiący po angielsku. Oczywiście mówi nam co nam wolno a co nie, w samej elektrowni musimy też przejść przez wykrywacze metali i być szczegółowo sprawdzeni przez ochronę. Problemów nie ma jednak żadnych i najpierw udajemy się w podziemia, do schronu elektrowni. To ważne pomieszczenie, a właściwie kompleks pomieszczeń. Ma własny system filtrów, generatorów i niezbędne zapasy. Może przez wiele dni chronić załogę elektrowni w przypadku nawet poważnej katastrofy. Jest tu swoiste centrum dowodzenia, z pełną łącznością i salą konferencyjną dla najważniejszych osób. Właśnie w tym pomieszczeniu schroniła się dyrekcja elektrowni 26 kwietnia 1986 roku i stąd koordynowano akcję ratunkową. Pomieszczenia są ciekawe, nigdy tu nie byłem, jest to duża atrakcja. Potem idziemy na pierwsze piętro. Tu nasz przewodnik melduje się ochronie przez telefon bez tarczy, dostajemy zgodę i przez bramkokołowrotek wchodzimy do wnętrza. Kolejna scena nieco mnie rozbawia - przewodnik wyjmuje klucz wyglądający jak... taki filmowy klucz do odpalania rakiet balistycznych i wsuwa go w szczelinę staroświeckich drewnianych drzwi. Wykonuje jakies trzy ruchy polegające na wsuwaniu i wysuwaniu tego dziwnego klucza i drzwi otwierają się. Połączenie jakiś kosmicznych zabezpieczeń z drewnianymi drzwiami powoduje uśmiechy u całej grupy. Teraz kierujemy się do szatni, gdzie musimy założyć ochraniacze na obuwie, białe fartuchy i czepki na głowy. Ruszamy tzw. Złotym Korytarzem. Docieramy do sterowni bloku II. Byłem tu już, ale jest to niewątpliwie wielka atrakcja. Teraz nie ma już tutaj dyżurujących inżynierów, jak było dwa lata temu.
Spokojnie robimy wiele
ciekawych zdjęć, przewodnik robi nam zdjęcie grupowe, opowiada o
wszystkich pulpitach i urządzeniach. Widać, że wiele lat przepracował w
elektrowni, może nawet był inżynierem sterującym pracą reaktora. Potem
jednak ku naszemu rozczarowaniu ruszamy w drogę powrotną. Poprzednim
razem doszliśmy do bloku III, do jego pomp cyrkulacyjnych, aż do ściany
starego Sarkofagu i pomnika Walerego Chodemczuka. Teraz ta część
elektrowni znajduje się już wewnątrz Arki, ale wiem też, że jest nowa
tablica upamiętniająca Chodemczuka. Niestety nie można tam aktualnie
podejść. W zamian czekają nas inne atrakcje. Zachodzimy do nowoczesnej i
współczesnej centrali, gdzie dyżurują pracownicy monitorujący skażenia w
całej Strefie, a także aktywność sejsmiczną na jej obszarze. Mają pod
kontrolą szereg czujników rozmieszczonych w wielu miejscach. Według słów
przewodnika - pomieszczenie stworzono i wyposażono za fundusze z
różnych państw, chcacych mieć pewność, że Strefa jest bezpieczna.
Kolejny nasz cel to główna sterownia działającej cały czas stacji
transformatorowej zlokalizowanej nieopodal elektrowni. To jedan z
głównych węzłów ukraińskiego systemu przesyłu energii elektrycznej, więc
jest nowoczesny i oczywiście pełni się tu dyżury 24 h na dobę. Sa tu
zestawy wskaźników odpowiadających za linie i transformatory wysokich i
najwyższych napięć - 110, 330 i 750 kV. Miejsce również bardzo ciekawe,
po raz pierwszy w życiu jestem w takiej sterowni. Nasza wycieczka powoli
zbliża się do końca, wracamy do szatni. Tam przebieramy się i
opuszczamy budynek, znów szczegółowo sprawdzeni przez żołnierzy ochrony.
Nastawiłem się, że to już koniec, ale jednak nie. Wraz z przewodnikiem
jedziemy pod pomnik pod Sarkofagiem. No tak, jeszcze centrum edukacyjne i
zapewne wejście pod sam Sarkofag, a właściwie teraz to juz Arkę, która
kryje go w swoim wnętrzu. Dzięki obecności Arki poziom promieniowania
spadł z 5-6 µSv/h do ledwie 1 µSv/h. Spora różnica, choć i tak poziom
promieniowania nie był szczególnie wysoki. Tym razem nie mamy jednak
możliwości wejścia pod sam Sarkofag. Oglądamy jedynie kilka filmów
edukacyjnych i podziwiamy pieczołowicie wykonany model zniszczonego
reaktora i starego Sarkofagu. Nasza wycieczka po elektrowni kończy się.
Kilka szybkich zdjęć pod pomnikiem. Z tej strony wygląda to jeszcze
dziwniej - nawet nie widać nowego komina wentylacyjnego. Wszystko
zasłania Arka, jest teraz dominującym obiektem.
Wsiadamy do busa i jedziemy jeszcze do Janowa. Z jakiś nigdy dla mnie
niezrozumiałych względów (zapewne nielegalne prace złomiarzy) znów nie
możemy podjechać na samą stację, ale jedziemy tuż obok, do miejsca gdzie
są skażone pojazdy i porzucone wagony kolejowe. Mamy nieco czasu,
robimy sporo zdjęć. Dochodzą nas odgłosy wystrzałów. No tak, ćwiczenia w
Prypeci. W końcu ładujemy się do busa i znów wracamy pod elektrownię,
tym razem na północ od niej, pod stację Semichody. Tu zaczyna się linia
kolejki elektrycznej, która wahadłowo jeździ do miasta Sławutycz,
leżącego na wschód od Strefy. Sławutycz wybudowano już po katastrofie,
jako "nową Prypeć", czyli miasto dla załogi elektrowni i pracowników
Strefy. Niemal wszyscy tu zatrudnieni mieszkają w tym mieście.
Zostawiamy busa pod stacją, bierzemy rzeczy potrzebne na nocleg, w moim
przypadku najlepiej wziąć cały plecak. Na stacji znów są bramki kontroli
skażenia, ciężko przez to przejść z bagażami. Jest oczywiście policja,
kontrolująca dokumenty. Sama stacja to metalowy pawilon, gdzie pociągi
oddzielone są od jej wnętrza dodatkowymi drzwiami. Wsiadamy w końcu do
kolejki. Panuje to ciekawy zwyczaj. Pracownicy wchodzą jak najszybciej i
rzucają bylo co na siedzenia - czapki, rekawiczki, czasem portfele. Od
razu ma być widać, że miejsce zajęte! Mimo to udaje nam się jakoś
usiąść. Linia ma ciekawy przebieg, bo prowadzi częściowo przez...
terytorium Białorusi. Gdy wybudowano ją w czasach ZSRR to nie był żaden
problem, ale teraz to dość dziwne jechać przez inne państwo by z
powrotem znaleźć się na Ukrainie. Mijamy most na Prypeci, potem
zaczynają się całkowicie niezaludnione tereny nawet przed katastrofą -
bagna, torfowiska i lasy. Granica białoruska i teren nie ulega żadnej
zmianie. Tu właściwie umowna linia na mapie, bo i tak nikt tu nie
mieszka. Potem szeroki Dniepr i znów jesteśmy na Ukrainie. I zaraz potem
stacja w Sławutyczu. Cała podróż trwa około 40 minut. Teraz jeszcze
kilkaset metrów spaceru do hotelu "Centrum". Sam Sławutycz przypomina mi
mocno litewską Wisaginię - taka żywa Prypeć. Nawet bloki wyglądają
podobnie. Hotel okazuje się bardzo porządny, wręcz luksusowy jak na to
co do tej pory spotkaliśmy na Ukrainie. Idziemy na wspaniałą kolację i
piwo do pobliskiej restauracji. Wieczór mija szybko. Rano znów mamy być w
pełni spakowani, wracamy do Strefy.
Z samego rana, gdy jest jeszcze ciemno - ruszamy na stację kolejową.
Wsiadamy do pociągu i znów czeka nas około 40 minut jazdy do elektrowni.
Czytam książkę by zabić czas. Przed samą elektrownią widzę po prawej
stronie jakiś ruch wśród bagien. Brudne okna utrudniają mi dokładną
obserwację, ale to duże zwierzęta - albo łosie, albo konie
Przewalskiego, innej opcji nie ma. Na stacji wysiadamy, znów
przechodzimy kontrolę paszportów. Znów jesteśmy w Strefie, w samym jej
centrum. Wsiadamy do busa i korzystając z wczesnej godziny i niezłej
pogody od razu jedziemy pod radar DUGA. Na miejscu od razu też idziemy
do najdalszej części dużej anteny i dostajemy pozwolenie na wspinaczkę.
Ja, Paweł, Kamil - wspinamy się na główne maszty. Marcin - na maszt
boczny. Najpierw idzie się bardzo lekko. Gdy jestem już na 6 poziomie
słyszę Wołodię z dołu, który woła by szybko schodzić. Cholera! Pokonuję 2
poziomy w dół z dużą szybkością. Wowa odwołuje alarm, można wchodzić
dalej. Znów zaczynam podejście. Jestem coraz wyżej, ale jednak jestem
sporo masywniejszy od wspinających się szczupłych kolegów. Im idzie się
lżej i mnie wyprzedają. Mijam 6 poziom, gdzie są balkoniki łączące całą
szerokość anteny. Zaczynają mnie nieco boleć dłonie, właściwie nie tyle
boleć, co uchwyt staje się mniej pewny, a mięśnie przedramion "puchną".
Chwila odpoczynku. Koledzy są już sporo wyżej. Trudno, idę dalej.
Docieram na poziom 10, na kolejny poziom balkoników przez całą długość
anteny. Chwyt jest już coraz mniej pewny, dłonie drętwieją. Wysokość też
jest już duża, to kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Rozprostowuję
dłonie, ale są bardzo zmęczone. Gdy wyjmuję z kieszeni telefon by zrobić
kilka zdjęć widocznej w oddali elektrowni i Prypeci - niemal wypada mi z
rąk, tak niepewnie trzymają palce.
Chwila zastanowienia - koledzy już
dochodzą na szczyt. Moje dłonie ledwie chwytają. Muszę coraz to
odpoczywać i rozciągać mięśnie. Bezpieczne dotarcie na szczyt zajmie
sporo czasu, a jeszcze powrót? Nie to że jestem zmęczony, bo nie jestem.
Po prostu dłonie nie mogą pewnie utrzymać drabinek, a to staje się
niezbyt bezpieczne. Odpuszczę. Nie jest to warte ryzykowania życiem.
Kilka zdjęć i zaczynam schodzić. Zejście upewnia mnie, że decyzja była
słuszna. Odpoczywam niemal na każdym poziomie, dłonie już niemal nie
trzymają, ciężko rozciągać mięśnie przedramion. Wiem, że rówinie mocno
zbudowani jak ja koledzy tam wchodzili, ale ja jakoś dziś nie mam formy.
To jednak raczej dla lżejszych osób. Wreszcie docieram na ziemię, a
chwilę po mnie koledzy którzy dotarli na samą górę. Skoro nie zdobyłem
anteny teraz, w dobrych warunkach - to pewnie nie zdobędę już nigdy, to
jak dla mnie wymaga zdecydowanie wolniejszego tempa, z odpoczynkami, a
nigdy nie ma tyle czasu. Ale może jednak kiedyś... Tym niemniej widoki z
10 poziomu były bardzo rozległe i nie mam czego żałować. Wręcz
gratuluję sobie rozsądku i odpuszczenia, bo przy uparciu się i wejściu
na górę - zejście byłoby albo bardzo długie, albo bardzo ryzykowne.
Wszyscy zresztą jesteśmy mocno zmęczeni i zgodnie stwierdzamy, że
pokonanie 260 m różnicy poziomów po pionowych drabinkach nie jest tym co
się na codzień robi i wymaga dużej wytrzymałości.
Robimy kilka zdjęć gigantycznym antenom i zachodzimy je od tyłu. Zaczynamy eksplorację budynku głównej sterowni. Byłem tu kilka razy, znam jego układ. Jest tu sporo pustych sal, gdzie stoją metalowe szafy-stojaki na sprzęt komputerowy. Jest tu sterownia układów chłodzenia. Jest sala szkoleniowa i sterownia pomocnicza. Jest wreszcie główne pomieszczenie - centrum operacyjne. Konstrukcje na których były ekrany prezentujące obraz z radaru i pulpity inżynierów je obsługujących. Potem wchodzimy jeszcze na dach budynku, skąd doskonale widać obie anteny. Kilka zdjęć i ruszamy dalej. Zachodzimy jeszcze do kolejnego budynku, gdzie jest mniejsza sala, tak jakby szkoleniowa. Są tam pokazane parametry amerykańskiej broni jądrowej i sił ostrzegania. Kolejny cel na terenia bazy to garaże, gdzie zachowała się ścienna mapa zakładów samochodowych w ZSRR. Potem brama bazy i koszary. Sądząc po rozmiarach budynku i zwiedzaniu kolejnych pieter - stacjonował tu minimum batalion ochrony, złożony z czterech kompanii. Każde piętro to inna kompania i dwie zbrojownie. Dalsza trasa prowadzi do położonego na północ miasteczka Czarnobyl-2. Mieszkała tam załoga radaru i rodziny wojskowych. Zachodzimy do budynku szpitala. Jako że teren przez lata był pilnie strzeżony, to wiele rzeczy zachowało się w niezłym stanie. Potem zwiedzamy budynek straży pożarnej - jest tu arcyciekawa makieta całego terenu, wraz z budynkami i samym radarem. Przechodzimy przez plac zabaw dla dzieci i dochodzimy do szkoły. Tu również jest mnóstwo dobrze zachowanych rzeczy - książek, map, pomocy naukowych. Najbardziej jednak rzuca się w oczy wszechobecna propaganda - Lenin to, Lenin tamto, zwycięstwa Lenina, szlaki Lenina itp. Jest tu również dość zaskakująca jak na takie miejsce sala do nauki języka angielskiego. Po wyjściu ze szkoły kierujemy się jeszcze do pobliskiego domu kultury, gdzie jest sala kinowa, oczywiście z jakimś cytatem z Lenina. Później kierujemy się już do naszego busa.
Jedziemy do elektrowni, na stołówce szybko zjadamy obiad. Teraz znów
czeka nas Prypeć. Po przejechaniu bramy miasta kierujemy się do zakładów
"Jupiter". Tu grupa rozprasza się, choć z początku większość chce zejść
do podziemnego laboratorium, gdzie występują silnie skażone próbki.
Laboratorium jest dodatkowo zalane wodą, więc wymaga woderów i stroju
ochronnego, podobnie jak piwnice szpitala. Ja od początku nie byłem tym
zainteresowany, jakoś wchodzenie do zalanych piwnic po to by zobaczyć
jak szaleje dozymetr mnie nie pociąga. Koledzy ubierają się i schodzą do
piwnicy, ja z Kamilem idę na kolejne piętra budynku administracyjnego.
Każde piętro zwiedzamy dogłębnie, odkrywamy np. pomieszczenie gdzie są
stalowe sejfy z oznakowaniem radoaktywności i laboratorium wyglądające
na chemiczno-biologiczne, ale wyciąg jest również oznakowany znaczkiem
radioaktywności. Znajdujemy tu butelkę z tajemniczym złotym proszkiem.
Wygląda to jak mikroskopijne miedziane kuleczki, dziwna sprawa, nie
umiemy odgadnąć co to może być. Potem schodzimy w dół, łącznikiem
przechodzimy do kolejnego budynku. Są tu manipulatory do zdalnie
kierowanych robotów i projekty pojazdów, są tu niewielkie warsztaty i
biura projektowe. Dalej znajduje się pierwsza z hal fabrycznych, też
dość ciekawe miejsce, tyle że częściowo zawalone i opróżnione z ciężkich
maszyn. Wracamy powoli do naszego busa. Tym razem podjeżdżamy tylko
kawałek, w pobliże basenu. Ci który tam nigdy nie byli idą go zobaczyć,
ja z Benią i Marcinem idziemy dalej, do zarośniętego przedszkola nr 8
"Teremek". Nigdy tam nie byliśmy. Wowa tylko ostrzega nas byśmy nie szli
na widoku i w ogóle zachowywali się bardzo dyskretnie. Przedszkole jest
dość ciekawe, ale zbytnio nie różni się od innych prypeckich
przedszkoli. Rozrzucone zabawki, zeszyty, buciki, zrujnowane szafki i
łóżeczka.
Wracamy w poblize basenu. Grupa akurat jest w pobliskiej
szkole. Benia i Marcin idą jeszcze na 16-piętrowiec w samym centrum
(gdzie muszą uważać jeszcze bardziej), ja idę do szkoły. Wkrótce jednak z
całą grupą idziemy do busa i jedziemy na plac główny. Jest już
zmierzch, robi się coraz ciemniej. Wowa idzie z grupą do "Energetyka",
ja cichutko wchodzę po schodach na taras widokowy hotelu "Polesie".
Główny plac miasta wygląda ciekawie o zmroku. Robię kilka zdjęć, ale
jako że budynek jest na widoku - muszę uważać.
Schodzę w dół i bez
przeszkód spotykam się z resztą grupy. Zdobywcy 16-piętrowca też
uniknęli spotkania z policją. Każdy więc zobaczył coś ciekawego co miał w
planach. Wsiadamy do busa i już zupełnie po ciemku wyjeżdżamy z miasta.
Mijamy Leliw, dojeżdżamy do Czarnobyla. Kolację jemy w "Dziesiątce",
ale nie śpimy tu, tylko w innym miejscu. Po drodze jeszcze robimy zakupy
na wieczór. Nasz nowy hotel nazywa się "Polesie" i jest zwykłym blokiem
przerobionym na hotel, zresztą działa dopiero od kilku miesięcy. Tym
razem trafiam jednoosobowy pokój. Prysznic jest jeden na piętro - a
właściwie dwa, ale w jednym pomieszczeniu. Rozwiązanie dość dziwne.
Później znów mała wieczorna imprezka i snucie planów na jutro.
Rano jak się okazuje pogoda nie jest najlepsza. Nie jest może strasznie
zimno, ale jest mgła i to całkiem gęsta. Jemy śniadanie w "Dziesiątce" i
korzystając z wczesnej pory jedziemy pod nie wiedzieć czemu "zakazane
miejsce" jakim są żurawie portowe. Może dlatego że okolica była silniej
skażona? Gdy docieramy na miejsce, potężne stalowe konstrukcje wyłaniają
się z porannych mgieł. Co ciekawe - jeden z nich ktoś... obrócił! Jak
to zrobił bez silników, no i przede wszystkim - w jakim celu? Pojęcia
nie mam, ale jest to ciekawostka. Poprzednio stały skierowane od siebie,
a teraz są zwrócone ku sobie. Na jeden z żurawi wspinamy się po
stalowych schodkach i drabinkach. Docieramy jedynie do najwyższej z
kabin operatora. Wyżej jest jeszcze jedna drabinka ale... całość pokrywa
gruba i obrzydliwa warstwa ptasich odchodów. Zapach odrzuca. Nikt nie
podejmuje się wątpliwej przyjemności wejścia na sam szczyt. Widok dziś
jest do tego ograniczony z powodu mgły. Schodzimy na dół i wracamy do
busa. Jedziemy do Prypeci, dokładniej do północnej części miasta. Wowa
chce pokazać grupie przedszkole "Czeburaszka" i szkołę nr 5, ja z Benią i
Marcinem udajemy się do pobliskiego kompleksu czterech niewielkich
budynków - jak wynika z mapy były tu sklepy, apteka i jakieś warsztaty
albo stołówka. Sklep "Kultowary" jest największy, ale niewiele już można
znaleźć w jego wnętrzu. Najciekawsza okazuje się chyba apteka -
znajdujemy tu probówki i fiolki, zakratowane pomieszczenia i kasy
pancerne, a nawet całkiem pokaźną ścienną tablicę Mendelejewa. Mamy
jeszcze 20 minut do umówionego spotkania przy busie. Co by tu robić? Tuż
obok są dwa 16-piętrowe budynki przy ul. Bohaterów Stalingradu. Na
jednym byłem kilka razy, ale na drugim nie. Można wejść "dla sportu" bo
to ostatni którego mi brakuje do - jak to określiliśmy - "korony
Prypeci". Benia i Marcin idą pooglądać mieszkania w niższym bloku obok.
Ja lecę na górę. Uff... szybkie wejście szesnaście pięter do góry
powoduje, że robi mi się sporo cieplej. Z góry widać... niewiele.
Pobliską drugą szesnastkę i kilka bloków w pobliżu. Resztę zasłania
mgła.
Pora schodzić w dół. Przed blokiem leżą poskręcane konstrukcje
metalowych liter, które kiedyś tworzyły jakiś napis na dachu, ale potem
zostały z niego zrzucone. Spotykamy się i razem wracamy do busa,
trzymając się podwórek a nie głównych ulic. Lepiej na zimne dmuchać,
dziś jest sobota, więcej wycieczek w samej Prypeci i większa czujność
policji. Gdy docieramy do busa okazuje się że grupy jeszcze nie ma, a
wywołany drogą radiową Wowa mówi, że mamy jeszcze 10 minut. Zaraz obok
kusi nigdy nie odwiedzony przez nas dom handlowy "Jubilejny". 10 minut
to jednak zbyt mało by zwiedzić cały budynek, obchodzimy tylko parter i
pierwsze piętro. Niewiele rzeczy tu zostało, choć na pietrze są resztki
zdaje się jakiegoś zakładu fryzjerskiego - umywalki, wieszaki i wielkie
lustra. A może to był jakiś sklep? Ciężko stwierdzić. Wracamy do busa i
spotykamy się z grupą, która wróciła ze szkoły.
Ruszamy z powrotem do Czarnobyla, teraz jest taka godzina, że w Prypeci
zacznie się ruch, co mocno utrudni niezbyt legalną eksplorację budynków.
Lepiej ten czas wykorzystać produktywniej - na zwiedzanie opuszczonych
wiosek w pobliżu białoruskiej granicy. Trzeba jednak tam dojechać, a to
spory kawałek drogi. W Czarnobylu robimy kilka zdjęć pomnika
likwidatorów, małe zakupy i jedziemy do Paryszewa (Паришів), przecinając
rzekę Prypeć. W Paryszewie jest posterunek policji i szlaban, po
sprawdzeniu przepustki policjant unosi go w górę i wjeżdżamy na silnie
zniszczoną drogę na północ. Objeżdżamy od wschodu wysychające jezioro
Czarnobylskie, potem przecinamy linię kolejową Semichody - Sławutycz.
Ale trzęsie! Grzegorz momentami musi jechać 10 km/h. W końcu, po dobrej
godzinie docieramy do wsi Maszewo (Машеве). Byłem tu kiedyś, ale pogoda
była o wiele gorsza. Jest tu dobrze zachowana szkoła, dom kultury,
wiejskie domostwa i kołchozowe zabudowania. Wowa uczula nas, żeby nie
próbowac przekraczać, a najlepiej w ogóle nie zbliżać się do granicy. Po
tamtej stronie mogą być pogranicznicy i w najlepszym wypadku może to
skończyć się aresztowaniem i wielkimi kłopotami. W gorszym... mogą nawet
strzelać bez ostrzeżenia. Tu każdy już idzie w swoją stronę. Wieś jest
naprawdę duża i jest co zwiedzać. Ja najpierw udaję się do szkoły.
Szczególnie interesująca jest sala do przysposobienia wojskowego -
oprócz masek gazowych są tu instrukcje i plakaty obrazujące działanie
różnych rodzajów wojsk, strukturę oddziałów, dowódców Armii Radzieckiej,
co robić w przypadku ataku nuklearnego itp. Zresztą w każdej sali jest
tu bogaty materiał - mapy, ksiązki, pomoce naukowe szczególnie ciekawie
zachowane w salach od fizyki i ZPT. Budynek jest parterowy, ale spędzam w
nim dobre pół godziny. Idę później na północny wschód, w stronę
kołchozu. Znajduję budynek, który musiał być czymś w rodzaju
administracji. Leży tu cała masa legitymacji, zdaje się kołchoźników,
gdzie oprócz zdjęć i danych osobowych są strony z wklejanymi znaczkami
za 5 i 10 kopiejek, które chyba oznaczają kolejne opłacane składki. Ze
zdjęć patrzą na mnie anonimowe twarze ludzi. Daty składek wskazują na
lata 60-te. Przecież wielu z tych ludzi już nie żyje! Idę dalej w stronę
zabudowań kołchozowych. Byłem tam już kiedyś, nie ma tam nic ciekawego.
Zawracam na południe w stronę dużego budynku. Tu był jakiś magazyn
maszyn rolniczych, zachowały się jakieś małe siewniki. Mój dozymetr
ćwierka często, cały teren tutaj jest dość wyraźnie skażony, poziom tła
wynosi 2-3 µSv/h. Wiem, że większość skażeń po awarii poszła na zachód i
właśnie tu, na północ, w stronę Białorusi. Zawracam w końcu do drogi,
mijam znów szkołę i pomnik żołnierzy poległych w czasie II wojny
światowej. Od zachodu nadciąga czarna chmura, zaraz będzie lało.
Dochodzę do centrum wsi, do naszego busa. Jest tu spory dom kultury,
wchodzę do środka. Zaczyna lać, ale mi to w sumie nie przeszkadza.
Zwiedzam dokładnie cały budynek. Są tu materiały propagandowe, gazety,
mała biblioteka i duża sala główna. Obowiązkowo jakiś cytat z Lenina na
ścianie. Budynek obejrzałem a lać nie przestaje... co tu robić? No
trudno, chowam się do busa. Są tu już trzy osoby, ale reszta jest nadal
gdzieś w terenie. Mamy jeszcze około 20 minut. Przestaje padać, więc
wychodzę i ruszam tym razem na północ. Tu sa tylko wiejskie domy, ale
jest ich naprawdę sporo. Spotykam resztę grupy. Słyszę jakiś dziwny
dźwięk, jakby pracujący silnik. Idę w tamtym kierunku i docieram w końcu
do automatycznej stacji, która zaciąga powietrze i analizuje poziom
skażeń. To pewnie jeden z elementów sieci czujników, których centralę
widziałem wcześniej w elektrowni. Pora wracać do busa.
Jedziemy kilka kilometrów na południe, drogą którą tu dotarliśmy, do wsi
Krasne (Красне). Jest tu ładna drewniana cerkiew - miałem już okazję ją
zwiedzać. Co ciekawe - cerkiew działa, są tu odprawiane msze. Wnętrze
jest czyste i zadbane i nawet jest prośba by nie zostawiać otwartych
drzwi ani okiennic. Wchodzę jeszcze na drewnianą dzwonnicę. Potem idę do
pobliskiej szkoły, która choć nieco mniejsza niż ta w Maszewie - też
zawiera ciekawe eksponaty. Potem idę gdzieś bokiem, docieram do
betonowego placu pośród pól. Ciekawe co tu było? Jest nawet zarastający
betonowy chodniczek w stronę jednego z gospodarstw. Docieram tam, jednak
w środku jest niemal pusto - zostały łóżka, piec kaflowy i jakieś
resztki sprzętów domowych jak np. radio. Przez łąki wracam do centrum,
jest tu budynek poczty, gdzie też chyba było coś w rodzaju domu kultury.
Ładujemy się do busa i jedziemy dalej w drogę powrotną. Nie skręcamy
jednak w prawo na Zimowiszcze, a w lewo, znów w stronę Białorusi.
Wołodia ma jakiś plan, chce dotrzeć do wiosek przy samej granicy, gdzie
właściwie nikt się nie zapuszcza. To niezwykle dziki i zarośnięty teren,
nasz bus z trudem przeciska się pomiędzy gęstymi gałęziami. Dookoła
bagno, droga wąska, nie ma nawet jak zawrócić. Wreszcie po kilku
kilometrach docieramy do ledwie widocznej tablicy z resztkami nazwy
miejscowosci Kociubińskie (Коцюбинське). Można by jechać jeszcze dalej,
do wsi Gorodczany (Городчан), ale tu już protestuje nawet nasz kierowca -
nie wiadomo co będzie dalej, a on nie chce uszkodzić samochodu. W
jakimś w miarę równym miejscu zawracamy z trudem. Wowa wypatruje za
oknem łosia, jakieś 30 m od nas. Stoi między drzewami i przygląda się
nam z zaciekawieniem. No cóż, to bezludny i dziki teren. Nawet ze wsi
niewiele zostało - resztki domów są gdzieś poukrywane w lesie. Jeden
jest widoczny z drogi, całkiem solidnie zachowany. Przedzieramy się
przez zarośla w jego kierunku. Gdy zatrzymujemy się przed nim... Wowa
wydaje z siebie dziwny ryk. Pytam go co właściwie robi. Okazuje się, że w
tej części Strefy są niedźwiedzie i woli takiego ewentualnego lokatora
domu ostrzec niż zaskoczyć wchodząc wprost na niego. Dom jest pusty i
niewiele w nim zostało. Wzrok przykuwa pozostawiona na stole mapa
Prypeci, taka współczesna, drukowana na drukarce laserowej. Widać, że i
tu zapuszczają się odkrywcy. Idziemy znów do głównej drogi. Wraz z
Marcinem docieram jeszcze do pobliskiej lini kolejowej Semichody -
Sławutycz. Jechaliśmy tędy niedawno. Okazuje się, że był tu niegdyś
przejazd kolejowy, a dom obok... to albo malutka stacja albo dom dróżnika. Wracamy do busa i znów jedziemy tą zarośniętą drogą do
Zimowiszcze (Зимовище). Wreszcie docieramy do nieco lepszej drogi, którą
tu wcześniej dotarliśmy i przecinamy tory lini kolejowej. W Zimowiszcze
są resztki dużego kołchozu, młyn, hala maszyn rolniczych. Zostało kilka
kombajnów. Po obejrzeniu całości znów wsiadamy do busa. Robi się coraz
ciemniej, mimo wczesnej godziny. No tak, dzisiaj była zmiana czasu na
zimowy. Znów z okien busa widzimy dużego łosia, potem parę saren... ta
część Strefy jest na tyle dzika, bagnista i zalesiona, że jest to raj
dla zwierząt. Gdy docieramy do Paryszewa jest już kompletnie ciemno.
Chwilę czekamy, aż policjanci uniosą szlaban i już całkowicie
cywilizowaną drogą docieramy do Czarnobyla. Jemy kolację w "Dziesiątce" i
tradycyjnie już przy piwie i wódce "Moroszej" planujemy następny dzień.
Rano pakujemy się całkowicie, musimy opuścić hotel. Grzegorz zwraca
Wołodii i Aloszy uwagę, że te wszystkie podróże po Strefie niemal
całkowicie wyczerpały nasz bak. Alosza ma jednak swoje dojścia. Wykonuje
jakieś telefony i okazuje się, że paliwo będzie na nas czekać na...
punkcie kontrolnym Leliw. Nawet policja handluje tu takimi towarami na
lewo lub jest w ten proceder zamieszana. Oczywiście nie przeszkadza mi
to, w końcu potrzeba nam paliwa, nieważne czy legalnego czy nie.
Rzeczywiście, na punkcie czeka na nas dyskretny kanisterek. Jedziemy
znów do Prypeci, na północno-zachodni koniec miasta. Jako że wchodzenie
do budynków jest tu surowo zabronione... łamiemy ten zakaz i całą grupą
wchodzimy na dach Fujiyamy-bis - 16-pietrowca o nieco innej konstrukcji
niż pozostałe, położonego na skraju miasta, słynącego z pięknej
panoramy. Ten budynek i sąsiedni różnią się tym od innych szesnastek, że
są tu normalne klatki schodowe. W innych od czwartego piętra... za
każdym razem trzeba wyjść na balkon. Nie wiem co za geniusz wpadł na
taki pomysł. Widoki z dachu są rzeczywiście piękne, choć znam je, jestem
tu bodaj trzeci raz. Dziwnie jednak wygląda elektrownia z nasunięta
Arką, jakoś nie mogę przyzwyczaić się do tego widoku.
Dwóch kolegów
zdobywa sąsiednią Fujiyamę, robię im zdjęcia na jej dachu. Teraz
schodzimy w dół, wsiadamy do busa i jedziemy pod komendę milicji, Byłem
tu niemal na kazdym wyjeździe, wiec tylko przechodzę przez budynek i
areszt. Więcej czasu poświęcam cmentarzysku pojazdów w pobliżu i
budynkom straży pożarnej. Tam jakoś nigdy dogłębniej nie myszkowałem. A
są tam ciekawe rzeczy - dokumentacja, instrukcje, butle itp. Potem całą
grupą idziemy pod pobliski radioaktywny chwytak. Oczywiście wszyscy
bawią się dozymetrami usiłując wykryć najsilniejsze promieniowanie.
Udaje mi się z użyciem Terry złapać przez moment 2,3 mSv/h, a w dłuższym
czasie 1,7-1,8 mSv/h. To już sporo, ciężko o równie skażone przedmioty w
Strefie stojące sobie ot tak luzem.
Wracamy znów w okolice Fujiyamy i ruszamy drogą w stronę wsi Nowoszepliczi (Новошепеличі) i pobliskiego PMK-169. Było to coś w rodzaju przedsiębiorstwa osuszającego bagna i tworzącego rowy melioracyjne. Jak głosi odkryta tabliczka - Новошепелицька пересувна механізована колона n. 169, podległa pod Міністерство меліорації і водного господарства УРСР - czyli nowoszeplicka mobilna kolumna nr 169 podległa pod Ministerstwo Melioracji i Gospodarki Wodnej Ukraińskiej SRR. Jest tu szereg budynków mieszkalnych, park maszyn, przedszkole. W przedszkolu już byłem, ale moją i Marcina uwagę przykuwa pobliski czteropiętrowy blok. Przedzieramy się przez zarośla, wchodzimy do środka. Zachowało się tu mnóstwo mebli i przedmiotów. W niektórych mieszkaniach są wręcz zaskakujące znaleziska - wojskowe i milicyjne czapki, butelki po pepsi-coli, puszka po importowanym greckim oleju, słoik po niemieckich ogórkach. Mieszkańcom tego osiedla chyba powodziło się całkiem nieźle. Marcin zostaje jeszcze w tym bloku, ja dołączam do Wowy i Aloszy. Według nich nie ma po co iść do pobliskiego Nowoszepliczi - są tam bloki, ale nic w zasadzie w nich nie ma. Wracamy przez park maszyn, razem z Darkiem zwiedzamy jeszcze hotel robotniczy, gdzie też jest dużo ciekawych znalezisk. Jest spora sala na parterze, zapewne centrum kulturalne, ale bez Lenina nie mogło by się obejść. Wreszcie wracamy do busa pod Fujiyamę i tu zbiera się cała grupa. Jedziemy do północnej dzielnicy, pod przedszkole, które po awarii przekształcono w radiologiczne laboratorium "RADEK". Sa tu zarówno zabawki i szafeczki jak i... regały obładowane próbkami gleby i traw z całej Strefy. Większość z nich nie ma podwyższonej radiacji, ale trafiam też na taką, która daje ponad 40 µSv/h. Po wyjściu z laboratorium podjeżdżamy kawałek i ruszamy na "klasyczną" wycieczkę po centrum. Nie wszyscy z nas byli w tym miejscu, a jest to w sumie najważniejsze miejsce w Prypeci. Mijamy stadion miejski idąc ścieżką po jego płycie. A właściwie przez gęsty las, który ją porasta. Żartujemy, że jest to jeden z niewielu stadionów, gdzie można rozgrywać zawody w biegach przełajowych. Potem docieramy do wesołego miasteczka.
Wracamy znów w okolice Fujiyamy i ruszamy drogą w stronę wsi Nowoszepliczi (Новошепеличі) i pobliskiego PMK-169. Było to coś w rodzaju przedsiębiorstwa osuszającego bagna i tworzącego rowy melioracyjne. Jak głosi odkryta tabliczka - Новошепелицька пересувна механізована колона n. 169, podległa pod Міністерство меліорації і водного господарства УРСР - czyli nowoszeplicka mobilna kolumna nr 169 podległa pod Ministerstwo Melioracji i Gospodarki Wodnej Ukraińskiej SRR. Jest tu szereg budynków mieszkalnych, park maszyn, przedszkole. W przedszkolu już byłem, ale moją i Marcina uwagę przykuwa pobliski czteropiętrowy blok. Przedzieramy się przez zarośla, wchodzimy do środka. Zachowało się tu mnóstwo mebli i przedmiotów. W niektórych mieszkaniach są wręcz zaskakujące znaleziska - wojskowe i milicyjne czapki, butelki po pepsi-coli, puszka po importowanym greckim oleju, słoik po niemieckich ogórkach. Mieszkańcom tego osiedla chyba powodziło się całkiem nieźle. Marcin zostaje jeszcze w tym bloku, ja dołączam do Wowy i Aloszy. Według nich nie ma po co iść do pobliskiego Nowoszepliczi - są tam bloki, ale nic w zasadzie w nich nie ma. Wracamy przez park maszyn, razem z Darkiem zwiedzamy jeszcze hotel robotniczy, gdzie też jest dużo ciekawych znalezisk. Jest spora sala na parterze, zapewne centrum kulturalne, ale bez Lenina nie mogło by się obejść. Wreszcie wracamy do busa pod Fujiyamę i tu zbiera się cała grupa. Jedziemy do północnej dzielnicy, pod przedszkole, które po awarii przekształcono w radiologiczne laboratorium "RADEK". Sa tu zarówno zabawki i szafeczki jak i... regały obładowane próbkami gleby i traw z całej Strefy. Większość z nich nie ma podwyższonej radiacji, ale trafiam też na taką, która daje ponad 40 µSv/h. Po wyjściu z laboratorium podjeżdżamy kawałek i ruszamy na "klasyczną" wycieczkę po centrum. Nie wszyscy z nas byli w tym miejscu, a jest to w sumie najważniejsze miejsce w Prypeci. Mijamy stadion miejski idąc ścieżką po jego płycie. A właściwie przez gęsty las, który ją porasta. Żartujemy, że jest to jeden z niewielu stadionów, gdzie można rozgrywać zawody w biegach przełajowych. Potem docieramy do wesołego miasteczka.
Dalej główny plac miasta, hotel "Polesie",
"Kompleks", szkoła muzyczna gdzie wchodzimy do środka i odnajdujemy salę
z fortepianem. Kino "Prometeusz" i wreszcie docieramy do busa w okolicy
kawiarni "Prypeć". No cóż, pora zakończyć eksplorację miasta.
Teraz jedziemy pod elektrownię, pod jej V i VI blok, które były w
budowie i nie zostały nigdy dokończone. Nie byłem tam nigdy i cieszę się
na myśl o zwiedzeniu tych ogromnych budynków. Przy wjeździe zazwyczaj
jest jakiś "kamandir" złomiarzy i to on decyduje czy można tam wejść czy
nie. Dziś jednak nie ma nikogo, więc wjeżdżamy. Ruszamy całą ekipą do
czerwonego budynku. Wspinamy się surowymi klatkami schodowymi na poziom
gdzie zieją cztery ogromne koliste otwory w podłodze. W dół dobre 20
metrów. To tu miały stanąć cztery pompy cyrkulacyjne reaktora, a po
drugiej stronie cztery kolejne. Jakieś metalowe mostki, trzeba tu iść
pojedynczo i zbytnio ich nie obciążać. Docieramy wreszcie do serca
budynku, do ogromnych rozmiarów studni, gdzie miał stająć sam reaktor.
Schodzimy na jej dno. Patrze pionowo w górę - do dachu budynku jest
dobre 70-80 metrów, rozmiary są imponujące. Powoli zbieramy się w drogę
powrotną, fotografujemy jeszcze przez otwory w ścianach widoczną w
pobliżu elektrownię. Wracamy do busa, Grzegorz objeżdża kanały
chłodzące. Zatrzymujemy się na głównej drodze w miejscu gdzie ładnie
widać całą elektrownię. Kilka zdjęć. Jedziemy dalej i docieramy w
pobliże chłodni kominowych. Byłem tu nie raz, ale zawsze betonowe
konstrukcje imponują swoim ogromem. Pogoda zmienia się, niebo zaciągają
chmury, wieje silny i przenikliwy wiatr. Wewnątrz chłodni są drabinki i
stalowe podesty. Wspinam się na jeden... o nie! Kolejne piętra
rusztowania zbudowane są ze zmurszałych desek, które nawet wyglądają
słabo. Nawet nie myślę by je obciążać ciężarem niemal 100 kg. Marcin
jakoś wspina się wyżej, ale jest to ekwilibrystyka po stalowych brzegach
rusztowania i sam stwierdza, że nie jest to zbyt mądre, szczególnie że
jakoś znacząco nie podnosi punktu widzenia. Idziemy jeszcze do drugiej,
ledwo rozpoczętej chłodni, Ta jest znacznie mniej ciekawa. Wracamy do
busa. To już niemal koniec na dziś, jedziemy z powrotem do Czarnobyla.
W "Dziesiątce" jemy obiad, dostajemy ręczniki, więc możemy się wykąpać i
przebrać przed powrotem. Zanim jednak opuścimy strefę, jedziemy jeszcze
w odwiedzimy do samosiołów. Robimy małe zakupy w sklepie w Czarnobylu,
głównie jakieś pamiątki. Wowa kupuje rzeczy dla samosiołów - pieczywo,
mleko, coś słodkiego, papierosy, piwo. Proste a potrzebne artykuły.
Musimy dojechać do wsi Opacziczi (Опачич) i dalej do Kupuwate
(Купувате). Byłem już raz u tych ludzi, nawet kupowałem od nich bimber.
Po dłuższej jeździe zatrzymujemy się w pobliżu domu, gdzie palą się
światła. Zaczyna padać deszcz, pogoda ewidentnie psuje się, wiem że nad
Polską jest rozległy niż i huraganowe wiatry - jak widać dociera to i
nad Ukrainę. Wchodzimy do ubogiego, ale bardzo czystego i zadbanego
domu. Starszy pan jest chory, leży tylko i patrzy na nas. Za to pani
jest pełna energii. Wowa opowiada nam historię tej rodziny. Nie są tak
do końca sami - mają dzieci, wnuki i prawnuki, ale wybrali życie w
samotności, w zamknietej strefie. Raz na tydzień przywozi im się
jedzenie i raz w miesiącu emeryturę. Pani przygotowuje poczestunek... aż
nam głupio, gdy na stole pojawia się sałatka, słonina, pestki z dyni,
ogórki i oczywiście - butelka samogonu. Na mnie wypada zaszczyt
rozlewania do czterech kieliszków. Po kolei wznosimy kolejki życząc
gospodarzom zdrowia. Pani wręcz nie chce słyszeć, że wyjdziemy nie
zjadłszy wszystkiego i nie wypiwszy całego bimbru... Wreszcie jednak
nadchodzi moment, gdy musimy już jechać. Benia dyskretnie wręcza pani
nieco hrywien - małą zrzutkę z naszej strony na tych staruszków. Okazuje
się, że gospodyni ma świetną pamięć. Pamięta mnie, Marcina i Benię,
mimo że byliśmy tu... 2 lata temu! Niesamowite! Żegamy się w końcu i
wracamy do busa. Po kilkudziesięciu minutach dojeżdżamy do Ditiatek.
Kontrola na bramkach, pożegnanie z sympatycznym Aloszą. Na Ditiatkach
dołącza do nas dziewczyna, Ukrainka. Jedzie z nami do Polski. Oficjalnie
jako nasza przewodniczka, a nieoficjalnie - po prostu jakaś znajoma,
korzysta z okazji.
Teraz poszostało nam kilkanaście kilometrów do Iwankowa, tam robimy
zakupy na drogę i do Polski. Oglądamy jakieś filmy, w końcu powoli morzy
nas sen. Gdy zatrzymujemy się w Sarnach na kolację, to pogoda jest już
wręcz paskudna - leje, wieje, bardzo zimno. Wołodia i Grzegorz mając
doświadczenie odradzają jazdę przez Dorohusk. Tam jest duży ruch, a
ukraińskie autokary są szczegółowo sprawdzane i można czekać wiele
godzin. Odbijamy na południe, na Dołhobyczów. Tam ponoć przekraczanie
idzie sprawnie. Mamy jednak pecha. Przed nami jest tylko jeden autokar,
ale nie dość, że jest jakaś awaria komputerów i wszystko trwa bardzo
długo, to jeszcze rzeczywiscie - wszyscy pasażerowie są dogłebnie
kontrolowani. Gdy przychodzi masza kolej, jest już 5 rano, straciliśmy
tu 5 godzin... nasza odprawa idzie sprawnie i bezboleśnie. Tuż za
granicą żegnamy się z Grzegorzem - wymagana jest zmiana kierowcy. Teraz
tylko wiele godzin nudnej jazdy do Warszawy. W Lublinie żegnam się z
Marcinem i Benią. Podróż dłuży się... ile można? Trwa to już dobre 16
godzin. Wreszcie około południa jesteśmy w Warszawie. Ósmy wyjazd do
Strefy przechodzi do historii. Wiem jednak, że nie był to wyjazd
ostatni...
Tekst ten pochodzi w całości z mojej strony poświęconej Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia. Tam można znaleźć opisy wszystkich moich wyjazdów w to miejsce, o wiele więcej zdjęć, a także dokładne opisy samej katastrofy, akcji ratunkowej i historii tych terenów. Zapraszam na http://czarnobyl1986.info/
Tekst ten pochodzi w całości z mojej strony poświęconej Czarnobylskiej Strefie Wykluczenia. Tam można znaleźć opisy wszystkich moich wyjazdów w to miejsce, o wiele więcej zdjęć, a także dokładne opisy samej katastrofy, akcji ratunkowej i historii tych terenów. Zapraszam na http://czarnobyl1986.info/