Najpierw pobudka o 4 rano... 4 h jazdy, odebranie pakietów mojego i Flo, przebieranie i o 10 rano start Mikro Katorżnika. Najmłodsi muszą biec z opiekunami, trasa jest zbyt niebezpieczna dla dzieci mających to pokonać samotnie. Miejscami można się realnie utopić, o połamaniu kończyn nie wspominając. Tak jak wspomniałem - to jakiś kilometr przez obrzydliwe mokradło i przeszkody sztuczne na koniec. Razem - 28 minut. Dla mnie rozgrzewka, a dla Flo cały bieg. Pokonała go nadzwyczaj dzielnie, twierdząc że zdobyła dziś kilka nowych umiejętności Jedi, jak robił to Luke Skywalker na bagnistej planecie Dagobah ;) Katorżnicza podkowa dla Flo, obowiązkowa kąpiel "zgrubna" w jeziorze i bardziej szczegółowa pod polowymi prysznicami.
Rozgrzewka, sygnał i zespołowy skok w wodę jeziora. Z początku wszyscy rozgadani, weseli, przemieszczamy się robiąc ludzki "pociąg" czyli my trzymamy ramię poprzednika, a ktoś kolejny nasze itd.Tak przebywamy ok. kilometra w brudnych wodach jeziora i potem hop - do cuchnącego szlamem rowu melioracyjnego. Wszystkie przeszkody na trasie to czysta natura - zwalone drzewa, podwodne kamienie i pnie, kołki, czasem jakieś przepusty pod drogami gdzie trzeba się przeczołgać. I błoto. Błoto. BŁOTO!!! K... j... błoto!!! Dopóki się nie pobiegnie, to człowiek nie wie ile może być rodzajów i konsystencji błota. Tam są dziesiątki kombinacji, a każdy rodzaj daje w kość w inny sposób. Mija godzina, na krótkich odcinkach po lądzie niektórzy nadal biegną (ja również). Po drugiej godzinie chęć do biegu już się zmniejsza. Doganiamy najsłabszych z poprzedniej grupy. Doganiamy nawet kilka kobiet, które startowały 2 h przed nami! Oczywiście i nasza grupa się bardzo rozciąga. Ja trzymam się w pobliżu teamu sympatycznych Niemców. Pogadać nie pogadam, ale ostrzegamy się o podwodnych przeszkodach. Jednego z nich wyciągam z okropnego błocka. Danke! Bitte! ;) Potem dłuższy czas poruszam się razem z Damianem. Kawał chłopa, dobre 110 kg wagi, sam mówi że jest za duży na szybkie biegi, ale tu się nie da biegać :) Razem sobie pomagamy, razem pokonujemy trasę. W końcu mój pokryty szlamem zegarek pokazuje 3 h. Dogania nas pierwszy z grupy startującej po nas. Widać, że to chłopak bardzo zaprawiony w takich bojach, puszczamy go przodem bo leci po wynik. Potem doganiają nas kolejni. Grupy się mieszają już totalnie. My wyprzedzamy poprzednią i jeszcze wcześniejszą (kobiety), nas doganiają najlepsi z grupy startującej po nas. Groch z kapustą. Kilka razy muł trafia mi do oczu. Nie ma jak przetrzeć, ręce uświnione całkowicie. Oczy pieką, ale jakoś to wypłakuję, a raz w nieco czystszym miejscu - przepłukuję wodą. Wiem że po tym biegu soczewki są do wywalenia. Ile jeszcze? Trasa miała być dłuższa i mieć ponad 13 km. Pojawiają się strażacy zabezpieczający trasę, mówią że jeszcze ponad 3 km. Wiemy ze pewnie celowo kłamią. Czołganie w betonowej rurze. Kolejne rowy. Nagle... "punkt odżywczy" gdzie odstajemy jogurt i izotonik! Wow, ile to daje energii :) Kolejny rów ze szlamem. Jezioro. Ale ta woda ciepła! Strażacy z pomostu leją prosto na nas wodę z sikawek. Mają radochę. A nas strumień zwala z nóg. Trzeba wspiąć się na pomost. Można skoczyć na drugą stronę, ale rok temu było tam płytko i boleśnie odczułem lądowanie. Opuszczam się ostrożniej. I rzeczywiście, woda tam jest po kolana. I znów w las. Błoto, bagno, błoto, błoto!!! Niby blisko ale daleko. Na zegarku już ponad 4 h! Co jest do cholery! Gdzie ten koniec. Czas i wysiłek jak na maratonie. Błoto! Błocko! Szlam! Zabudowania... no nareszcie. Kilka sztucznych przeszkód które już dziś z Flo pokonałem, czołganie w błocku, w piachu, jakieś podziemne tunele. Pomost, kilka przeszkód i... koniec! Dwukilowa podkowa Katorżnika na szyi. Wreszcie koniec. Można wstępnie się opłukać w jeziorze i potem tak ogólnie pod prysznicem. Łącznie biegłem 4 h 20 min. - czas dłuższy o 40 min od zeszłorocznego, ale trasa też nieco inna i wyraźnie dłuższa. I znacznie bardziej dająca w kość! Dziś biegło mi się super technicznie, ani się nie potykałem o korzenie, ani nie nurzałem w bagnie raz po raz po szyję, na wciągających bagnach gdzie inni tkwili zaklinowani czterema kończynami nie mogąc się ruszyć - jakoś udawało się śmignąć zanurzając się po kostki, każdy konar, drzewo i rura - bardzo sprawnie... ale i tak było ponad 4 h biegu.
Dobrze że nie było wielkiego upału, bo mimo permanentnego zanurzenia - zbyt mocno dawałby się on we znaki. A wody pitnej - żadnej.
Ogólnie - jestem bardzo zadowolony zarówno z biegu razem z Flo jak i swojego własnego. Trasa dłuższa i bardziej wymagająca wytrzymałościowo. 4 h 20 min to czas jak w maratonie ulicznym, ale wysiłek z pewnością większy. Wysiłek psychiczny też niemały. To bieg dla ludzi odpornych na bród, smród i obrzydliwości ;) Ogólnie jest to bieg bardzo specyficzny, stąd również "kultowy", ale... ciężko polecić każdemu. Raczej osobom oczekującym upodlenia i zmieszania z błotem, bo tak właśnie mówi hasło przewodnie tej imprezy :) To że jest to element szkolenia żołnierzy Wojsk Specjalnych a bieg organizuje Jednostka Wojskowa Komandosów - nadaje mu dodatkowego smaczku. Atmosfera jest świetna i niepowtarzalna.
W październiku pobiegnę oczywiście Bieg o Nóż Komandosa (przełaj w mundurze i wojskowym obuwiu), a listopadzie obowiązkowo Maraton Komandosa (przełajowy maraton w mundurze, wojskowym obuwiu i z plecakiem o wadze minimum 10 kg). A na wiosnę pewnie powtórzę Setkę Komandosa (100 km na podobnych zasadach jak Maraton Komandosa) bo tak długotrwały bieg w pełnym oporządzeniu... po prostu mi się spodobał i moje "nigdy więcej" trwało tam 2 dni