Dziś przebiegłem mój drugi w życiu Maraton Komandosa, organizowany przez Jednostkę Wojskową Komandosów z Lublińca i przyległy do niej Wojskowy Klub Biegacza "Meta". Bieg nie jest może największym ekstremum w jakim startowałem (30 km Bieg Tygrysa w Orzyszu dał mi popalić mocniej, ale głównie z powodu upału i trudnych, wymagających przeszkód, których było ok 100) jednak jest to chyba najtrudniejszy bieg na dystansie maratońskim w Polsce. Bieg to typowy przełaj, dwie 21-km pętle, ale cała trudność polega na obowiązku startu w pełnym umundurowaniu, wysokich na minimum 20 cm wojskowych trepach i z wojskowym plecakiem, w którym musi być minimum 10 kg obciążenia. Jak dołożymy do tego bukłak z wodą, to wychodzi minimum 12 i tyle mniej więcej ważył mój plecak (rok temu niemal 14). Aha, żadnych punktów odżywczych, wody itp. na trasie oczywiście nie ma. Plecak jest największa przeszkodą, bo bieg z takim obciążnikiem przypomina jazdę z zaciągniętym ręcznym hamulcem ;) Całe szczęście, że bieg jest zawsze organizowany pod koniec listopada, bo w letnim upale byłby potwornie ciężki. Większość biegaczy stanowią przedstawiciele rożnych służb mundurowych - wojsko, policja, strażacy, BOR i inni, aczkolwiek mogą też startować cywile z zachowaniem oczywiście obowiązujących reguł.
W zeszłorocznym debiucie osiągnąłem czas 6:20 h. Byłem zadowolony z ukończenia, ale już na początku drugiej pętli zaczęły się mocne skurcze, które uniemożliwiły dalszy bieg, więc po kilku koślawych kilometrach odpuściłem i resztę trasy pokonałem bardzo szybkim marszem, jak zresztą bardzo wielu zawodników. Druga pętla bardzo brutalnie pokazuje co oznacza taki strój i obciążenie. W tym roku miałem trzy opcje - poprawić ten czas, z czego byłbym zadowolony, złamać 6 h z czego byłbym bardzo zadowolony, złamać 5,5 h z czego byłbym zajebiście zadowolony ;) Tym razem ciągłym biegiem dotrwałem do 30 km, a potem na zmianę bieg i marsz, czasem w proporcjach pół na pół, czasem z przewagą marszu, w zależności od nawierzchni. Trzeba powiedzieć, że na 35-42 km bardzo trudno zmobilizować się do biegu jeśli już maszerujemy, że nawet jak się biegnie to poruszamy się tylko trochę szybciej niż szybko maszerujący. Ale konsekwentnie i powoli ich jednak mijamy. Na metę dotarłem po 5 h 56 min, więc łamiąc 6 h mogę uznać że jestem bardzo zadowolony :) Zeszłoroczny wynik poprawiony o 24 minuty, jak na maraton to sporo, jak na faceta ważącego powyżej 90 kg tym bardziej ;)
Kończąc tegoroczny Maraton Komandosa zdobyłem również dwa tzw. Wielkie Szlemy. Szlem Lubliniecki - za Bieg Katorżnika, Bieg o Nóż Komandosa i Maraton Komandosa. Szlem Komandoski - za Ćwierćmaraton Komandosa, Półmaraton Komandosa i Maraton Komandosa. Fajne nagrody za oba szlamy otrzymałem osobiście z rąk nowego dowódcy JWK w Lublińcu :)
Autorką zdjęć jest Ma Violavia, poza tymi z samej trasy autorstwa WKB Meta. Pomogła mi bardzo jako support na półmetku za co jej bardzo dziękuję. Mimo że jej samej do obu Szlemów brakowało tylko Maratonu Komandosa, to jednak odpuściła start. Mam nadzieję że za rok nie odpuści :)
Nadmienię również że startowałem jako Legia Warszawa Sekcja Judo, więc biegłem z tarczami Legii Warszawa i na dekoracji wystąpiłem w odpowiedniej klubowej bluzie :)
No dobra, szykuje się większe ekstremum, nawet znacznie większe... teraz cisza, ale jak ukończę to się pochwalę ;)
▼
niedziela, 27 listopada 2016
wtorek, 20 września 2016
NATO Days Ostrava 2016 i wycieczka na Babią Górę
Co roku jesienią w czeskiej Ostrawie są organizowane wielkie pokazy lotnicze i innych rodzajów wojsk i służb mundurowych państw NATO, pod nazwą NATO Days. W zeszłym roku tu byłem, pokazy bardzo mi się podobały, więc i w tym roku postanowiłem tej fajnej imprezy nie odpuścić. Szczególnie że można tu zobaczyć maszyny których próżno szukać na wielu pokazach. W tym roku były to np. amerykańskie bombowce strategiczne B-52 i B-1B, samoloty wczesnego ostrzegania E-3, duża ilość myśliwców, a także samoloty transportowe jak C-17 i A400, latające cysterny K-135 i inne bardzo ciekawe maszyny. Mnóstwo śmigłowców. Czołgi, działa samobieżne, wyrzutnie rakiet. Naprawdę wszechstronny przegląd uzbrojenia państw NATO. Co roku są tu też pokazy na żywo, gdzie lądują i strzelają prawdziwi spadochroniarze, strzelają najprawdziwsze czołgi, są pokazy akcje sił specjalnych itp. No i same pokazy lotnicze są niesamowite, dynamiczne i zapierające dech w piersiach, szczególnie jeśli się ogląda je spoza oficjalnej strefy pokazów ;). Warto dodać że to wszystko jest całkowicie darmowe, nie ma tu żadnych biletów wstępu.
Cała impreza zaczynała się wcześnie rano, więc spędziłem całą noc za kierownicą, by dotrzeć do Ostrawy na godzinę 7. Na szczęście rano nie było korków przy samym lotnisku. Zostawiłem samochód na ogromnym polu, gdzie parkowały już setki innych. Wkrótce otwarto bramy i można było wejść na teren lotniska. Zacząłem od obejścia całej ekspozycji statycznej, gdzie były dziesiątki małych i dużych samolotów. W większości można było zajrzeć do kabin lub wejść do środka, Do tych większych również wejść, ale gigantyczne kolejki do co bardziej atrakcyjnych skutecznie wybiły mi to z głowy.
Z ciekawością za to zajrzałem do luków bombowych samolotów B-52 i B1-B. Przecież to normalne bojowe maszyny i choć teraz luki były puste, to nie raz były tu przewożone na nuklearnych patrolach bomby termojądrowe. Nie powiem, ta świadomość robi pewne wrażenie.
Potem skierowałem się w miejsce znane wszystkim fanom fotografii lotniczej. Z oficjalnie udostępnionej dla publiczności strefy samoloty w locie fotografuje się tak sobie - są ze względów bezpieczeństwa dość daleko i zdjęcia robi się pod słońce. Dlatego wszyscy polujący na dobre zdjęcia idą poza teren lotniska i po ok. 2 km spaceru skręcają na tzw. pole buraków. To rzeczywiście pole gdzie rosną buraki, ale jego najważniejszą zaletą jest to, że jest tuż przy płocie lotniska i dokładnie pod strefą gdzie samoloty pokazują w powietrzu na co je stać. Więc jeśli jakiś myśliwiec robi dynamiczny pokaz - robi go tuż ponad naszymi głowami. Wychodzą doskonałe zdjęcia no i trzeba doliczyć dodatkowe wrażenia z ogłuszającego, wręcz odczuwalnego całym ciałem ryku silników i tego ze samolot czasem wykonuje jakąś akrobację 50 m nad głowami. Jest rzecz jasna pewne ryzyko - zdarzały się na takich pokazach katastrofy lotnicze i w takim przypadku samolot miałby spore szanse spaść na fotografujących. No ale są tam na własną odpowiedzialność.
Od południa powoli nadchodzi front deszczowy, o czym zresztą mówiły prognozy. Jak na razie pokazy są bardzo fajne, choć szare tło chmur nie pozwala na jakieś rewelacyjne ujęcia. W tym samym czasie w oficjalnej części pokazów swe umiejętności prezentują spadochroniarze i oddziały pancerne. Docierają tu odgłosy serii karabinów maszynowych i co i rusz głuchy, przeszywający huk czołgowej armaty. Szkoda że nie mogę tego z bliska widzieć, no ale wolałem dobre zdjęcia samolotów. Nad głowami przelatuje i kręci akrobacje Eurofighter Typhoon, potem Gripen, potem F-18, MiG-29, F-16... zaczyna padać, więc z pewnym żalem opuszczam pole buraków. Deszcz będzie teraz lał wiele godzin, nic dobrego już zrobić się nie da, a na polu robi się straszliwe błoto. Mimo że zwinąłem się zaraz po tym jak zaczęło padać, to i tak jestem cały umorusany.
Na głównym terenie pokazów przelotnie oglądam wszystko jeszcze raz, jem doskonałego węgierskiego langosza. Odczuwam już duże zmęczenie, spotęgowane psującą się pogoda. W końcu nie spałem już ponad dobę i przejechałem 500 km. Pora zwijać się i znaleźć jakiś nocleg. Plan na dzień następny zakłada wejście na Babią Górę, więc optymalnie będzie dojechać do Zawoi. To jednak spoty kawałek. Gdy wyjeżdżam z lotniska tworzy się już spory korek. Teraz jadę w stronę Cieszyna. Zwykła droga nagle... staje się autostradą i w dodatku płatną! A ja nie mam winietki, bo nie planowałem jechać płatną autostradą. Ta którą wjeżdża się od Rybnika do Ostrawy jest akurat bezpłatna, a na tą w ogóle nie spodziewałem się wjeżdżać. Co gorsza nie ma jak z niej zjechać. Modlę się by nie spotkać jakiegoś policyjnego patrolu, który za brak winietki wlepiłby mi porządny mandat. Do granicy jakieś 10 km, więc uznaję, że szansa by zostać zatrzymanym jest niewielka. W ulewnym deszczu mijam granicę, na szczęście obeszło się bez problemów. Dalej jadę drogą ekspresową na Bielsko-Białą. Jestem coraz bardziej zmęczony, w dodatku ten deszcz. Nagle... kurcze, coś leży na drodze. Hamuję i udaje mi się to coś ominąć. Nawet nie wiem co to było, ale całe szczęście że w to nie wjechałem. Kurcze, muszę się zatrzymać i napić kawy. Mijam Bielsko, dojeżdżam do Żywca. Tu postój, odpoczynek, kawa. Pogoda raptownie poprawia się, od razu też zmęczenie odpuszcza. Już bez większych problemów jadę aż do Zawoi, gdzie dłuższą chwilę szukam noclegu, ale bez problemów go znajduję. Jeszcze jakiś obiad i zasypiam szybko mocnym snem.
Rano budzę się w dobrym nastroju. Pogoda jest bardzo ładna, a mój cel - Babia Góra - dumnie piętrzy się nad tą najdłuższą wsią w Polsce. Dodam, że Babia była z początku tylko jedną z ewentualności. Wcześniej pomyślałem przelotnie o Chopoku lub Dziumbirze - ale to Niżne Tatry, dość daleka jazda w głąb Słowacji. Potem o Dolinie Staroleśnej - to Tatry Wysokie, więc równie daleko. W końcu stanęło na tym, by wejść sobie jesienną porą na najwyższą polską górę leżącą poza obszarem Tatr, czyli Królową Beskidów, czyli Babią Górę, czyli Matkę Niepogód, czyli Diablak, czyli Teufelspitze, czyli na Babiu Horu :) Jak kto woli. Panorama na Beskidy, Małą i Wielką Fatrę, Góry Choczańskie, Niżne Tatry i Tatry jest niesamowita, wie o tym każdy kto tam był. Szczyt ma 1725 m wysokości i wyraźnie zaznacza się na nim alpejski układ pięter roślinności, rzecz jasna piętro turniowe i lodowcowe nie występuje. Na decyzję wpłynął też fakt, że o godzinie 17 miałem siedzieć już na stanowisku w pracy w Warszawie, to i czasu było niezbyt wiele. Ruszam bez ociągania kilkukilometrowym podjazdem na przełęcz Krowiarki, melduje się na pustym parkingu i o 6:50 zaczynam podejście. Podejście, nie bieg pod górę, tak gwoli jasności. Ranek jest piękny, czysty i słoneczny. Niestety, wkrótce Matka Niepogód dała o sobie znać i przychodzą gęste chmury. Na Sokolicy, pierwszym punkcie po wyjściu z lasu skąd ukazuje się szczyt Babiej zobaczyłem tylko barierki, nieco wyżej wychodząc ponad chmury, w prześwicie między drzewami widzę zębaty grzebień Tatr na horyzoncie. Robię jedno zdjęcie telefonem, nie chce mi się wyjąć lustrzanki z plecaka, bo jak myślę - wyżej widok będzie lepszy, że będę wyżej nad chmurami. To się mści, bo wkrótce chmury się podnoszą i tyle było z oglądania panoram... dalej w górę już w gęstym mleku, najpierw przez Kępę, potem Gówniak i w końcu na dwuwierzchołkowy Diablak. Skoro Diablak to Teufelspitze, to Gówniak... to musi być Sheissespitze ;), choć z taką nazwą się nie spotkałem ;)
Na szczycie gęsta mgła, dwójka turystów i ja. Siedzę smętnie z 10 minut i zaczynam schodzić.
Na zejściu momentami odwiewa grzbiet całkiem dużymi fragmentami, przebijają niższe warstwy chmur, ale ani nie widzę już Tatr, ani spodziewanego w tych warunkach widma Brockenu. Poniżej Sokolicy szlak teraz jest ułożony w wygodne, kamienno-drewniane schody. Po deszczu i w błocie idzie się lepiej niż starym, kamienno-ziemnym. Nieco po 11 wracam do samochodu, przebieram się i nie ociągając się ruszam do Warszawy. Na dole mgła i deszcz, dopad mnie jakaś mega senność, ale ratuje mnie duża kawa w sieciowej stacji benzynowej z orlim dziobem ;) Stara, dawno już nie jeżdżona trasa przez Wadowice, Zator, Oświęcim, Chełm Śląski, Mysłowice, Dąbrowę Górniczą i Częstochowę. Za tą ostatnią remont na odcinku kilometra, a korek na 45 minut stania... masakra! W efekcie zamiast być punkt 17, czy wcześniej, byłem kilka minut później :/
Ogólnie fajna wycieczka, zawsze mogę traktować to jako zadanie treningowe ;) Widoków żadnych, ale chmury czasem układały się malowniczo :)
Lubię Babią i lubię na nią wracać, ale zdecydowanie lubię z widokami.
Cała impreza zaczynała się wcześnie rano, więc spędziłem całą noc za kierownicą, by dotrzeć do Ostrawy na godzinę 7. Na szczęście rano nie było korków przy samym lotnisku. Zostawiłem samochód na ogromnym polu, gdzie parkowały już setki innych. Wkrótce otwarto bramy i można było wejść na teren lotniska. Zacząłem od obejścia całej ekspozycji statycznej, gdzie były dziesiątki małych i dużych samolotów. W większości można było zajrzeć do kabin lub wejść do środka, Do tych większych również wejść, ale gigantyczne kolejki do co bardziej atrakcyjnych skutecznie wybiły mi to z głowy.
Z ciekawością za to zajrzałem do luków bombowych samolotów B-52 i B1-B. Przecież to normalne bojowe maszyny i choć teraz luki były puste, to nie raz były tu przewożone na nuklearnych patrolach bomby termojądrowe. Nie powiem, ta świadomość robi pewne wrażenie.
Potem skierowałem się w miejsce znane wszystkim fanom fotografii lotniczej. Z oficjalnie udostępnionej dla publiczności strefy samoloty w locie fotografuje się tak sobie - są ze względów bezpieczeństwa dość daleko i zdjęcia robi się pod słońce. Dlatego wszyscy polujący na dobre zdjęcia idą poza teren lotniska i po ok. 2 km spaceru skręcają na tzw. pole buraków. To rzeczywiście pole gdzie rosną buraki, ale jego najważniejszą zaletą jest to, że jest tuż przy płocie lotniska i dokładnie pod strefą gdzie samoloty pokazują w powietrzu na co je stać. Więc jeśli jakiś myśliwiec robi dynamiczny pokaz - robi go tuż ponad naszymi głowami. Wychodzą doskonałe zdjęcia no i trzeba doliczyć dodatkowe wrażenia z ogłuszającego, wręcz odczuwalnego całym ciałem ryku silników i tego ze samolot czasem wykonuje jakąś akrobację 50 m nad głowami. Jest rzecz jasna pewne ryzyko - zdarzały się na takich pokazach katastrofy lotnicze i w takim przypadku samolot miałby spore szanse spaść na fotografujących. No ale są tam na własną odpowiedzialność.
Od południa powoli nadchodzi front deszczowy, o czym zresztą mówiły prognozy. Jak na razie pokazy są bardzo fajne, choć szare tło chmur nie pozwala na jakieś rewelacyjne ujęcia. W tym samym czasie w oficjalnej części pokazów swe umiejętności prezentują spadochroniarze i oddziały pancerne. Docierają tu odgłosy serii karabinów maszynowych i co i rusz głuchy, przeszywający huk czołgowej armaty. Szkoda że nie mogę tego z bliska widzieć, no ale wolałem dobre zdjęcia samolotów. Nad głowami przelatuje i kręci akrobacje Eurofighter Typhoon, potem Gripen, potem F-18, MiG-29, F-16... zaczyna padać, więc z pewnym żalem opuszczam pole buraków. Deszcz będzie teraz lał wiele godzin, nic dobrego już zrobić się nie da, a na polu robi się straszliwe błoto. Mimo że zwinąłem się zaraz po tym jak zaczęło padać, to i tak jestem cały umorusany.
Na głównym terenie pokazów przelotnie oglądam wszystko jeszcze raz, jem doskonałego węgierskiego langosza. Odczuwam już duże zmęczenie, spotęgowane psującą się pogoda. W końcu nie spałem już ponad dobę i przejechałem 500 km. Pora zwijać się i znaleźć jakiś nocleg. Plan na dzień następny zakłada wejście na Babią Górę, więc optymalnie będzie dojechać do Zawoi. To jednak spoty kawałek. Gdy wyjeżdżam z lotniska tworzy się już spory korek. Teraz jadę w stronę Cieszyna. Zwykła droga nagle... staje się autostradą i w dodatku płatną! A ja nie mam winietki, bo nie planowałem jechać płatną autostradą. Ta którą wjeżdża się od Rybnika do Ostrawy jest akurat bezpłatna, a na tą w ogóle nie spodziewałem się wjeżdżać. Co gorsza nie ma jak z niej zjechać. Modlę się by nie spotkać jakiegoś policyjnego patrolu, który za brak winietki wlepiłby mi porządny mandat. Do granicy jakieś 10 km, więc uznaję, że szansa by zostać zatrzymanym jest niewielka. W ulewnym deszczu mijam granicę, na szczęście obeszło się bez problemów. Dalej jadę drogą ekspresową na Bielsko-Białą. Jestem coraz bardziej zmęczony, w dodatku ten deszcz. Nagle... kurcze, coś leży na drodze. Hamuję i udaje mi się to coś ominąć. Nawet nie wiem co to było, ale całe szczęście że w to nie wjechałem. Kurcze, muszę się zatrzymać i napić kawy. Mijam Bielsko, dojeżdżam do Żywca. Tu postój, odpoczynek, kawa. Pogoda raptownie poprawia się, od razu też zmęczenie odpuszcza. Już bez większych problemów jadę aż do Zawoi, gdzie dłuższą chwilę szukam noclegu, ale bez problemów go znajduję. Jeszcze jakiś obiad i zasypiam szybko mocnym snem.
Rano budzę się w dobrym nastroju. Pogoda jest bardzo ładna, a mój cel - Babia Góra - dumnie piętrzy się nad tą najdłuższą wsią w Polsce. Dodam, że Babia była z początku tylko jedną z ewentualności. Wcześniej pomyślałem przelotnie o Chopoku lub Dziumbirze - ale to Niżne Tatry, dość daleka jazda w głąb Słowacji. Potem o Dolinie Staroleśnej - to Tatry Wysokie, więc równie daleko. W końcu stanęło na tym, by wejść sobie jesienną porą na najwyższą polską górę leżącą poza obszarem Tatr, czyli Królową Beskidów, czyli Babią Górę, czyli Matkę Niepogód, czyli Diablak, czyli Teufelspitze, czyli na Babiu Horu :) Jak kto woli. Panorama na Beskidy, Małą i Wielką Fatrę, Góry Choczańskie, Niżne Tatry i Tatry jest niesamowita, wie o tym każdy kto tam był. Szczyt ma 1725 m wysokości i wyraźnie zaznacza się na nim alpejski układ pięter roślinności, rzecz jasna piętro turniowe i lodowcowe nie występuje. Na decyzję wpłynął też fakt, że o godzinie 17 miałem siedzieć już na stanowisku w pracy w Warszawie, to i czasu było niezbyt wiele. Ruszam bez ociągania kilkukilometrowym podjazdem na przełęcz Krowiarki, melduje się na pustym parkingu i o 6:50 zaczynam podejście. Podejście, nie bieg pod górę, tak gwoli jasności. Ranek jest piękny, czysty i słoneczny. Niestety, wkrótce Matka Niepogód dała o sobie znać i przychodzą gęste chmury. Na Sokolicy, pierwszym punkcie po wyjściu z lasu skąd ukazuje się szczyt Babiej zobaczyłem tylko barierki, nieco wyżej wychodząc ponad chmury, w prześwicie między drzewami widzę zębaty grzebień Tatr na horyzoncie. Robię jedno zdjęcie telefonem, nie chce mi się wyjąć lustrzanki z plecaka, bo jak myślę - wyżej widok będzie lepszy, że będę wyżej nad chmurami. To się mści, bo wkrótce chmury się podnoszą i tyle było z oglądania panoram... dalej w górę już w gęstym mleku, najpierw przez Kępę, potem Gówniak i w końcu na dwuwierzchołkowy Diablak. Skoro Diablak to Teufelspitze, to Gówniak... to musi być Sheissespitze ;), choć z taką nazwą się nie spotkałem ;)
Na szczycie gęsta mgła, dwójka turystów i ja. Siedzę smętnie z 10 minut i zaczynam schodzić.
Na zejściu momentami odwiewa grzbiet całkiem dużymi fragmentami, przebijają niższe warstwy chmur, ale ani nie widzę już Tatr, ani spodziewanego w tych warunkach widma Brockenu. Poniżej Sokolicy szlak teraz jest ułożony w wygodne, kamienno-drewniane schody. Po deszczu i w błocie idzie się lepiej niż starym, kamienno-ziemnym. Nieco po 11 wracam do samochodu, przebieram się i nie ociągając się ruszam do Warszawy. Na dole mgła i deszcz, dopad mnie jakaś mega senność, ale ratuje mnie duża kawa w sieciowej stacji benzynowej z orlim dziobem ;) Stara, dawno już nie jeżdżona trasa przez Wadowice, Zator, Oświęcim, Chełm Śląski, Mysłowice, Dąbrowę Górniczą i Częstochowę. Za tą ostatnią remont na odcinku kilometra, a korek na 45 minut stania... masakra! W efekcie zamiast być punkt 17, czy wcześniej, byłem kilka minut później :/
Ogólnie fajna wycieczka, zawsze mogę traktować to jako zadanie treningowe ;) Widoków żadnych, ale chmury czasem układały się malowniczo :)
Lubię Babią i lubię na nią wracać, ale zdecydowanie lubię z widokami.
czwartek, 1 września 2016
Tatry i Niżne Tatry sierpien 2016
Opis mojego spontanicznego wyjazdu w Tatry i okolice. Opisy skrótowe, ale trudno się jakoś super rozpisać.
Decyzję podjąłem w ciągu 5 minut, jakoś mnie po prostu wzięło by wsiąść w samochód i pojechać. Jako że w niedzielę pracowałem do 20, to zanim wróciłem do domu, zebrałem się i wyruszyłem, to zrobiła się 21:30. W Zakopanem byłem 2:40, pospałem 3,5 h i wstałem by wykorzystać piękną pogodę. Nie wiedziałem, że prognozy zapowiadają burzę, nic takiego nie wisiało w powietrzu. Jako że byłem niewyspany, zasiedziany, a tak naprawdę niezregenerowany po dwóch dość ciężkich biegach w jakich w ciągu ostatnich dwóch tygodni startowałem, to postanowiłem na rozgrzewkę wejść na Świnicę i jakby mi się wyjątkowo dobrze szło, to dojść do Koziej Przełęczy i zejść do Gąsienicowej.
Ale szło mi się tak sobie, bez polotu i finezji. Również bez kijków, których w pośpiechu zapomniałem z domu. W górach nie było tłumów turystów, przejrzystość dobra, niebo czyste, dość chłodno i wszystko przyjmowało już jesienne barwy. Na szczyt Świnicy wszedłem przez Przełęcz Świnicką, ale pogoda zaczęła się zmieniać i to szybko.
Tak wiec spędziłem na wierzchołku 5 minut, pomny tego co stało się tu w sierpniu 1939 roku. Gdy wróciłem na przełęcz, to strzelił pierwszy piorun, jeszcze gdzieś wysoko. Przyspieszyłem kroku. Zza Kasprowego wyłoniła się czarna chmura. Na zejściu, już na szczęście w dolinie, dopadła mnie cholerna burza z piorunami i gradobiciem. Przemokłem całkowicie, najadłem się nieco strachu w związku z często i blisko walącymi piorunami. Godzinę spędziłem pod daszkiem dolnej stacji KL Gąsienicowa. Wracałem przez Boczań w potokach błota, zestresowany kolejną porcją ostrzału piorunami. Odetchnąłem dopiero w lesie :)
Na kolejny dzień planowałem sobie przejść grań Rohaczy lub grań Banówki. O 5:30 rano za oknem była mgła i gór nie było widać. Zmoknięte buty dalej były nie do założenia... pospałem do 7, ale wtedy zdecydowałem że przecież siedzieć nie będę, wiec nawet w mokrych butach podejdę sobie do Gąsienicowej. Jako że nie lubię ani Boczania, ani Jaworzynki, to wybrałem trasę z Brzezin. Byłem sam, wiec było bardzo fajnie :) Co prawda była też gęsta mgła, ale nie padało jakoś mocno. Na Hali zdecydowałem że pójdę wyżej, potem ze jeszcze wyżej. Minąłem Czarny Staw Gąsienicowy, chwilę wahałem się nad pomysłem wejścia na Granaty. Poszedłem dalej niebieskim, minąłem taterników i tak doszedłem na Zawrat, gdzie jak widać na zdjęciach - też tłumów nie spotkałem.
Gdy schodziłem do Piątki pogoda powróciła, wyszło słońce, dało się porobić kilka zdjęć. Pod koniec trasy buty nawet zaczęły przesychać ;)
Ostatniego dnia postanowiłem zdobyć sobie dla odmiany coś innego. W Tatrach przeszedłem większość szlaków, na wielu szczytach byłem po kilka-kilkanaście razy, więc skierowałem wzrok nieco dalej. Na Niżne Tatry. Niżne to one są z nazwy, bo są równie wysokie jak Zachodnie. Wszedłem sobie na Kralovą Holę, mającą niemal 2000 m n.p.m.
Ze szczytu pięknie widać Tatry, ale przy takiej widoczności jaką miałem - właściwie całą Słowację, od Bratysławy po Koszyce... widać nawet terytorium Węgier, ale to widać nawet z Tatr Wysokich :) Z Wysokich bez problemu można też złapać węgierskie sieci komórkowe ;) Niżne, a przynajmniej ich cześć wschodnia są też mniej zagospodarowane turystycznie, coś jak Bieszczady ukraińskie ;) Wycieczka udana, ale dość szybka, bo musiałem jeszcze dojechać z powrotem do domu, co zajęło mi 7 h. Szczyt zdobyłem wchodząc zamkniętą asfaltową drogą, na dół niemal zbiegłem :)
Razem 71 km po górach, 7500 m sumy podejść i zejść. Jakby zdobyć Elbrus :) I to w połowie w mokrych butach ;)
Wyjazd fajny, samotny, resetujący umysł. Trochę szkoda że bez Ma Violavia i Flo na plecach. Pogoda jak widać - zmienna. Może jeszcze wrócę w październiku czy listopadzie, we wrześniu mam jednak zbyt dużo pracy by pozwolić sobie na wyjazd.
Decyzję podjąłem w ciągu 5 minut, jakoś mnie po prostu wzięło by wsiąść w samochód i pojechać. Jako że w niedzielę pracowałem do 20, to zanim wróciłem do domu, zebrałem się i wyruszyłem, to zrobiła się 21:30. W Zakopanem byłem 2:40, pospałem 3,5 h i wstałem by wykorzystać piękną pogodę. Nie wiedziałem, że prognozy zapowiadają burzę, nic takiego nie wisiało w powietrzu. Jako że byłem niewyspany, zasiedziany, a tak naprawdę niezregenerowany po dwóch dość ciężkich biegach w jakich w ciągu ostatnich dwóch tygodni startowałem, to postanowiłem na rozgrzewkę wejść na Świnicę i jakby mi się wyjątkowo dobrze szło, to dojść do Koziej Przełęczy i zejść do Gąsienicowej.
Ale szło mi się tak sobie, bez polotu i finezji. Również bez kijków, których w pośpiechu zapomniałem z domu. W górach nie było tłumów turystów, przejrzystość dobra, niebo czyste, dość chłodno i wszystko przyjmowało już jesienne barwy. Na szczyt Świnicy wszedłem przez Przełęcz Świnicką, ale pogoda zaczęła się zmieniać i to szybko.
Tak wiec spędziłem na wierzchołku 5 minut, pomny tego co stało się tu w sierpniu 1939 roku. Gdy wróciłem na przełęcz, to strzelił pierwszy piorun, jeszcze gdzieś wysoko. Przyspieszyłem kroku. Zza Kasprowego wyłoniła się czarna chmura. Na zejściu, już na szczęście w dolinie, dopadła mnie cholerna burza z piorunami i gradobiciem. Przemokłem całkowicie, najadłem się nieco strachu w związku z często i blisko walącymi piorunami. Godzinę spędziłem pod daszkiem dolnej stacji KL Gąsienicowa. Wracałem przez Boczań w potokach błota, zestresowany kolejną porcją ostrzału piorunami. Odetchnąłem dopiero w lesie :)
Na kolejny dzień planowałem sobie przejść grań Rohaczy lub grań Banówki. O 5:30 rano za oknem była mgła i gór nie było widać. Zmoknięte buty dalej były nie do założenia... pospałem do 7, ale wtedy zdecydowałem że przecież siedzieć nie będę, wiec nawet w mokrych butach podejdę sobie do Gąsienicowej. Jako że nie lubię ani Boczania, ani Jaworzynki, to wybrałem trasę z Brzezin. Byłem sam, wiec było bardzo fajnie :) Co prawda była też gęsta mgła, ale nie padało jakoś mocno. Na Hali zdecydowałem że pójdę wyżej, potem ze jeszcze wyżej. Minąłem Czarny Staw Gąsienicowy, chwilę wahałem się nad pomysłem wejścia na Granaty. Poszedłem dalej niebieskim, minąłem taterników i tak doszedłem na Zawrat, gdzie jak widać na zdjęciach - też tłumów nie spotkałem.
Gdy schodziłem do Piątki pogoda powróciła, wyszło słońce, dało się porobić kilka zdjęć. Pod koniec trasy buty nawet zaczęły przesychać ;)
Ostatniego dnia postanowiłem zdobyć sobie dla odmiany coś innego. W Tatrach przeszedłem większość szlaków, na wielu szczytach byłem po kilka-kilkanaście razy, więc skierowałem wzrok nieco dalej. Na Niżne Tatry. Niżne to one są z nazwy, bo są równie wysokie jak Zachodnie. Wszedłem sobie na Kralovą Holę, mającą niemal 2000 m n.p.m.
Ze szczytu pięknie widać Tatry, ale przy takiej widoczności jaką miałem - właściwie całą Słowację, od Bratysławy po Koszyce... widać nawet terytorium Węgier, ale to widać nawet z Tatr Wysokich :) Z Wysokich bez problemu można też złapać węgierskie sieci komórkowe ;) Niżne, a przynajmniej ich cześć wschodnia są też mniej zagospodarowane turystycznie, coś jak Bieszczady ukraińskie ;) Wycieczka udana, ale dość szybka, bo musiałem jeszcze dojechać z powrotem do domu, co zajęło mi 7 h. Szczyt zdobyłem wchodząc zamkniętą asfaltową drogą, na dół niemal zbiegłem :)
Razem 71 km po górach, 7500 m sumy podejść i zejść. Jakby zdobyć Elbrus :) I to w połowie w mokrych butach ;)
Wyjazd fajny, samotny, resetujący umysł. Trochę szkoda że bez Ma Violavia i Flo na plecach. Pogoda jak widać - zmienna. Może jeszcze wrócę w październiku czy listopadzie, we wrześniu mam jednak zbyt dużo pracy by pozwolić sobie na wyjazd.
niedziela, 14 sierpnia 2016
XII Bieg Katorżnika w Lublińcu
Przebiegliśmy wczoraj z Ma Violavia dość nietypowy "bieg" jakim jest Bieg Katorżnika, rozgrywany co roku w Lublińcu. Bieg jest na tyle legendarny, że 1500 miejsc startowych rozchodzi się od otwarcia zapisów w... góra 5 minut.
Teraz o samym biegu. Organizuje go Wojskowy Klub Biegacza "Meta" z Lublińca, wraz z tamtejszą Jednostką Wojskową Komandosów. Bieg jest oparty na zadaniach, jakie czekają żołnierzy tej jednostki w czasie szkoleń (i misji za liniami wroga). Hasło że bieg "miesza z błotem" jest całkowicie adekwatne. Trasa to ok 10-12 km, więc niby nic takiego. Tyle że czystego biegu na całej trasie wypada może z 1 km, a reszta to pokonywanie jeziora, trzcinowisk, potwornie zasyfiałych rowów melioracyjnych i leśnych mokradeł, błota takiego jakie trudno wręcz sobie wyobrazić i różnych przeszkód sztucznych. Bieg może nie wymaga zbyt wiele od kondycji naszego serca czy płuc, jak robi to przeciętny bieg uliczny. Wymaga natomiast dużej siły fizycznej, bo 90% trasy pokonuje się minimum po pas w "wodzie" (zaraz wyjaśnię czemu użyłem cudzysłowu), wspinania się, czołgania. I chyba co najważniejsze - wymaga dużej odporności psychicznej. I kompletnej niewrażliwości na zgniły bagienny smród, oblepiające nas wodorosty i błoto, na wpadanie w to błoto wraz z głową, na ciągłe walenie kolanami i goleniami w podwodne kłody i kołki. Jak kogoś odrzuca zgniły, zatęchły żur w brudnym jeziorze - lepiej niech nie startuje :) Jezioro to zdecydowanie najczystsza część trasy ;) Aha, trzeba te 2-3 godziny wytrzymać w permanentnym zimnie, z tonami mułu w butach.
Trasa zaczyna się dość niewinnie, bo mniej więcej 500 m odcinkiem jeziora, gdzie co prawda jest po szyję, ale najlepiej pokonać to wpław. W butach i ubraniu. Pod wodą mury, korzenie itp. Potem zaczynają się śmierdzące rowy, gdzie idziemy po pas w czymś co w ogóle nie ma wspólnych cech z wodą. Wody to w tym jest może z 50%. Reszta to zawiesina czarnego jak smoła mułu i bagiennej roślinności. Konsystencja budyniu, zapach jak z... coś między oczyszczalnią ścieków a fabryką celulozy. Ciężko w tym czymś przebierać nogami, dno jest niemożliwie śliskie, co w połączeniu z podwodnymi przeszkodami powoduje że co i rusz ktoś znika w tym żurze wraz z głową. Potem odcinek krętego biegu w trzcinowisku, woda, błoto (tym razem takie z gatunku co chce nam ściągnąć buty), ostre jak brzytwa liście. I znów dłuuugi śmierdzący jeszcze bardziej, zimny jak diabli rów z czarna mazią. Gdy po dobrej godzinie walki trafiamy znów w wody jeziora jest po prostu idealnie, to jest odpoczynek! I kolejne rowy przeplatane krótkimi odcinkami biegu przez powalone w lesie drzewa. Rowy z bagnami są coraz gorsze, błoto wciąga, zaczynają nas łapać skurcze, na brzeg czasem ciężko wyjść, tak to wszystko jest śliskie. Wreszcie niby już blisko mety, wpław przez jezioro, po poręczach przez pomost, skok do wody po drugiej stronie. A tam taki ch... woda ma pół metra głębokości! Nogi bolą. Znów zasyfiały rów odbijający gdzieś w drugą stronę, jakieś rury pod szosą w których trzeba się czołgać, nawrotka, kolejne rury, podwodne kołki, ziarna piachu w oczach, nie ma jak tego przetrzeć, przemyć, oczy pieką, łzawią, nic nie widzę. Coraz więcej osób ubezpieczających przy trasie, czyli meta względnie niedaleko. I najgorszy syf ze wszystkiego na trasie! Błoto jak z sennego koszmaru. Staniesz to wciąga, nie ma jak nogi wyjąć, przysysa. Musisz biec, a skurcze łapią, kolana się wykręcają. Jak się potknąłem i wywaliłem w to coś, to rekami aż po barki wpadłem w coś, co z wyglądu i zapachu przypominało nawóz naturalny. Leżę w tym czymś, zaklinowany czterema kończynami, a nie ma jak wstać, jak się od tego odkleić. Oczywiście w tym miejscu fotografowie, mieli kupę uciechy ;) Lecimy dalej, jakaś drabina przy drzewie na którą trzeba wbiec. Jakieś opuszczone budynki, kolejna drabina, barierka z wystającymi ostrymi prętami, trzeba uważać jak cholera, a jeszcze stoi jakiś żołnierzyk i pokrzykuje "dawać dawać k... nie opierdalać się!". Opony, czołganie pod drutami, opony, kibice... pomost, jakieś belki do przeskakiwania i... jest! Koniec! Trzykilogramowa "podkowa katorżnika na szyi, uścisk ręki od zastępcy dowódcy JWK i krzepiące słowa "kawał dobrej roboty, gratuluję". Ufff... już nie trzeba nurzać się w g... już nie trzeba walczyć ze skurczami.
Obowiązkowa kąpiel w jeziorze, ale to niewiele daje. Muł i smród są wszędzie, nie da się tego pozbyć, także pod prysznicem. W butach kilogramy piasku. Po ogólnym opłukaniu się marsz do samochodu po ciuchy. Gdy wracam... Ma Violavia już jak się okazuje jest na mecie. Nie sądziłem ze będzie tak szybko. Startowała godzinę po mnie, a dobiegła w czasie krótszym o 25 minut, czyli była na mecie 35 minut po mnie. Tylko jak mówię - to nie zależy od kondycji, co raczej od zwinności, techniki pokonania bagniska czy najzwyklejszego szczęścia - kto ciągle będzie wpadał po szyję, będzie miał czas o wiele gorszy od osoby, która tego w dużym stopniu uniknie. Ale z tego miejsca jej gratuluję. To pierwszy bieg, gdzie mnie wyprzedziła i to aż o tyle!
W domu, po powrocie. Kupa zadrapań na całym ciele, rany się jątrzą, paprzą - widać że bagienna flora bakteryjna ma co robić, mam nadzieję że jakiejś zgorzeli gazowej nie dostanę ;) Oczy na szczęście doszły do siebie, ale wracałem w okularach a nie w soczewkach, bo nie dało się ich znieść na oczach. Z naszych ubrań wypłukaliśmy kilka kg piasku i drobnego czarnego syfu. Tak naprawdę - trzeba je ze 3 razy uprać. My, samochód, mieszkanie - wszystko śmierdzi zgniłym jeziorem, nie da się tego usunąć. Pewnie zejdzie z naskórkiem ;)
Teraz kilka rad dla tych co by chcieli się tak upodlić :P
1. Obowiązkowo - piłkarskie ochraniacze na golenie i dobrze dopasowane rękawiczki budowlane - ochronne. Bez tego będzie ciężko. Wszystko pozalepiać i pooklejac plastrem, taką srebrną taśma budowlaną - to doskonały patent. Szczególnie na buty i te ochraniacze
2. Ubranie najlepiej wywalić od razu, szkoda się z tym pierdzielić i to prać. Na miejscu zresztą było przewidziane miejsce na zużyte ubrania. Ubranie dobrze dopasowane i najlepiej długie, nawet jak jest ciepło.
3. Buty też z przeznaczeniem do odstrzału. Oboje biegliśmy w zwykłych trampkach za kostkę, solidnie oklejonych taśmą. Od pierwszego kilometra w prawym miałem mimo to mnóstwo mułu...
4. Trzymać się grupy. Grupa sobie pomaga, pomaga wyciągnąć się z bagna, ostrzega przed przeszkodami. Obserwować osobę idącą przed sobą (jak nagle ni stąd ni zowąd zniknie wraz z głową w bagnie - znaczy się tam jest jakiś dół lub konar) i samemu ostrzegać innych.
5. Nie lecieć na pałę! Można sobie nogę złamać! Powoli i spokojnie, wtedy nawet pier... uderzenie w podwodny konar spowoduje tylko ból, a nie urwanie więzadeł w kolanie. Nie ma co się tu ścigać na czas!
6. Żadnych smartfonów i innych wynalazków na trasie! Szkoda po prostu, bo po biegu mogą już nie żyć. Mój zegarek przeżył, ale był pod rękawem koszulki i pod rękawiczką. Mimo to - czarny od błota.
Generalnie - polecam ) Wspaniała impreza i wrażenia niezapomniane ;) Choć nieco odrzucające tzw. normalnych ludzi
Teraz o samym biegu. Organizuje go Wojskowy Klub Biegacza "Meta" z Lublińca, wraz z tamtejszą Jednostką Wojskową Komandosów. Bieg jest oparty na zadaniach, jakie czekają żołnierzy tej jednostki w czasie szkoleń (i misji za liniami wroga). Hasło że bieg "miesza z błotem" jest całkowicie adekwatne. Trasa to ok 10-12 km, więc niby nic takiego. Tyle że czystego biegu na całej trasie wypada może z 1 km, a reszta to pokonywanie jeziora, trzcinowisk, potwornie zasyfiałych rowów melioracyjnych i leśnych mokradeł, błota takiego jakie trudno wręcz sobie wyobrazić i różnych przeszkód sztucznych. Bieg może nie wymaga zbyt wiele od kondycji naszego serca czy płuc, jak robi to przeciętny bieg uliczny. Wymaga natomiast dużej siły fizycznej, bo 90% trasy pokonuje się minimum po pas w "wodzie" (zaraz wyjaśnię czemu użyłem cudzysłowu), wspinania się, czołgania. I chyba co najważniejsze - wymaga dużej odporności psychicznej. I kompletnej niewrażliwości na zgniły bagienny smród, oblepiające nas wodorosty i błoto, na wpadanie w to błoto wraz z głową, na ciągłe walenie kolanami i goleniami w podwodne kłody i kołki. Jak kogoś odrzuca zgniły, zatęchły żur w brudnym jeziorze - lepiej niech nie startuje :) Jezioro to zdecydowanie najczystsza część trasy ;) Aha, trzeba te 2-3 godziny wytrzymać w permanentnym zimnie, z tonami mułu w butach.
Trasa zaczyna się dość niewinnie, bo mniej więcej 500 m odcinkiem jeziora, gdzie co prawda jest po szyję, ale najlepiej pokonać to wpław. W butach i ubraniu. Pod wodą mury, korzenie itp. Potem zaczynają się śmierdzące rowy, gdzie idziemy po pas w czymś co w ogóle nie ma wspólnych cech z wodą. Wody to w tym jest może z 50%. Reszta to zawiesina czarnego jak smoła mułu i bagiennej roślinności. Konsystencja budyniu, zapach jak z... coś między oczyszczalnią ścieków a fabryką celulozy. Ciężko w tym czymś przebierać nogami, dno jest niemożliwie śliskie, co w połączeniu z podwodnymi przeszkodami powoduje że co i rusz ktoś znika w tym żurze wraz z głową. Potem odcinek krętego biegu w trzcinowisku, woda, błoto (tym razem takie z gatunku co chce nam ściągnąć buty), ostre jak brzytwa liście. I znów dłuuugi śmierdzący jeszcze bardziej, zimny jak diabli rów z czarna mazią. Gdy po dobrej godzinie walki trafiamy znów w wody jeziora jest po prostu idealnie, to jest odpoczynek! I kolejne rowy przeplatane krótkimi odcinkami biegu przez powalone w lesie drzewa. Rowy z bagnami są coraz gorsze, błoto wciąga, zaczynają nas łapać skurcze, na brzeg czasem ciężko wyjść, tak to wszystko jest śliskie. Wreszcie niby już blisko mety, wpław przez jezioro, po poręczach przez pomost, skok do wody po drugiej stronie. A tam taki ch... woda ma pół metra głębokości! Nogi bolą. Znów zasyfiały rów odbijający gdzieś w drugą stronę, jakieś rury pod szosą w których trzeba się czołgać, nawrotka, kolejne rury, podwodne kołki, ziarna piachu w oczach, nie ma jak tego przetrzeć, przemyć, oczy pieką, łzawią, nic nie widzę. Coraz więcej osób ubezpieczających przy trasie, czyli meta względnie niedaleko. I najgorszy syf ze wszystkiego na trasie! Błoto jak z sennego koszmaru. Staniesz to wciąga, nie ma jak nogi wyjąć, przysysa. Musisz biec, a skurcze łapią, kolana się wykręcają. Jak się potknąłem i wywaliłem w to coś, to rekami aż po barki wpadłem w coś, co z wyglądu i zapachu przypominało nawóz naturalny. Leżę w tym czymś, zaklinowany czterema kończynami, a nie ma jak wstać, jak się od tego odkleić. Oczywiście w tym miejscu fotografowie, mieli kupę uciechy ;) Lecimy dalej, jakaś drabina przy drzewie na którą trzeba wbiec. Jakieś opuszczone budynki, kolejna drabina, barierka z wystającymi ostrymi prętami, trzeba uważać jak cholera, a jeszcze stoi jakiś żołnierzyk i pokrzykuje "dawać dawać k... nie opierdalać się!". Opony, czołganie pod drutami, opony, kibice... pomost, jakieś belki do przeskakiwania i... jest! Koniec! Trzykilogramowa "podkowa katorżnika na szyi, uścisk ręki od zastępcy dowódcy JWK i krzepiące słowa "kawał dobrej roboty, gratuluję". Ufff... już nie trzeba nurzać się w g... już nie trzeba walczyć ze skurczami.
Obowiązkowa kąpiel w jeziorze, ale to niewiele daje. Muł i smród są wszędzie, nie da się tego pozbyć, także pod prysznicem. W butach kilogramy piasku. Po ogólnym opłukaniu się marsz do samochodu po ciuchy. Gdy wracam... Ma Violavia już jak się okazuje jest na mecie. Nie sądziłem ze będzie tak szybko. Startowała godzinę po mnie, a dobiegła w czasie krótszym o 25 minut, czyli była na mecie 35 minut po mnie. Tylko jak mówię - to nie zależy od kondycji, co raczej od zwinności, techniki pokonania bagniska czy najzwyklejszego szczęścia - kto ciągle będzie wpadał po szyję, będzie miał czas o wiele gorszy od osoby, która tego w dużym stopniu uniknie. Ale z tego miejsca jej gratuluję. To pierwszy bieg, gdzie mnie wyprzedziła i to aż o tyle!
W domu, po powrocie. Kupa zadrapań na całym ciele, rany się jątrzą, paprzą - widać że bagienna flora bakteryjna ma co robić, mam nadzieję że jakiejś zgorzeli gazowej nie dostanę ;) Oczy na szczęście doszły do siebie, ale wracałem w okularach a nie w soczewkach, bo nie dało się ich znieść na oczach. Z naszych ubrań wypłukaliśmy kilka kg piasku i drobnego czarnego syfu. Tak naprawdę - trzeba je ze 3 razy uprać. My, samochód, mieszkanie - wszystko śmierdzi zgniłym jeziorem, nie da się tego usunąć. Pewnie zejdzie z naskórkiem ;)
Teraz kilka rad dla tych co by chcieli się tak upodlić :P
1. Obowiązkowo - piłkarskie ochraniacze na golenie i dobrze dopasowane rękawiczki budowlane - ochronne. Bez tego będzie ciężko. Wszystko pozalepiać i pooklejac plastrem, taką srebrną taśma budowlaną - to doskonały patent. Szczególnie na buty i te ochraniacze
2. Ubranie najlepiej wywalić od razu, szkoda się z tym pierdzielić i to prać. Na miejscu zresztą było przewidziane miejsce na zużyte ubrania. Ubranie dobrze dopasowane i najlepiej długie, nawet jak jest ciepło.
3. Buty też z przeznaczeniem do odstrzału. Oboje biegliśmy w zwykłych trampkach za kostkę, solidnie oklejonych taśmą. Od pierwszego kilometra w prawym miałem mimo to mnóstwo mułu...
4. Trzymać się grupy. Grupa sobie pomaga, pomaga wyciągnąć się z bagna, ostrzega przed przeszkodami. Obserwować osobę idącą przed sobą (jak nagle ni stąd ni zowąd zniknie wraz z głową w bagnie - znaczy się tam jest jakiś dół lub konar) i samemu ostrzegać innych.
5. Nie lecieć na pałę! Można sobie nogę złamać! Powoli i spokojnie, wtedy nawet pier... uderzenie w podwodny konar spowoduje tylko ból, a nie urwanie więzadeł w kolanie. Nie ma co się tu ścigać na czas!
6. Żadnych smartfonów i innych wynalazków na trasie! Szkoda po prostu, bo po biegu mogą już nie żyć. Mój zegarek przeżył, ale był pod rękawem koszulki i pod rękawiczką. Mimo to - czarny od błota.
Generalnie - polecam ) Wspaniała impreza i wrażenia niezapomniane ;) Choć nieco odrzucające tzw. normalnych ludzi
środa, 20 lipca 2016
Wyprawa na Nordkapp 2016
Samochodowa wyprawa na Nordkapp i wokół Bałtyku jest planowana już od kilku miesięcy, a sam jej pomysł pojawił się zeszłego roku, po naszej wyprawie do Finlandii. Bardzo spodobała nam się przyroda i wielkie przestrzenie północy, a bardzo niska gęstość zaludnienia pozwoliła znaleźć tam prawdziwy spokój. Wtedy dojechaliśmy do lini koła podbiegunowego w Rovaniemi, odwiedziliśmy Świętego Mikołaja, pojechaliśmy prawie pod rosyjską granicę i wróciliśmy do Helsinek przez Karelię i Pojezierze Fińskie. Nie zobaczyliśmy jednak tundry ani oceanu, nie zobaczyliśmy fiordów ani niezachodzącego słońca... dlatego pojawił się pomysł dotarcia znacznie dalej na północ, najlepiej tak daleko jak tylko się da. Nordkapp jest położony za 71 równoleżnikiem i co ciekawe nie jest najdalej wysuniętym na północ punktem stałego lądu Europy, bo... leży na wyspie. Co więcej, nie jest również najdalej na północ wysuniętym punktem samej wyspy Magerøya. Jest jednak najdalej położonym na północy punktem dostępnym normalną drogą i sam w sobie jest bardzo widowiskowy. Dlatego jest Mekką podróżników - łatwo osiągalny, piękny i na swój sposób egzotyczny.
Ruszamy z Warszawy 29 czerwca o 5:30 rano. Przed nami długi i dość nudny odcinek. Chcemy dotrzeć do Estonii, bo następnego dnia mamy prom z Tallina do Helsinek. W Estonii, niedaleko granicy z Łotwą jest przyjemny kemping, na którym nocowaliśmy w zeszłym roku. Stamtąd do Tallina jest 170 km, a więc 2 godziny jazdy. Dziś czeka nas jednak niemal 800 km, co oznacza pół dnia spędzone w samochodzie. Trasa nr 8, prowadząca w kierunku Białegostoku jest w przebudowie. Gdy wreszcie będzie trasą ekspresową to będzie się świetnie tędy jeździło. Obecnie są tu ciągłe utrudnienia i ograniczenia prędkości. Na całe szczęście za Ostrowią Mazowiecką da radę już jechać szybciej i wygodniej, po zjechaniu w drogę wojewódzką w stronę Łomży. Mijamy Grajewo i docieramy do obwodnicy Augustowa. Teraz sprawnie docieramy do Suwałk. To dobry moment na przerwę i tankowanie. Zamieniamy się za kierownicą i przekraczamy granicę z Litwą. Trasa Via Baltica, którą podążamy, jest ruchliwym korytarzem transportowym i ciągną nią kolumny TIR-ów. Na Litwie są częste ograniczenia prędkości i częste kontrole drogowe, więc na ogół nie jedzie się szybciej niż 80 km/h. Dopiero w okolicy Kowna droga robi się dwupasmowa. Mijamy most na Niemnie, który tu tworzy malowniczą, głęboko wciętą dolinę. Skręcamy na Kłajpedę, ale wkrótce odbijamy w prawo, w drogę w kierunku Rygi. I znów nudna, wręcz usypiająca jazda przez rozległe równiny, pola i lasy. Wreszcie w okolicy Poniewieża zatrzymujemy się w restauracji z sieci fastfoodów, które są popularne w całym rejonie. Nazywa się to Hesburger i przyznaję, że jest lepsze niż znane doskonale w Polsce "złote łuki".
Po posiłku ruszamy dalej na północ. Przecinamy granicę z Łotwą. Krajobraz nie zmienia się za specjalnie, ale wygląd budynków już tak. Mam wrażenie, że na Łotwie najsilniej odcisnęło się piętno ZSRR. W miasteczkach są brzydkie i smutne betonowe bloki, nawet przystanki autobusowe są iście radzieckie. Zaczyna się w końcu dwupasmowa obwodnica Rygi. Zmieniamy się znów za kierownicą. Docieramy do potężnej zapory na Dźwinie, przejeżdżamy po jej koronie. Jest tu elektrownia wodna, można obejrzeć jej budynki i urządzenia dosłownie z odległości kilku metrów. Kawałek za zaporą skręcamy w prawo. Mijamy jakieś ponure blokowiska przedmieść łotewskiej stolicy i kierujemy się dalej na północ. Tu zaczynają się wspaniałe sosnowe lasy, droga zdecydowanie zyskuje na urodzie. Zbliżamy się do wybrzeża Bałtyku, cała okolica to rejon turystyczny. Co i rusz są drogowskazy do jakiś nadmorskich miejscowości. W kilku miejscach nawet widać morze. Wreszcie wjeżdżamy do Estonii.
Skręcam w lewo w drogę, którą już znam z zeszłego roku. Docieramy na kemping i okazuje się... że jest nieczynny. Chyba jakaś przebudowa. Szkoda, bo był bardzo fajny. Wiemy że w pobliżu jest nadmorski hotel, gdzie też można rozbijać namioty i okolica jest ładna. Jedziemy więc tam i wreszcie kończymy ten pierwszy dzień naszej podróży. Rozbijamy namiot idziemy na spacer na pustą plażę. Oprócz nas nie ma tu prawie nikogo, jedyny namiot należy do pary starszych Belgów podróżujących rowerami. Wieczór szybko mija, choć tu już odczuwa się wydłużenie dnia - zachód słońca trwa długo i właściwie nie robi się już całkowicie ciemno.
Rano wszystkie czynności robimy jakoś niespiesznie. Trochę się denerwuję, bo nasz prom odpływa o 13:30 a musimy przecież być wcześniej. Jest już 10 rano, a my nadal w proszku. W końcu ruszamy, a ja mam nadzieję, że nie będzie jakiegoś korka czy remontu. Droga jest bardzo ładna, nadal towarzyszą nam wspaniałe, wysokopienne lasy. Ruch jest jednak umiarkowany i mogę trzymać cały czas 100 km/h. Mijamy Parnawę - całkiem spore miasto. Tankujemy tu do pełna. W końcu zaczyna się dwupasmówka i przedmieścia Tallina. Mijamy jakieś centra handlowe, potem coraz bardziej gęstniejącą zabudowę i wjeżdżamy do centrum miasta. Tu już odrobinę się korkuje, ale bez problemów docieramy do portu sporo przed czasem. Na odprawie jesteśmy jednymi z pierwszych. Pracownik sprawdza nasze dane w systemie, wydaje nam karty pokładowe i otwiera szlaban. Prom już stoi i wyjeżdżają z niego samochody. Tym razem płyniemy MS "Superstar", który wygląda na nowocześniejszą jednostkę niż MS "Star", którym płynęliśmy w zeszłym roku. Wjeżdżamy na pokład, załoga sprawnie kieruje ruchem ustawiając samochody jeden przy drugim. Idziemy na otwarty pokład. Tu nieco psuje się pogoda, nawet zaczyna nieco padać.
Prom odbija, zawraca i błyskawicznie rozpędza się do prędkości marszowej. Tallin szybko zostaje w tyle. W tyle zostaje nawet chmura deszczowa i na środku Zatoki Fińskiej nawet robi się słonecznie. Schodzę pod pokład, nieco obejrzeć sam statek. Ma z przodu wielką salę restauracyjną, która jest cała przeszklona. Nawet gra tu orkiestra na żywo! Dwie godziny rejsu szybko mijają, pora wracać do samochodów, bo już dopływamy do Helsinek.
Sam wyjazd trochę trwa, ale tym razem brak kontroli policyjnej znacznie przyspiesza całą sprawę. Przejeżdżam znaną mi już drogą przez port, a potem kieruję się na obwodnicę miasta. Niby obwodnica, ale należy uważać na ograniczenia prędkości i liczne fotoradary. A nikt nie chciałby dostać chyba fińskiego mandatu za przekroczenie prędkości, bo należą one do najwyższych na świecie. Zjeżdżamy na drogę w kierunku Lahti. Z początku jest to po prostu autostrada, można więc jechać szybko. Planujemy dojechanie tak daleko jak damy radę i znalezienie jakiegoś urokliwego miejsca, najlepiej aby rozbić się "na dziko". Zjeżdżamy w końcu z autostrady w stronę Jyväskylä. Okolica jest niemal bezludna, ale bardzo ładna. Droga przecina morenowe wzgórza, porośnięte wspaniałymi lasami. Gdy dojeżdża się na szczyt takiego wzgórza to roztacza się piękny widok. Robi się jednak coraz później, a my zastanawiamy się gdzie mamy znaleźć to miejsce na nocleg. Najlepiej zjechać w jakąś zupełnie boczną i lokalną drogę, wjechać gdzieś w las i szukać szczęścia. Obawiam się, że jazda nad jezioro niewiele da - będą tam albo ośrodki wypoczynkowe albo tereny prywatne. Przed samym Jyväskylä skręcam w prawo, a potem w kolejną, mniejszą drogę. Wkrótce przejeżdżamy pod trasą którą przed chwilą jechaliśmy. To już środek lasu, droga robi się szutrowa. Znajdujemy małą polankę, gdzie można i zaparkować i będzie sporo miejsca na namiot.
Miejsce jest spokojne, zagubione gdzieś w fińskiej tajdze. Niby jest ta szutrowa droga, ale nikt nią nie przejechał nawet na rowerze, mimo że krzątamy się w naszym obozie już od dwóch godzin. Jedyne co się nam nie podoba, to niesamowite ilości komarów, które tną jak oszalałe. No cóż, to wizytówka Finlandii, dobrze ją poznaliśmy już rok temu. Trzeba nosić bluzę z kapturem i najlepiej rękawiczki. I nosa nie wyściubiać z namiotu ;) Wszędzie wokoło las rośnie niemal bezpośrednio na wielkich narzutowych głazach - to również bardzo typowy krajobraz dla Finlandii. Wygląda to wszystko niezwykle pięknie, w dodatku mimo godziny 23 słońce nadal jest nad horyzontem, oświetlając wszystko pomarańczowym blaskiem. Gdyby nie te komary, to byłoby wręcz bajkowo.
Gdy otwieramy torbę z jedzeniem... okazuje się że rozsypał się w niej cały słoik kawy rozpuszczalnej. Wszystko się w niej lepi! Niech to cholera. Ratujemy co się da, część rzeczy wystarczy otrzepać, ale cześć wymaga dokładnego mycia. Cała torba lepi się od kawy, więc zostawiamy w niej te brudniejsze rzeczy. Samej kawy jednak nam szkoda, bo nie wyobrażamy sobie funkcjonowania bez niej. Flo dostaje zadanie uratowania jak największej ilości - przed dobre pół godziny pracowicie przesypuje kawę łyżeczką do słoika. W końcu układamy się do snu. Jest cały czas jasno, choć słońce w końcu zaszło. Mi to zjawisko nie przeszkadza, ale niektórzy mogą mieć problem ze spaniem.
Wstajemy wcześnie rano, dziś czeka nas naprawdę długi etap, bo zamierzamy dojechać aż nad jezioro Inari, które leży w Laponii, daleko za kołem podbiegunowym. Pakujemy się, zwijamy namiot i ruszamy. Docieramy wkrótce do głównej drogi, z której wczoraj zjechaliśmy w poszukiwaniu noclegu. Jest tu duża stacja benzynowa. Są tu prysznice i łazienki. Myjemy z resztek kawy wszystko co uratowaliśmy wczoraj. Sama torba niestety jest tak zalepiona, że uznajemy że nie ma sensu jej mycie czy wożenie ze sobą. To jakaś stara torba, można ją w sumie bez żalu wyrzucić. Całe szczęście że udało się uratować 3/4 kawy.
Mijamy Jyväskylä i jedziemy niemal dokładnie w kierunku północnym. Droga jest piękna, coraz częściej widać spore jeziora. Finlandia to w końcu kraina tysięcy jezior, ale jak dotąd widzieliśmy ich niewiele. W pewnym momencie po prawej stronie, niemal w środku lasu jest małe centrum handlowe i stacja benzynowa, gdzie się zatrzymujemy. Jest tu pewna ciekawostka, kolekcja różnej wielkości dzwonów, niektóre z nich mają ponad 100 lat. Niektóre z nich są zawieszone na swojego rodzaju dzwonnicy, ale można na nią wejść i wszystkie obejrzeć. Pora jednak jechać dalej. Do Oulu jest dobre 200 km, ale w tak małym ruchu i w tak mało zaludnionych rejonach można bez żadnych zakłóceń utrzymywać 100 km/h i szybko pokonać ten odcinek. Lasy w końcu rzednieją, pojawia się coraz więcej łąk i pól uprawnych. Pojawiają się na powrót fotoradary. W końcu docieramy do dwupasmówki - niezawodny znak, że zbliżamy się do Oulu. To całkiem duże miasto, położone nad północną częścią Zatoki Botnickiej. Na szczęście nie jedziemy przez jego centrum, a ekspresowa droga pozwala szybko zostawić je za sobą. Ruch znów zmniejsza się, ale jest tu jakoś więcej samochodów niż na południu kraju. Dojeżdżam wreszcie do miejscowości Ii. Ciekawa nazwa. Tu kolejne tankowanie i zamiana za kierownicą. Kawałek dalej zjeżdżamy nad samo wybrzeże morza, które tu w ogóle nie wygląda jak znany nam Bałtyk. Widać na nim jakieś zalesione wyspy, a sam brzeg porastają trzcinowiska. W dodatku wybrzeża są skaliste, a nie piaszczyste. Poziom wody jest jakiś niższy niż w zeszłym roku, odsłonił się spory kawałek mulistego dna. Wygląda to raczej jak wielkie jezioro a nie morze.
Dalsza trasa do Kemi i Rovaniemi to dość długi i monotonny odcinek. Pojawiają się wreszcie znaki z charakterystycznym reniferem. To zwierzę typowe dla całej Laponii i we wszystkich obejmujących ją krajach występuje tu specjalny znak ostrzegający przed możliwością spotkania ich na drodze. Ruch jest zadziwiająco duży, no ale w końcu Rovaniemi to duże miasto, dalej na północ nic już większego nie ma. Dalej pewnie będzie zupełnie spokojnie. W końcu dojeżdżamy do stolicy Laponii i przecinamy niezbyt urodziwe centrum. Okolica jest za to bardzo ładna - to kotlina położona pomiędzy porośniętymi tajgą wzgórzami. Kilka kilometrów za miastem jest dobrze nam znane z zeszłego roku miejsce - Wioska Świętego Mikołaja. Wtedy spędziliśmy tu kilka godzin, dziś mamy mało czasu, ale w końcu trzeba sobie zrobić przerwę od jazdy. Obiecujemy Flo że odwiedzimy Mikołaja, ale umawiamy się, że nie będziemy tu długo przebywać. Robimy kilka zdjęć na wymalowanej na ziemi lini, wyznaczającej przebieg koła podbiegunowego. To już 66 równoleżnik.
Idziemy do głównego domu, gdzie przechodzimy całą bajkową trasę - jest tu jaskinia lodowa i mechanizm... obracający kulą ziemską. Nie można tu robić zdjęć, zdjęcia z samym Mikołajem wykonują Elfy. Potem można je kupić za... 40 euro. Mamy już takie z zeszłego roku, teraz więc grzecznie dziękujemy. Mikołaj oczywiście jest najprawdziwszy na świecie ;) zna nawet kilka słów po polsku. Życzy nam zdrowia, obiecuje że odwiedzi nas w święta ;) Dla dzieci to z pewnością ogromne przeżycie, Flo mimo że raz już tu była, to widać, że jest rozemocjonowana. Zgodnie z obietnicą nie tracimy czasu, tylko wsiadamy do samochodu.
Kolejny odcinek jest ładny, ale niezwykle monotonny. Do jeziora Inari zostało ponad 300 km, jest już późne popołudnie. Jedzie się przyjemnie, ale bez przerwy jest to las, las, las... Nie ma tu właściwie żadnych miejscowości, czasem pojawia się kilka domów i znów przez wiele kilometrów nie ma nic oprócz ściany drzew. Sam las jest coraz niższy, to już chyba znak, że jesteśmy naprawdę daleko na północy. Mijamy niewielkie miasteczko Sodankylä i znów jedziemy leśną drogą. Pojawia się tu jednak kilka jezior, w tym całkiem duże po lewej stronie. I znów las... Co jakiś czas mijamy renifery, zazwyczaj pojedyncze sztuki, choć zdarzają się małe stada. Robimy im trochę zdjęć, ale wkrótce widok powszednieje i dajemy sobie spokój.
W końcu docieramy do miejscowości Ivalo. Przypomina mi widziane w jakimś filmie miasteczka z Alaski. Niskie domki, mała, automatyczna stacja benzynowa. Małe centrum handlowe. Jest tu drogowskaz na wschód, który informuje, ze do Murmańska są 303 km. Po ulicy przechadzają się renifery. Robimy im kilka zdjęć, tankujemy do pełna.
Uruchamiam nawigację w telefonie, okazuje się, że do jeziora Inari pozostało kilka kilometrów, a w lesie nad jego południowym brzegiem jest jakiś kemping. Ustawiam nawigację by nas tam doprowadziła. Wkrótce skręcamy w leśną szutrówkę, ale rzeczywiście po kilkuset metrach dojeżdżamy do bramy kempingu. Jest położony w pięknym lesie, do jeziora dosłownie kilka metrów.
Jest tu co ciekawe WiFi i całkiem spora kempingowa kuchnia. Rozbijamy namiot. Ilość komarów i meszek jest jeszcze większa niż wczoraj, a owady są o wiele bardziej natarczywe. Po prostu ciężko cokolwiek zrobić poza pomieszczeniem czy namiotem. A ja muszę wymienić żarówkę w samochodzie, która jak na złość jakoś zaklinowała się w swoim mocowaniu w reflektorze. Siłuję się, komary mnie tną, kaleczę sobie ręce. Klnę jak szewc, ale w końcu udaje mi się. Uff, można się schować.
O dziwo w samym namiocie nie jest tak źle. Jest w nim sporo meszek i komarów, ale wszystkie grzecznie siedzą na materiale sypialni, tracąc chęć do gryzienia. Mogę je więc metodycznie wytłuc. Jednak każde wyjście poza namiot wymaga pełnego ubrania się w bluzę z kapturem i zaciągnięcia go po czubek nosa. A chcemy wyjść poza namiot - Madzia i Flo chcą wykapać się w jeziorze, a ja chcę uwiecznić słońce o północy. Jest godzina 23, słońce jest nisko nad horyzontem, ale już dziś nie zajdzie. Jesteśmy 300 km na północ od koła podbiegunowego, a jest początek lipca. Trwa dzień polarny. Słońce teraz porusza się już poziomo, by wkrótce po północy rozpocząć wędrówkę w górę. Zjawisko jest bardzo fajne i ciekawe, widzimy je po raz pierwszy w życiu. Do tego jest ładna pogoda, a niezwykle malownicze jezioro dopełnia uroku. Gdyby tylko nie było tych komarów... Jezioro okazuje się lodowate, kąpiel ogranicza się do wejścia po kolana. Woda ma kilka stopni, podobno środek jeziora nie rozmarza nawet latem. Wracamy wkrótce do namiotu, choć ja jeszcze wychodzę kilkukrotnie, fotografować niezwykłe zjawisko słońca w środku "nocy". W końcu idziemy spać.
Zbieramy się wcześnie rano. Komary nie zniknęły, choć jest ich nieco mniej. Jezioro wygląda nieco inaczej niż wieczorem, ale to z powodu zupełnie innego oświetlenia. Musze przyznać, że jest to jedno najładniejszych jezior jakie kiedykolwiek widziałem. Wiemy, że to co jest przed naszymi oczami to jedna, zresztą niewielka zatoka, bo cała reszta jest gdzieś dalej. To jedno z największych jezior w Europie. Nie wiem dlaczego, ale kojarzy mi się z Bajkałem. Brzegi są zazwyczaj wysokie, skaliste i stromo wchodzą w wodę. Wszędzie jak okiem sięgnąć szpilkowe lasy. Sama woda jeziora jest niewiarygodnie przejrzysta, jak w górskim stawie. W sumie nie ma się co dziwić - to jest już za zimno na rozwój glonów. Jedziemy kilkanaście kilometrów wzdłuż zachodniego brzegu Inari. Droga wije się po niewielkich wzgórzach, błękit nieba i błękit wód jeziora wprost wspaniale komponuję się z nasłonecznionymi lasami i skalistymi brzegami. Widok jak z obrazka.
Do tego mijamy kila reniferów pasących się na poboczu. Trzeba uważać na te zwierzęta, bo nie boja się samochodów i często wchodzą na sam środek drogi. Docieramy w końcu do miasteczka Inari. Jest malutkie, ale jest tu sklep i stacja benzynowa. Jest tu również muzeum Saamów, czyli inaczej mówiąc Lapończyków. My schodzimy nad samo jezioro. Stąd widać o wiele większy fragment, na tyle duży, że nie widać drugiego brzegu. Woda zlewa się z horyzontem, widać jedynie mnóstwo małych, skalistych, ale porośniętych drzewami wysepek.
Dalsza droga to jeszcze kilkanaście kilometrów drogą E75, do miejsca, gdzie w lewo odbija droga nr 92. Pojawia się tu po raz pierwszy nazwa Nordkapp na tablicy z odległościami. Droga robi się znacznie węższa, a dodatku prowadzi przez silnie pofalowany teren. Górka i dołek, górka i dołek. A za każdą górką można spodziewać się stojącego na środku drogi renifera. Kilka muszę ominąć, na kilka trąbię i zdziwione schodzą na bok. Z naprzeciwka co jakiś czas coś jedzie, czasem coś szerokiego, jak autokar albo większy kamper. Wąska droga nie pozwala na wielki margines błędu, trzeba jechać uważnie. Teren to jakieś totalne bezludzie, od wielu kilometrów nie widzieliśmy nawet najmniejszego domu. Wszystko jest podmokłe, tu już właściwie skończył się normalny las. Rosną jakieś karłowate, powykręcane krzewy i małe drzewka, o dziwo jest tu dużo brzóz. Roślinność typowa dla lasotundry. W końcu droga opada długim zjazdem w dolinę rzeki, gdzie wjeżdżamy do miasteczka Karigasniemi. Jest tu mostek i... tak, to już norweska granica. Na mostku jest kamera fotografująca samochody. Norwegia nie należy do UE, ale należy do strefy Schengen, więc nie ma kontroli granicznej.
Norweska droga nie zachwyca jakością - stary zniszczony asfalt. W dodatku za miasteczkiem Karasjok zaczyna się szuter, bo spory fragment drogi jest w remoncie. A na dokładkę zaczyna lać deszcz. Na szczęście po kilku kilometrach wyjeżdżamy poza zasięg opadu, zatrzymuję się na chwilę w zatoczce drogi na zboczu ponad doliną rzeki. Komary znów dają się we znaki, nawet krótkie otwarcie drzwi powoduje, że potem trzeba je przez kilka minut wybijać w samochodzie. Bez żalu jedziemy dalej. Znów braki asfaltu, chwilę czekamy, bo jest tu ruch wahadłowy.
Jedziemy coraz dalej na północ. Las zniknął definitywnie, nie ma już żadnych większych drzew. Wszystko karłowate. Na horyzoncie ukazują się dość wysokie, ale też dość płaskie góry. Zbliżamy się do nich coraz bardziej. To w ogóle chyba jakiś wojskowy obszar, jak domyślamy się z tabliczek w języku norweskim. Wkrótce docieramy w bezpośrednie sąsiedztwo gór. Z bliska robią jeszcze większe wrażenie. Otaczają drogę z obu stron. Wreszcie lekki zjazd i docieramy do miasteczka Lakselv. To ostatnie większe miasteczko przed Nordkappem, do którego zostało ponad 150 km. W Lakselv jest nawet niewielkie lotnisko, choć sama miejscowość to najwyżej kilka tysięcy mieszkańców. Tankujemy tu do pełna, bo stacje benzynowe w tych rejonach są już bardzo rzadkie. Tu jednak stacja wygląda "normalnie" - ma ludzką obsługę, a ponadto działa tu znów moja karta, która czasem odmawiała współpracy w Finlandii. Z ciekawości sprawdzam cenę hamburgerów w pobliskim lokalu. 90 NOK, czyli 45 zł... ceny typowo norweskie :). W bagażniku mamy jeszcze awaryjne 10 litrów benzyny w kanistrze, ale mam nadzieję że nie będziemy musieli tej rezerwy używać. Lakselv leży na samym końcu długiej morskiej zatoki, a właściwie fiordu - Porsangenfjorden. Z obu stron piętrzą się spore góry, jednak o dość płaskich szczytach. Jedziemy cały czas nieco powyżej wody, droga przyklejona do górskiego zbocza. Zatrzymujemy się na chwilę, robimy nieco zdjęć.
Dalsza droga jest coraz bardziej malownicza. Wokół robi się strasznie skaliście i surowo, roślinność staje się coraz uboższa. Górskie zbocza momentami zmieniają się w pionowe ściany, a droga czasem przebija się przez nie tunelami. W lewo odbija droga w stronę miasteczka Alta. Znów zatrzymujemy się na zdjęcia.
W okolicy jest całe stado reniferów, którym możemy zrobić zdjęcia z bliska. Super, takich fotografii tych zwierząt jeszcze nie mieliśmy okazji robić. Idziemy w stronę morza - na skałach rośnie mech, a niżej leżą szkielety ryb i... odnóża wielkich krabów. Flo zabiera kilka tych odnóży na pamiątkę. Przy robieniu kolejnych zdjęć nagle... zacina się migawka aparatu. A niech to! Już raz tak się stało, okazało się że padł silniczek, który ja napędza. Był przecież wymieniany całkiem niedawno... na szczęście po kilku próbach aparat odżywa, ale mamy stracha robić nim jakieś większe ilości zdjęć, by nie zablokowała się na dobre zanim dotrzemy na Nordkapp.
Dalsza droga na północ szybko staje się jeszcze bardziej dzika. Znikają nawet małe krzewy. Pozostaje tylko mech i trawa. Robi się też coraz chłodniej.
W końcu docieramy do wlotu tunelu. To tunel o długości 7 km, prowadzący... 212 m pod poziomem morza w widocznej przed nami cieśninie. Za nią jest wyspa Magerøya, na której leży Nordkapp. Tunel był jeszcze do niedawna płatny, ale teraz dostanie się na wyspę już nic nie kosztuje. Droga opada stromo w dół przez 3 kilometry, jedzie kawałek płasko, po czym zaczyna się stromy, 3-kilometrowy podjazd. W takich tunelach źle się jedzie, bo nie sposób ocenić nachylenia. Jedynie wyjący na trzecim biegu silnik i brak możliwości przyspieszenia, pokazują, że nachylenie jest duże. W końcu wyjeżdżamy po drugiej stronie. Tu wrażenie dzikości potęgują strome i skaliste góry. Najbliższą z nich przebija kolejny, długi tunel. W prawo odchodzi droga do miasteczka Honningsvåg. To najdalej na północ położone miasto w Europie, a pewnie i na świecie. Osady na Grenlandii czy Svalbardzie nie mają wszak statusu miast, a Honningsvåg ma, mimo że jest wielkości większej polskiej wsi. Ma nawet niewielkie lotnisko!
Droga pnie się teraz ostro w górę stromymi serpentynami. Na odcinku kilku kilometrów podjeżdżamy z poziomu morza na wysokość 300 m n.p.m. To jedyna asfaltowa droga na całej wyspie.
Odbijają tu lokalne szutrówki czy to do jakiś pojedynczych domów, czy do maleńkich rybackich osad. W oddali widać już sam Nordkapp. Pogoda jest świetna, słońce i niewielkie zachmurzenie. Na pustym i rozległym płaskowyżu droga wije się, a na niej widać cały sznurek kamperów i osobowych samochodów ciągnących w stronę tego niezwykłego miejsca. Jesteśmy coraz bliżej. W lewo droga, a właściwie pieszy szlak na Knivskjellodden - najbardziej na północ wysunięty punkt wyspy. To właśnie powinien być prawdziwy Nordkapp. Ten na który właśnie dojeżdżamy jest jednak o wiele bardziej widowiskowy. Już stąd widać niemal pionowe ściany spadające wprost w morze. Płaskowyż urywa się nagle, a sam przylądek jest na wysokości 307 m n.p.m. Chwilę stoimy w kolejce, ktoś przed nami płaci od razu za całą wycieczkę kamperów. Wreszcie i my docieramy do szlabanu. Opłata za 24 godziny parkowania. Szlaban otwiera się, parkujemy gdzieś w samym rogu rozległego placu. Uff! Dotarliśmy!
Po lewej stronie widać Knivskjellodden - mimo że to on jest najbardziej na północ wysuniętym punktem wyspy, to tam też można jedynie dojść po dłuższym trekkingu, a sam przylądek jest niski i płaski - zupełnie inaczej niż Nordkapp. No i na żaden z nich nie dociera asfaltowa droga. Może więc dlatego Nordkapp cieszy się taką popularnością, mimo że ani nie jest najbardziej wsuniętym na północ miejscem Mageroi, ani stałego lądu Europy.
Na przylądku jest słynny globus, pod którym robią sobie zdjęcia wszyscy, którzy tu docierają. Oczywiście my również musimy mieć zdjęcie. Rzadko tu trafia się tak dobra pogoda, mamy spore szczęście. Liczę, że będzie tak jeszcze wiele godzin i uda się zrobić zdjęcia słońca zawieszonego nad północnym horyzontem. Idziemy teraz do dużego centrum turystycznego. Są tu sklepy z pamiątkami, które jednak są strasznie drogie. Ozdoby z rogów renifera kosztują nawet 3 razy tyle co w Wiosce Świętego Mikołaja, a tam też były droższe niż w innych miejscach. No ale to Nordkapp, miejsce niemal święte, więc rozumiemy, że sklep chce zarobić. Jest tu również małe kino, gdzie co pół godziny odtwarzany jest klimatyczny film o zmianach pór roku na Nordkappie. Mimo, że trwa dość krótko, to robi spore wrażenie, bo zdjęcia w nim są piękne.
Wracamy na górę, znów nieco spacerujemy. Zastanawiamy się co tu robić. Rozbić tu namiot? Wszędzie skalista zbita ziemia, nawet nie da rady wbić szpilek. A wiatr jest tu bardzo silny, mimo że jesteśmy szczelnie ubrani, to i tak jest nam coraz zimniej. Co tu robić? Chcemy koniecznie dotrwać do północy, no ale co potem? Spać w samochodzie? Strasznie niewygodnie i niepraktycznie. Podejmujemy decyzję o spaniu pod gołym niebem. Okazuje się, że przy samej ziemi wieje znacznie słabiej, więc rozkładamy karimaty i przynosimy śpiwory. Siedzimy w nich, gadamy, podsypiamy... mija godzina z godziną. Co chwila robię zdjęcie coraz niżej położonego słońca, które już właściwie porusza się poziomo, wzdłuż horyzontu. Już godzina 22. Jeszcze trochę.
Na przylądek zjeżdża coraz więcej autokarów. Jest tu już ich kilkadziesiąt! Wysypuje się z nich dziki tłum ludzi. No cóż... można się było spodziewać, że bliżej północy jakieś wycieczki będą, ale żeby aż takie? Ciężko teraz zrobić zdjęcie bez ludzi w kadrze, a sam globus jest wręcz oblepiony. Wreszcie nadchodzi północ. Pogoda jest znakomita. Słońce wisi nad oceanem, nad północnym horyzontem. Wszystko wokoło ma magiczne złote barwy. Tłumy ludzi otwierają szampany, ściskają się... atmosfera jak w Sylwestra. Idę z Flo na obchód przylądka w tak magicznej chwili, ale tłum psuje tą magię. Co ciekawe, tuż po północy prawie wszyscy ładują się do autokarów, a przylądek niemal pustoszeje. Pozostają tylko turyści z kamperów i osobówek. A jakoś nikt nie zwraca uwagi, że słońce nie jest najniżej w swoim ruchu po niebie o północy, tylko kilkanaście minut po niej, bo przecież lokalna północ nie wypada dokładnie tak samo, jak dla całej strefy czasowej.
Chowamy się do śpiworów i próbujemy zapaść w sen. Ciężko to idzie. Raz że jasno i w dodatku słońce świeci dość ostro. Dwa, że wieje coraz mocniej i wiatr zaczyna być odczuwalny przy samej ziemi. W końcu jakoś udaje się zamknąć oczy i odpłynąć...
Dosłownie dwie godziny później budzę się. Wiatr zmienił się w huragan, w śpiworze jest po prostu zimno. Ostre słońce cały czas świeci w oczy. Co tu robić? Postanawiamy zwinąć nasz biwak i schować się do samochodu. Będzie niewygodnie, ale będziemy osłonięci od wiatru. Te 300 metrów jakie nas od niego dzieli ciężko jest pokonać. Flo jest totalnie zaspana, muszę ją nieść na rekach. Do tego śpiwory i karimaty. A marsz pod potężną wichurę, która sypie w twarz ostrym żwirem. Wreszcie udaje się dotrzeć do zacisznego wnętrza. Uff! Układamy Flo na tylnym siedzeniu, sami rozkładamy fotele jak najbardziej się da. Niezbyt wygodnie, ale ciepło i o wiele ciszej. Zasypiam.
Rano budzę się około 5:30. Głowa mi pęka. Spanie w samochodzie to mało wygodna sprawa. W dodatku miałem za sobą meczący dzień, a potem trochę nas wywiało. Co tu robić? Decydujemy o odwrocie z Nordkappu, znalezieniu jakiegoś bardziej zacisznego miejsca na płaskowyżu i rozbiciu tam namiotu. Po kilku kilometrach jazdy jest mała zatoczka. Widoki są świetne, ale grunt jest podmokły... to cecha obszarów podbiegunowych. Jest tu wieczna zmarzlina, latem grunt rozmarza na niewielką głębokość, ale niżej jest zamarznięty. Woda nie ma gdzie wsiąkać i tworzą się mokradła. No cóż... namiotu nie rozbijemy. Śpimy więc jeszcze kilka godzin w samochodzie.
Budzimy się ostatecznie o 8 rano. Wieje strasznie, choć cały czas jest względnie ładna pogoda. Nie jesteśmy szczególnie wypoczęci, ale czujemy się lepiej niż kilka godzin temu. Postanawiamy zjechać w dół i zobaczyć Honningsvåg. Przejeżdżamy w pobliżu mikroskopijnego lotniska i po chwili jesteśmy w miasteczku. Liczy kilka tysięcy mieszkańców i jest wciśnięte pomiędzy skaliste, surowe góry. Na morzu widać jakieś ponure wysepki. Rzeczywiście wygląda to jak wrota Arktyki. Jest tu jakiś sklep, jest też mała stacja benzynowa. Tankujemy, choć cena paliwa jest dość wysoka nawet jak na Norwegię - 17 NOK za litr. Ale to zrozumiałe, paliwo przecież trzeba tu dowozić. Miasteczko jest dość przygnębiające, choć jednak da się tu chyba względnie normalnie żyć. Sklep, szkoła, jakiś dom kultury. Jednak jest lato, dzień polarny, a i tak jest tu ponuro. Jak tu musi być w grudniu? Wszystko zasypane śniegiem, lodowaty huragan, a w dodatku ciemno przez kilkadziesiąt dni... Schodzimy nad samo wybrzeże, jest tu niewielki port. Leżą tu skorupy ogromnych krabów. Flo upiera się, że zabierze kilka takich skorup ze sobą. Godzimy się, choć skorupy śmierdzą i trzeba je będzie jakoś wypreparować. Tu nie mamy takich możliwości, więc pakuję je do jakiegoś pudełka. No cóż... teraz wnętrze samochodu będzie miało zapach starego kutra rybackiego, ale czego się nie robi dla fajnej pamiątki :) Zbieramy też kilka jeżowców. W końcu ruszamy na południe, tak jak wczoraj tu przyjechaliśmy.
Droga wzdłuż fiordu choć już nam znana, wzbudza znów sporo emocji. Znów zatrzymujemy się i robimy zdjęcia pustkowi dalekiej północy. W końcu docieramy do Olderfjordu, gdzie odbija w bok droga w kierunku Alty. Zatrzymujemy się, chcemy zjeść ostatnie kawałki kiełbasy śląskiej, którą wieziemy tu z Polski. Kiełbasa jednak jest już niemal niejadalna, zmuszam się do jednego kawałka, ale bez żalu wyrzucam resztę. Ostatnie zdjęcia morza i ruszamy w stronę Alty. Droga znów wspina się coraz wyżej, a krajobraz bardzo szybko dziczeje. Znów nagie skały i niewielka ilość mchu i traw. Rozległe, podmokłe przestrzenie. To płaskowyż Finmarksvidda. Robimy trochę zdjęć niezwykłego krajobrazu gdy... migawka aparatu znów się zacina, tym razem chyba na dobre. Próby jej odblokowania nie dają rezultatu. Szkoda, teraz będziemy mogli robić zdjęcia tylko telefonami, a to o wiele gorsza jakość i brak możliwości dobrania parametrów zdjęcia.
Trochę źli jedziemy dalej, mijamy jakąś rzekę, teren robi się bardziej falisty. W końcu przed nami ukazują się spore góry i wylot Altafjordu. Zjeżdżamy na dół, nad samą wodę. To już Morze Norweskie. Z ciekawości próbujemy jaki smak ma woda. Jest aż gorzka! Stężenie soli musi być wysokie. Chwilę odpoczywamy i ruszamy do samej Alty. Miasteczko jest małe, ale dość urocze i pięknie położone. Wysokie góry wychodzą wprost z morza. To północne fiordy Norwegii, widoki są wspaniałe. Robimy małe zakupy w sklepie REMA 1000. Droga robi się prawdziwie górska. Wspina się stromymi serpentynami, w końcu wjeżdża w długi tunel, by wyjechać po drugiej stronie gór. Jedziemy wzdłuż fiordowego, powcinanego wybrzeża.
Skalne ściany piętrzą się na dobry kilometr w górę. Przed nami, po drugiej stronie fiordu widać ośnieżone szczyty Alp Lyngeńskich. To lokalne wysokie pasmo górskie, które jest popularne wśród wspinaczy i skiturowców. Jest jednak odległe od wszelkiej cywilizacji i wymaga dużego przygotowania turystycznego. My je tylko podziwiamy z oddali.
Zaczynamy szukać jakiegoś kempingu. Przydałoby się wskoczyć pod prysznic i mieć dostęp do kuchni. Jednak w okolicy nic nie ma. Skręcamy w stronę jakiejś wioski, ale tam też nic nie ma, więc wracamy do głównej drogi. W końcu coś niby jest, ale to niemal pusty plac, raczej tylko dla kamperów. Postanawiamy znaleźć jakieś miejsce na dziko. Miejsce znajduje się zaskakująco szybko, w okolicy miejscowości Storslett. Prowadzi tu gdzieś w bok krótka droga, a na wysokim brzegu fiordu jest miejsce i na zostawienie samochodu i na rozbicie namiotu. Zresztą 100 metrów dalej stoi jakiś kamper. . Widoki świetne, miejsce spokojne. Decyzja może być jedna - zostajemy. Rozbijamy namiot, gotujemy jakąś kolację. Zmęczenie zaczyna z nas wychodzić. Zapadamy w drzemkę. Budzimy się około północy - słońce jest nadal na niebie, nieco niżej niż widzieliśmy je wczoraj, ale nadal wrażenie jest bardzo fajne. Robimy kilka zdjęć, żałując bardzo, że nie mamy do dyspozycji normalnego aparatu. Trudno, choć zdjęcia wychodzą kiepsko, gdy nie ma się wpływu na wartość przysłony. Wreszcie zasypiamy na dobre.
Budzimy się o 8 rano, szybkie śniadanie i zwijamy namiot. Kolejna noc spędzona w dziwnym i dzikim miejscu, kolejny dzień bez prysznica... mamy powoli dość i dziś już musimy znaleźć normalny kemping. Przed nami jednak cały dzień jazdy. Droga dalej prowadzi nas wybrzeżami północnych fiordów Norwegii. W jednym z odgałęzień tego fiordu, prowadzącym w stronę Tromsø , leży zatopiony niemiecki pancernik "Tirpitz". Został zbombardowany i zatonął w dość płytkim miejscu i jeszcze wiele lat po wojnie wycinano stal z jego kadłuba. Niestety nie mamy w planach wizyty w Tromsø, chcemy dziś dojechać do Narviku. Droga okrąża kolejne odnogi Lyngenfjordu. Alpy Lyngeńskie widziane z bliska robią jeszcze większe wrażenie. Wydaje się, że są to niezwykle wysokie, w dodatku silnie zlodowacone góry. Ich wysokość to jednak 1800 m n.p.m. Niby niewysokie... ale przecież ich skalne ściany wychodzą wprost z morza, więc wysokości względne są tu bardzo duże, a położenie za kołem podbiegunowym powoduje, że lodowce rozwijają się tu o wiele niżej niż w górach południa Europy. Droga w takiej scenerii jest przepiękna. Z góry spływają wąskie, ale niezwykle widowiskowe i wysokie wodospady. Ciężko ocenić, ale mają po kilkaset metrów. Robimy sporo zdjęć, znów przeklinając brak normalnego aparatu.
Droga w końcu oddala się od wody i wspina coraz wyżej stromymi serpentynami. Wreszcie osiągamy punkt o wysokości ponad 400 m np.m. i zaczynamy zjeżdżać na drugą stronę gór, w stronę kolejnego fiordu. Tu w prawo odbija droga do Tromsø , ale wizyta w tym mieście zajęłaby kilka godzin, a mamy nieco inne plany. Jednak spojrzenie w tamtą stronę, na niebotyczne, strome góry, powoduje, że przezywamy niezłą rozterkę, czy jednak tam nie pojechać. W końcu postanawiamy nie zmieniać planów i zmierzamy w stronę Narviku. Pokonujemy kolejne przełęcze i kolejne podjazdy i zjazdy. Tu po prostu nie da się osiągnąć wysokiej średniej prędkości, bo nie da rady jechać szybko. Docieramy wreszcie do miejscowości Bjerkvik. Tu tankujemy i chwile odpoczywamy. Narvik jest po drugiej stronie zatoki, a w tym miejscu powstaje ogromny wiszący most, mający skrócić drogę. Na razie jednak trzeba objechać zatokę dookoła, a to dobre 20 km. W końcu jednak docieramy do miasta.
Wyobrażałem sobie Narvik jako spore miasto, w końcu jest znany jako strategicznie ważny port, przecież o niego stoczono krwawą bitwę w czasie wojny. Mieszka tu jednak 18 tysięcy ludzi, więc tyle co w małym mieście w Polsce. To jednak Norwegia, kraj duży, ale bardzo słabo zaludniony. Tu jest to już całkiem spore miasto. W Narviku jest ciekawostka, którą chciałem zobaczyć. To pomnik marynarzy zatopionego tu niszczyciela ORP "Grom". Odnajdujemy go na skwerku w jednej z bocznych dzielnic miasta, ale skwer ma właściwą nazwę - Gromsplass. Robimy kilka zdjęć samemu pomnikowi.
W sumie nie ma powodów, by zwiedzać resztę Narviku, nie ma tu niczego ciekawego. Jest kolejka linowa na pobliską wysoką górę, ale pewnie jest straszliwie droga, a sam szczyt tonie w chmurach i przyjemność z tego będzie żadna. Mapa mówi ponadto, że na południe od miasta droga nie ma ciągłości, trzeba pokonać kolejny fiord na pokładzie promu. Postanawiamy odbić na drogę E10 w kierunku Szwecji. Cofamy się kawałek wzdłuż zatoki i droga zaczyna piąć się wyżej i wyżej, w ciągu kilku kilometrów podjeżdżamy naprawdę wysoko. Nawet gdzieś zatrzymujemy się, by zrobić kilka zdjęć zatoki i położonego nad nią Narviku z takiej perspektywy.
Droga wjeżdża wkrótce w skalisty i dziki górski płaskowyż. Robi się odczuwalnie zimno, temperatura spada do kilku stopni. Krajobrazy przypominają momentami powierzchnię Księżyca, albo dna wysokogórskich dolin. Są tu niemal gołe skały, skruszone i wygładzone przez lodowce. Na przykład w Tatrach tak wygląda Dolina Staroleśna, ale obszar wygładzeń jaki mamy tutaj, ciągnie się od wielu kilometrów i zdaje się nie mieć końca. Docieramy w końcu do granicy Szwecji. Tu znów kamera, ograniczenie prędkości, ale znów jesteśmy na terenie UE. Teren to totalne pustkowie, a jedyna roślinność jaka tu występuje, to karłowate brzozy, jakieś krzaki i trawa. Wystarczyło odjechać kawałek od wybrzeża i wpływu Golfsztromu, by klimat i krajobraz całkowicie się zmienił. Nie ma tu też prawie w ogóle ludzkich osad. Co najwyżej jakieś letniskowe domki.
Przecinamy totalne pustkowie, jedziemy wzdłuż jeziora Torneträsk. Potem pojawiają się już pierwsze drzewa, a przed samą Kiruną już niezbyt wysokie i rzadkie lasy. Docieramy w końcu do najbardziej na północ wysuniętego miasta Szwecji. Miasto ma ciekawą historię, bo powstało tylko dlatego, że w okolicy znajdują się jedne z największych na świecie pokładów magnetytu - jednej z najlepszych rud żelaza. A tutejsze zawierają rekordowo dużo tego pierwiastka. Od ponad 100 lat prowadzi się tu intensywne wydobycie. Na południe od miasta widać górę, która została już rozebrana do połowy. Na niej są widoczne kopalniane wieże. Podobno chodniki sięgają nawet kilometr pod powierzchnię gruntu. W wyniku intensywnego wydobycia, pojawiają się tu szkody górnicze, pękają ściany budynków. A kolejne pokłady znajdują się dokładnie pod samym miastem. Szwecja podjęła decyzję o... przeniesieniu Kiruny o kilka kilometrów. Proces rozłożony na kilkadziesiąt lat ma obejmować zbudowanie nowego centrum miasta, przeniesienia pewnych zabytkowych budynków, przeprowadzkę mieszkańców i zburzenie starej części. Niezłe przedsięwzięcie!
W Kirunie zajeżdżamy na stację benzynową przy centrum handlowym. Tankujemy do pełna. Pani z którą usiłuje się dogadać przy kasie, wygląda jak typowa Laponka - ma lekko skośne, charakterystyczne rysy twarzy. Mówi łamanym angielskim, ale chyba rozumie co do niej mówię, bo udaje mi się zapłacić. Zastanawiamy się co dalej. Jak jechać. Mapa pokazuje, że jest to obszar niemal bezludny, a kempingi są bardzo rzadko. Postanawiamy dotrzeć do Gällivare, kolejnego miasta istniejącego dzięki wydobyciu magnetytu. To ponad 100 km jazdy przez pustkowia. Tam jest jednak kemping, a sama Kiruna nam się nie podoba i wolimy spędzić noc w innym, nieco ładniejszym miejscu. Jedziemy dalej na południe, pojawia się już normalny las, tutaj jednak mocno bagnisty i podmokły. Ruch na drodze jest niemal zerowy, choć co jakiś czas mijamy monstrualne ciężarówki. Na pierwszy rzut oka widać, że to wozy używane do transportu albo rudy, albo jakiś sporych maszyn. Jedna z nich wiezie... opony. Ale nie wiem od czego, bo mają po 5-6 metrów średnicy każda. Niewątpliwie od czegoś jeszcze większego :)
Docieramy w końcu do Gällivare. Kieruję się na kemping wskazany przez nawigację. Kemping okazuje się... nie istnieć, albo być zamknięty. Cholera... co tu robić... Okazuje się jednak, ze jest tu inny kemping, miejski a nie prywatny. Jedziemy tam i okazuje się, że to strzał w dziesiątkę. Kemping położony jest na uboczu, tuż pod samym miastem. Jest bardzo zadbany, jest tu duża kuchnia, wygodne i fajne prysznice. Słowem - luksus, który potrzebujemy mieć po kilku noclegach na dziko. Rozstawiamy namiot na ładnie przystrzyżonej trawie, pod drzewami. Na kempingu jest dostępne WiFi, jest nawet sauna wliczona w cenę! Gdy wreszcie kładziemy się spać, w oddali słychać burzę... oby nie dotarła do nas!
Burza jednak dociera do nas w nocy, leje mocno, ale na szczęście namiot to wytrzymuje. Martwię się jednak jak będzie wyglądać pakowanie i zwijanie namiotu. Gdy nadchodzi ranek okazuje się że już tak mocno nie pada, ale jest strasznie zimno, temperatura spadła do kilku stopni. A duża wilgotność powoduje, że odczuwa się to jeszcze mocniej. Madzia stwierdza, że idzie się grzać do sauny, więc zwijanie obozu wypada na mnie. Szczękając zębami pakuję wszystko i zwijam w końcu wilgotny namiot. Po mokrej trawie chodzę gołymi stopami i zimno jest bardzo silnie odczuwalne. Gdy wreszcie wsiadam do samochodu jestem skostniały. Znów przychodzi ulewa, Dzień nie zapowiada się za szczególnie.
W ponurej, mocno deszczowej pogodzie pokonujemy kolejne kilometry drogi w stronę Luleå nad północnym wybrzeżem Zatoki Botnickiej. Mijamy ciekawe miejsce, gdzie przecinamy koło podbiegunowe, tym razem w kierunku południowym. Jest tu mały pomnik i namalowana linia, a także odległości do wielu miejsc świata. W deszczu jednak nie prezentuje się to jakoś okazale, więc ruszamy szybko dalej.
Wreszcie docieramy do Luleå, gdzie kierujemy się w stronę morza. Jedziemy jakąś boczną drogą, docieramy w końcu do miejsca gdzie droga się kończy. Wysiadamy i idziemy pieszo, przechodząc... przez czyjś teren. Prawo w Szwecji pozwala jednak w taki sposób przejść do wody, jeśli teren nie jest ogrodzony. Wreszcie jest... ale w ogóle nie przypomina znanego nam Bałtyku. To jakaś zatoka, nie widać lini horyzontu. Brzegi porastają lasy, ale nie ma tu żadnych plaż. Robimy kilka zdjęć, potem wracamy do samochodu.
Sama Luleå to dość brzydkie, przemysłowe miasto, nie ma tu chyba nic do zwiedzania, byliśmy po prostu ciekawi jak wygląda Bałtyk w tym miejscu. Za miastem rozpoczyna się droga ekspresowa, pozwala to więc na szybszą jazdę niż dotychczas. Droga nie jest jednak dwupasmowa na całej długości, są spore odcinki gdzie ma na przemian dwupasmowy odcinek po jednej, a potem po drugiej stronie. Takie fragmenty by wyprzedzić np. ciężarówki, ale potem znów jechać wolniej. Ciekawe rozwiązanie.
Na jednej ze stacji benzynowych postanawiam wlać benzynę z kanistra do baku. Nie ma już sensu jej wozić. Kanister ma rurkę, ale leje się przez nią beznadziejnie. Wykorzystuje wiec lejek, który kosztował 3 zł, a który kupiłem właśnie na taką okazję. Co jednak mam zrobić z tym lejkiem po wlaniu paliwa? Umyć go nie mam jak, a cały śmierdzi benzyną. Nie dość, że zapach mokrych ubrań, nie dość że wożonych od kilku dni krabowych muszli, to jeszcze benzyny nam brakowało. Robię więc jedyną rozsądną rzecz - wyrzucam niepotrzebny już lejek do śmieci. Okazał się jednorazówką ;) Na stacji kupuję też dla Flo pluszowego łososia, który od razu zostaje nazwany Sverige - od nazwy kraju z którego pochodzi :)
Jedziemy cały czas na południe, trzymając się wybrzeża Zatoki Botnickiej. Myśleliśmy, że często będziemy widzieli morze... akurat! Nie widzimy go właściwie wcale. Nie ma tu normalnej, prostej lini brzegowej, są ciągle jakieś zatoczki, więc nawet gdy widzimy wodę, to wygląda to jak jakieś małe jezioro w lesie. Mijamy miasto Skellefteå, potem Umeå. Według prognozy pogody i mapy opadów, za Umeå ma się skończyć deszcz. I rzeczywiście kończy się, a nawet wychodzi słońce! Wreszcie więc w okolicy Rundvik znajdujemy spory kemping, położony właśnie nad jedną z takich bałtyckich zatoczek. Trudno powiedzieć że miejsce jest jakieś atrakcyjne, bo nie jest. Zatoka jest tak ułożona, że samego morza nie widać. Woda jest brudna i mętna, a brzeg błotnisty. Kemping to otwarta przestrzeń, na której stoją długie rzędy kamperów i przyczep kempingowych. Ludzie tak tu spędzają wakacje! Jadą w takie miejsce, parkują kampera i mieszkają sobie w nim. Nie rozumiem co w tym atrakcyjnego, ale tak to właśnie wygląda - siedzą całe dnie w tych kamperach i nawet z nich nie wychodzą. Dla mnie to niepojęte. My jednak po prostu szukamy miejsca do spania, a kemping jest względnie w porządku, a w dodatku tuż przy drodze E10. Rozbijamy namiot, jemy kolację i idziemy spać. Tu po raz pierwszy od kilku dni mamy względnie prawdziwą noc, która jest jednak dość jasna. Słońce wreszcie zachodzi, choć też na dość krótko.
Kolejnego dnia ruszamy dalej na południe. Na szczęście pogoda jest o wiele ładniejsza niż wczoraj. W sumie nie mamy żadnego większego celu do zobaczenia, po prostu chcemy dojechać gdzieś w okolice Sztokholmu, by znaleźć spokojny, ładniej położony kemping niż ten, na którym spaliśmy tej nocy. Nie planujemy jakiś większych ciekawostek po drodze. Ruszamy w drogę dopiero około 10 rano. W niezbyt odległym Ornskoldsvik zatrzymujemy się na małe zakupy w Lidlu. Potem dalsza jazda szeroką i wygodną drogą E4. Po prawej stronie piętrzą się jakieś skaliste wzgórza, a właściwie to nawet małe góry. Jedna z nich zwraca się w nasza stronę wysokim urwiskiem. Jest tu jakiś parking i centrum turystyczne, więc zjeżdżam, zaciekawiony co to jest. Okazuje się że to park narodowy Skuleskogen. Góry w miniaturze. Na tą która piętrzy się przed nami prowadzi kilka Via Ferrat.
Można wypożyczyć na miejscu kask, uprząż i lonżę. Zastanawiam się, czy nie wspiąć się na to urwisko, ale okazuje się, że za sprzęt życzą sobie słoną kaucję i to gotówką, a tyle nie mamy. Na Skuleberget, bo tak nazywa się ta góra, wiedzie jednak również zwyczajny szlak turystyczny. Madzia i Flo stwierdzają, że podjadą sobie nad pobliskie morze, a ja jeśli chcę mogę sobie wejść na szczyt. Ruszam w górę stromą ścieżką, prowadzącą przez wysoki las. O rany, jak przyjemnie wreszcie podjąć jakiś wysiłek, po kilku dniach siedzenia w samochodzie! Idzie mi się bardzo dobrze, choć po chwili las się kończy, a ścieżka zaczyna piąć się po skalnej ścianie. W bardziej przepaścistych miejscach jest ubezpieczona łańcuchami, stalowymi platformami i drabinkami. W sumie są tu miejsca, których nie musiałaby się wstydzić Orla Perć. Szlak rozdziela się, drewniane tabliczki informują ze można iść do "grotten" i na "toppen".
Jako, że jaskinia jest blisko, to zaglądam do niej, choć to zwykła dziura w skale i nie robi wielkiego wrażenia. Wracam więc na główny szlak i po kolejnych sztucznych ułatwieniach wspinam się w stronę szczytu, na którym powiewa szwedzka flaga. Po chwili docieram na punkt widokowy. Jestem dobre 150-200 m powyżej parkingu, widać wreszcie Bałtyk! Okazuje się, że cały teren to strome i skaliste wzgórza. Ciekawe miejsce, łączy ze sobą góry i morze.
Na szczycie jest też górna stacja kolejki krzesełkowej, która dociera tu z drugiej strony. Postanawiam wrócić na parking inną drogą, można obejść cały szczyt i zejść w innym miejscu. Ścieżka z początku jest perfekcyjna, właściwie to drewniany chodnik, zrobiony tak, by nie niszczyć roślinności. Potem jest to już normalna ścieżka z kamieni. Schodzę w dół, droga się dłuży, a ja mam wrażenie, że cały czas się oddalam na północ. Wreszcie nastromienie maleje i docieram do tzw. Drogi Rozbójników, a tu już są znaki kierujące na parking. Zostało 2 km marszu, ruszam więc żwawo. Wkrótce napotykam Madzię i Flo, które zdążyły już wrócić znad samego morza i teraz spacerują w oczekiwaniu na mnie. Razem dochodzimy na parking.
Idziemy jeszcze do centrum turystycznego, oglądamy ekspozycję poświęconą przyrodzie parku. Wracamy do samochodu. Nagle... gdzie podziała się Sverige? Gdzie rybka Flo? Zaczynamy szukać, ale orientujemy się że przecież miała ją ze sobą. Szybko wracamy do centrum turystycznego, obchodzimy je całe raz jeszcze. Uff... rybka się znajduje, całe szczęście. Teraz już możemy jechać dalej na południe.
Dalsza droga jest mało ciekawa, choć muszę przyznać, że spore wrażenie robi na mnie most w mieście Sundsvall, przerzucony nad jedną z wcinających się w ląd zatok Bałtyku. Wkrótce dopada mnie taka senność, że zmieniamy się za kierownicą. Zasypiam szybko i kolejne 200 km mija nie wiadomo kiedy. Budzę się dopiero gdy zjeżdżamy z drogi E4 na jakąś mniejszą drogę w kierunku miasta Västerås. To już całkiem niedaleko od Sztokholmu, ale zamierzamy szwedzką stolicę ominąć jak najszerszym łukiem. Patrząc na mapę, stwierdzamy, że najlepiej będzie poszukać kempingu właśnie w Västerås. Miasto jest położone nad dużym jeziorem, więc z pewnością coś znajdziemy. Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że miasto jest dość duże i przemysłowe. Sterczą wszędzie fabryczne kominy. Ponadto jest tu straszny tłok. A nawigacja ustawiona na kemping kieruje nas w stronę... lotniska. Co ciekawe, mijamy co i rusz jakieś dziwaczne, staroświeckie samochody. I czasem takie rodem z Mad Maxa. O co chodzi? Im bliżej tego tajemniczego kempingu, tym takich aut więcej.
Po chwili sprawa się wyjaśnia. Kemping jest przy lokalnym lotnisku. Ale jest zatłoczony do niemożliwości, bo właśnie na lotnisku jest jakiś gigantyczny zlot takich starych i dziwacznych pojazdów. Tłum jakiś dziwnie poubieranych ludzi, tłum motocyklistów. Dajemy w tył zwrot, by jak najszybciej zapomnieć o tym mieście. Z ulgą wyjeżdżam poza jego zabudowania. Ale gdzie znaleźć nocleg? Robi się już dość późno, a mapa nie pokazuje by w okolicy cokolwiek było. Najbliższy kemping jest w miasteczku Kungsor, dobre 50 km dalej. Trudno, jedziemy tam, to i tak w dobrą stronę.
Na miejscu okazuje się że kemping leży już poza miastem i jest bardzo przyjemny. Niezbyt wielki, prywatny. Jest tu zacisznie i przyjemnie, namiot możemy rozbić kilka metrów od jeziora. Zachód słońca jest magiczny, relaksujemy się po kolejnym długim odcinku.
Gdy budzimy się rano, na kempingu pojawia się grupa muzułmanów. Trochę uczulony na nich, staję się od razu dwa razy bardziej czujny. Okazuje się jednak że niepotrzebnie. To jacyś spokojni ludzie, mężczyźni i kobiety. Mają trójkę szwedzkich "przewodników", którzy uczą ich języka. Co więcej, muzułmanie wydają się być tym żywo zainteresowani, rozwiązują jakieś zagadki. Może to akurat tacy którzy jednak chcą się zintegrować, a nie tylko wyciągać rękę po pieniądze od państwa? My tymczasem jemy śniadanie, zwijamy namiot i pakujemy się do samochodu. Dziś mamy w planach zobaczenie największego jeziora w Szwecji i trzeciego co do wielkości w Europie - jeziora Wener. Aby tam dotrzeć, czeka nas jednak spory kawałek jazdy. Mijamy miasto Örebro i wreszcie docieramy a okolice jeziora. Jak jednak dotrzeć nad jego brzeg? Okazuje się, że jest tu lokalna droga, która prowadzi wzdłuż wybrzeża, nieco poniżej drogi głównej. Zostawiamy tam samochód i schodzimy na wodę. Rzeczywiście jezioro jest ogromne, nie widać stąd drugiego brzegu, a jedynie wysepki na horyzoncie. Według mapy przeciwległy brzeg jest odległy o... 80 km. To więcej niż szerokość Bałtyku pomiędzy Szwecją i Niemcami :) Robimy nieco zdjęć, schodzimy na pomost. Madzia i Flo wchodzą do wody, chwilę pływają. Flo rozbija sobie kolano o jakiś ostry kamień, jest wiec trochę płaczu i muszę przeprowadzić małą "akcję ratunkową" z użyciem opatrunków i plastra. Flo uspokaja się, jemy jeszcze coś i ruszamy dalej, w kierunku Göteborga.
Zatrzymujemy się jeszcze na zakupy w jakimś centrum handlowym. Tu nieco zmieniam zdanie o szwedzkich muzułmanach. Jest wczesne popołudnie, ludzi w sklepie trochę jest, ale niemal wszyscy śniadzi, albo w turbanach. Nie widać ani jednego rodowitego Szweda. To znaczy, że Szwedzi są teraz w pracy, zarabiając na utrzymanie tych, co teraz robią zakupy. No ale w końcu Szwecja to niemal książkowe państwo socjalistyczne, tyle że bardzo bogate i niezbyt ludne, dlatego jest w stanie utrzymywać rzesze nierobów. Jedziemy jeszcze na stację benzynową, gdzie tankujemy i wdajemy się w pogawędkę z turystami z Polski.
Ruszamy dalej na zachód, w końcu droga zmienia się w autostradę. Docieramy do Göteborga. Miasto jest duże, ale na szczęście jest tu kilka autostrad i nie ma potrzeby wjeżdżania do centrum. To znaczy jesteśmy w centrum, ale na autostradzie, dzięki czemu dość szybko mijamy całą aglomerację. Teraz kolejna autostrada, która wiedzie dokładnie na południe, wzdłuż wybrzeża cieśniny Kattegat. Chcemy dojechać w okolice Malmö, ale znaleźć kemping w jakimś spokojnym miejscu. Południowa Szwecja mało się nadaje na szukanie noclegów na dziko, choć są one jak najbardziej legalne. Teren jest zbyt silnie zaludniony i przekształcony przez ludzi.
Docieramy w okolice miejscowości Båstad, gdzie zjeżdżamy z autostrady w kierunku morza. Nawigacja wskazuje, ze w Torekov jest jakiś kemping. Gdy docieramy na miejsce okazuje się że rzeczywiście jest... ale wielki i ekskluzywny. Ma miejsca chyba na tysiąc kamperów i namiotów i jakiś drogi hotel. Najtańsze miejsce namiotowe, dobry kilometr od morza i pryszniców kosztuje... 375 koron, czyli niemal 200 zł. Jeszcze nie upadliśmy na głowę. Opuszczamy to miejsce czym prędzej. Jadąc z powrotem w stronę autostrady nad samym morzem nieco przypadkiem znajdujemy inny kemping należący do Norrviken Caravanclub. Kemping jest w zacisznym miejscu, bardzo blisko morza, a cena jest znacznie niższa i akceptowalna. Jest tu trochę namiotów, ale da się przeżyć. Jest tu też całkiem fajna kempingowa kuchnia, prysznice w cenie i tor do minigolfa. Obok nas rozbija się sympatyczna rodzinka z Danii. Flo ma okazję poćwiczyć język angielski w praktyce. Wkrótce robi się ciemno i idziemy spać.
Rano idziemy jeszcze nad morze, porobić nieco zdjęć. Jest chłodno, w nocy nieco padało, ale samo morze jest spokojne. Ruszamy w końcu, dojeżdżamy do autostrady i tankujemy do pełna na najbliższej stacji. Teraz jeszcze spory kawałek na południe w stronę Malmö. Na tle nieba, na horyzoncie widać gigantyczną konstrukcję Mostu nad Sundem. Właśnie nim mamy zamiar dostać się do Danii. Nie chcemy wjeżdżać do Malmö, miasto nie ma dla nas raczej nic do zaoferowania. Autostrada skręca na zachód i po chwili stajemy przed bramkami. Koszt przejazdu jest spory, bo 54 euro. Chcieliśmy jednak zobaczyć jeden z najdłuższych mostów świata, który w dodatku jest najdłuższym mostem łączącym dwa różne kraje. Konstrukcja jest naprawdę ogromna. Jedziemy po autostradzie zawieszonej na potężnych pylonach wbitych w dno Sundu, po którym płyną statki. Jednak aby te największe mogły go nadal pokonywać, dalszy ciąg przeprawy jest... pod morzem. Docieramy do sztucznej wysepki na środku cieśniny, gdzie most się kończy, a za to zaczyna tunel. Jedziemy nim dłuższą chwilę, wreszcie wyjeżdżamy na powierzchnię... już w Danii. Cała przeprawa liczy 17 km długości. Za Kopenhagą jest kolejna cieśnina - Wielki Bełt, a most który jest nad nią, jest jeszcze dłuższy. I również płatny i to niemało. Stwierdzamy, że to trochę bez sensu jechać aż do półwyspu Jutlandzkiego, płacić słono za przejazd, a w dodatku nadkładać dobre 400 km. Można pojechać wprost na południe, do Gedser, skąd pływają promy do Niemiec. Zaoszczędzi to i czasu i pieniędzy. Odbijamy na lokalną drogę, licząc że prom będzie jakoś niedługo i że będą nań miejsca.
Docieramy w końcu do Gedser, które jest maleńką mieściną. Są tu bramki ze szlabanami, za którymi stoją już spore kolejki. Dwa pasy przeznaczone są dla tych którzy nie mają wcześniejszej rezerwacji. Pani w budce informuje nas, że możemy kupić bilety, ale najpierw są wpuszczane samochody z rezerwacjami, a dopiero na końcu te bez nich, w miarę wolnych miejsc na pokładzie. Nie umie nam powiedzieć ile tych miejsc będzie. To małe ryzyko, ale... podejmujemy je.
Prom przybywa wkrótce, zaczynają nań wjeżdżać pojazdy. Na koniec rzeczywiście obsługa zaczyna wpuszczać samochody z naszych pasów, ale... miejsca kończą się gdy przed nami pozostaje jeden samochód! Szlaban się zamyka, a prom odbija od brzegu. A niech to! Dwie godziny czekania na kolejny. A nie wiadomo, czy tam będą miejsca. Nie pociesza mnie rozmowa z kierowcą TIR-a, który mówi, że stoi tu od wczoraj! Ale ciężarówki są ładowane z jeszcze niższym priorytetem niż samochody. Niepokoi mnie też, że tym razem na pasach dla samochodów z rezerwacjami jest o wiele więcej pojazdów. Godziny popołudniowe, można się było spodziewać wzmożonego ruchu.
Wreszcie przybija kolejny prom, ale wydaje mi się że znów się nie zmieścimy. Zaczynam żałować, że wybraliśmy tą opcję. Na koniec okazuje się, że jednak da radę upchnąć kilka samochodów z naszej kolejki, w tym nasz. Ale prom jest tak zapełniony, że za nami wjeżdża na pokład dosłownie kilka pojazdów i szlaban znów się zamyka. Najważniejsze, że nam się udało! Sam prom jest wyraźnie starszy i mniej nowoczesny niż te pływające przez Zatokę Fińską. Ale nie oczekujemy wygód, tylko transportu na drugą stronę morza. W dodatku zaczyna padać i to dość mocno. Na otwartym pokładzie trzeba się chować przed deszczem, a pod pokładem jest tłum ludzi. W końcu jednak, po dwóch godzinach wpływamy do portu w Rostocku. Samo miasto jest nijakie, wręcz brzydkie. Widać tu wyraźne piętno NRD.
Jedziemy w padającym deszczu na wschód, w kierunku wyspy Rugia. Uznaliśmy, że w takim miejscu będzie nie dość że ładnie, to z pewnością będzie też dużo kempingów do wyboru. Zjeżdżamy z autostrady na północ, przejeżdżamy sporym mostem na samą Rugię. Wkrótce kończy się szeroka droga i zaczyna się... monstrualny korek. Samochody niemal stoją w miejscu, pełzną po kilka metrów i znów się zatrzymują. Wyspa to kurorty turystyczne, ale żeby aż tak dużo ludzi tu jechało? Okazuje się, że główną przyczyną korka jest przejazd kolejowy ze szlabanami, które co i rusz zamykają się. Jeździ tu jakaś kolejka wąskotorowa. W końcu mijamy to miejsce i nadal w gęstym ruchu, ale już z względnie normalną prędkością docieramy do miasteczka Sellin. Tu jest spory kemping niemal nad samym morzem. Nie ma tu jednak miejsc, ale są na położonym 100 m dalej drugim kempingu. Załatwianie meldunku w recepcji wygląda żywcem jak z filmu "Jak rozpętałem drugą wojnę światową". Helmut za biurkiem, który pisze jednym palcem na komputerze, usiłując bezbłędnie przepisać nazwisko z dowodu. Oczywiście potrzebne są dowody wszystkich nie tylko jeden. Aussweis bitte, name, forname... Brzęczyszczykiewicz. Grzegorz. ;) dostajemy wreszcie kartkę na samochód, pilota do szlabanu, dwa klucze i dwa żetony do pryszniców. Ordnung musn sein!
Kemping jest duży, ale są na nim posadzone żywopłoty, tworzące zaciszne zakątki na co najwyżej kilka namiotów. Mimo, że jest ich znacznie więcej, to widzi się najbliższe otoczenie i ma się wrażenie kameralności. Rozbijamy się niedaleko od kuchni i łazienek. Pada deszcz, więc rozstawienie namiotu musimy załatwić ekspresowo. Gdy na chwilę robi się pogodniej idziemy nad morze. Tu są już dobrze znane nam z Polski piaszczyste plaże i klifowe brzegi. Jesteśmy w końcu kilkadziesiąt kilometrów od Świnoujścia. Na piasku leży duża ilość meduz wyrzuconych przez fale. Wkrótce przychodzi kolejny opad, co zmusza nas do powrotu na kemping. Wieczór spędzamy w kuchni, bo pogoda już się nie zmienia. Trochę się obawiam co będzie w nocy.
Noc okazuje się bardzo mokra, a co gorsza rano pada bez zmian. Wszystko mamy wilgotne, jesteśmy przemarznięci. Zwijamy mokry namiot i wsiadamy do samochodu, gdzie ustawiamy ogrzewanie na maksimum. Już lepiej. Kierujemy się kawałek na północ, by zobaczyć lokalną ciekawostkę. To Prora - nie wiem czy nie największy, a z pewnością najdłuższy budynek Europy. Wybudowano go za czasów III Rzeszy, pełnił rolę ośrodka wypoczynkowego dla niemieckich robotników. Mogło w nim naraz wypoczywać... kilkadziesiąt tysięcy ludzi! Ciągnie się przez niemal 5 km wzdłuż plaży. Niesamowity moloch. Po wojnie był częściowo opuszczony, pełnił funkcję koszar i hotelu robotniczego. Teraz w jego różnych częściach trwają remonty, cześć jest niezamieszkała, ale cześć już odnowiona i są tam hostele. Jest tu nawet jakaś dyskoteka :) Robimy kilka zdjęć tej ciekawostki, ale nie sposób ująć całego ogromu na żadnym zdjęciu.
Znów zaczyna padać, a na wyspie znów są ogromne korki, chyba jeszcze większe niż wczoraj. Sam wyjazd z Rugii zajmuje ponad półtorej godziny! Cała duża wyspa ma tylko jedną drogę wyjazdową, dlatego tak długo to trwa. Rezygnujemy już z wyspy Uznam i Peenemünde, gdzie mieścił się ośrodek badawczy i fabryka rakiet V-2. Nie ma już na to czasu. Jedziemy dalej autostradą w stronę Szczecina, jak na złość nie ma tu żadnych stacji benzynowych, musimy zjechać w bok do jakiegoś miasteczka. W dodatku gdy skręcamy na Szczecin, okazuje się że autostrada nr 11 ma bardzo zniszczoną nawierzchnię, co w naturalny sposób ogranicza prędkość do 70 km/h. Po raz kolejny niemieckie autostrady okazują się mitem. To coś czym jedziemy nawet w przybliżeniu nie przypomina autostrady, może było nią kiedyś, ale teraz to ruina. Wreszcie przekraczamy granicę Polski. Tu nawierzchnia robi się wreszcie równa i normalna.
Jedziemy na południe drogą S3, ale przed Gorzowem jest jakiś wypadek. A niech to, korek bez możliwości wyjechania z niego. No to kilka godzin czekania przed nami. Okazuje się, że dosłownie 100 metrów od miejsca gdzie jesteśmy jest otwarta brama awaryjna i tam kierują się samochody które jeszcze jej nie minęły. Uff... zjeżdżamy w bok, wkrótce droga robi się szutrowa. Nawet nie wiem gdzie jadę, ale jadę tak jak wszyscy przede mną. Wkrótce wyjeżdżamy na asfalt i docieramy do Gorzowa. Tu już można wjechać z powrotem na drogę S3 i jechać dalej bez problemów.
Kolejny korek powstaje już na autostradzie A-2, przed samym Poznaniem. Przyczyną półgodzinnego postoju są... a jakże - cudowne bramki poboru opłat. Kto wymyśla takie głupoty zamiast winiet czy jakiegoś elektronicznego systemu płacenia? Każdy musi podjechać, przygotować kartę czy gotówkę, pani w okienku wydaje rachunek, szlaban się otwiera... każdy samochód traci dobrą minutę. Jak jest sens autostrady, gdzie przymusowo stoi się w sztucznym korku? Średnia ze 120 km/h spada do 50 km/h. I jeszcze za to trzeba płacić. Klnę na to idiotyczne rozwiązanie, no ale w końcu udaje się pokonać bramkę. Na kolejnych bramkach już nie ma większych opóźnień niż kilka minut. Ale te kilka minut, to przecież czas gdzie jadąc normalnie przejechałbym dobre 10 km. Mimo że tak już to nie denerwuje, to strata też jest i to wyraźna.
Dalej jedziemy już do Warszawy bez większych problemów. W domu jesteśmy o godzinie 21. Zamknęliśmy pętlę wokół Bałtyku! Długa, ale bardzo fajna wyprawa dobiegła końca. Gdyby podsumować co było w niej najpiękniejsze to zdecydowanie Estonia, Finlandia, Norwegia i północna Szwecja w okolicach Kiruny i Gällivare. Litwa, Łotwa, środkowa i południowa Szwecja, Dania i Niemcy to raczej kraje "tranzytowe" gdzie zdarzały się fajne i ciekawe miejsca, szczególnie w Szwecji, ale cała trasa nie była już jakoś szczególnie zachwycająca.
Na film podsumowujący wyjazd zapraszam na https://www.youtube.com/watch?v=L0mwVaUt3ro
Razem przejechaliśmy 6792 km (i 150 km na pokładach promów), ze średnią prędkością 77 km/h, średnie spalanie to 6,2 l / 100 km, co oznacza że spaliliśmy w sumie 421 l benzyny. Przyjmując jej średni koszt na 6 zł można policzyć, że samo paliwo kosztowało ok. 2500 zł, do tego promy ok. 1000 zł, most nad Sundem to 230 zł, a autostrada A2 to jakieś 60 zł. Jedzenie niemal w całości z Polski - ok 300 zł + ze 200 zł wydane na chleb, słodycze, kawy i inne rzeczy w Skandynawii. Wjazd na Nordkapp 360 NOK. Kempingi w sumie to ok. 500 zł. Całość wyjazdu to więc ok. 5 tys. zł z czego połowa to paliwo. Jak na 11 dniowe wakacje dla 3 osób przy przemierzeniu takiego dystansu i zobaczeniu ciekawych miejsc - uważam że bardzo ok, szczególnie biorąc pod uwagę skandynawskie ceny.
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.