wtorek, 20 września 2016

NATO Days Ostrava 2016 i wycieczka na Babią Górę

Co roku jesienią w czeskiej Ostrawie są organizowane wielkie pokazy lotnicze i innych rodzajów wojsk i służb mundurowych państw NATO, pod nazwą NATO Days. W zeszłym roku tu byłem, pokazy bardzo mi się podobały, więc i w tym roku postanowiłem tej fajnej imprezy nie odpuścić. Szczególnie że można tu zobaczyć maszyny których próżno szukać na wielu pokazach. W tym roku były to np. amerykańskie bombowce strategiczne B-52 i B-1B, samoloty wczesnego ostrzegania E-3, duża ilość myśliwców, a także samoloty transportowe jak C-17 i A400, latające cysterny K-135 i inne bardzo ciekawe maszyny. Mnóstwo śmigłowców. Czołgi, działa samobieżne, wyrzutnie rakiet. Naprawdę wszechstronny przegląd uzbrojenia państw NATO. Co roku są tu też pokazy na żywo, gdzie lądują i strzelają prawdziwi spadochroniarze, strzelają najprawdziwsze czołgi, są pokazy akcje sił specjalnych itp. No i same pokazy lotnicze są niesamowite, dynamiczne i zapierające dech w piersiach, szczególnie jeśli się ogląda je spoza oficjalnej strefy pokazów ;). Warto dodać że to wszystko jest całkowicie darmowe, nie ma tu żadnych biletów wstępu.

Cała impreza zaczynała się wcześnie rano, więc spędziłem całą noc za kierownicą, by dotrzeć do Ostrawy na godzinę 7. Na szczęście rano nie było korków przy samym lotnisku. Zostawiłem samochód na ogromnym polu, gdzie parkowały już setki innych. Wkrótce otwarto bramy i można było wejść na teren lotniska. Zacząłem od obejścia całej ekspozycji statycznej, gdzie były dziesiątki małych i dużych samolotów. W większości można było zajrzeć do kabin lub wejść do środka, Do tych większych również wejść, ale gigantyczne kolejki do co bardziej atrakcyjnych skutecznie wybiły mi to z głowy.











Z ciekawością za to zajrzałem do luków bombowych samolotów B-52 i B1-B. Przecież to normalne bojowe maszyny i choć teraz luki były puste, to nie raz były tu przewożone na nuklearnych patrolach bomby termojądrowe. Nie powiem, ta świadomość robi pewne wrażenie.



Potem skierowałem się w miejsce znane wszystkim fanom fotografii lotniczej. Z oficjalnie udostępnionej dla publiczności strefy samoloty w locie fotografuje się tak sobie - są ze względów bezpieczeństwa dość daleko i zdjęcia robi się pod słońce. Dlatego wszyscy polujący na dobre zdjęcia idą poza teren lotniska i po ok. 2 km spaceru skręcają na tzw. pole buraków. To rzeczywiście pole gdzie rosną buraki, ale jego najważniejszą zaletą jest to, że jest tuż przy płocie lotniska i dokładnie pod strefą gdzie samoloty pokazują w powietrzu na co je stać. Więc jeśli jakiś myśliwiec robi dynamiczny pokaz - robi go tuż ponad naszymi głowami. Wychodzą doskonałe zdjęcia no i trzeba doliczyć dodatkowe wrażenia z ogłuszającego, wręcz odczuwalnego całym ciałem ryku silników i tego ze samolot czasem wykonuje jakąś akrobację 50 m nad głowami. Jest rzecz jasna pewne ryzyko - zdarzały się na takich pokazach katastrofy lotnicze i w takim przypadku samolot miałby spore szanse spaść na fotografujących. No ale są tam na własną odpowiedzialność.

Od południa powoli nadchodzi front deszczowy, o czym zresztą mówiły prognozy. Jak na razie pokazy są bardzo fajne, choć szare tło chmur nie pozwala na jakieś rewelacyjne ujęcia. W tym samym czasie w oficjalnej części pokazów swe umiejętności prezentują spadochroniarze i oddziały pancerne. Docierają tu odgłosy serii karabinów maszynowych i co i rusz głuchy, przeszywający huk czołgowej armaty. Szkoda że nie mogę tego z bliska widzieć, no ale wolałem dobre zdjęcia samolotów. Nad głowami przelatuje i kręci akrobacje Eurofighter Typhoon, potem Gripen, potem F-18, MiG-29, F-16... zaczyna padać, więc z pewnym żalem opuszczam pole buraków. Deszcz będzie teraz lał wiele godzin, nic dobrego już zrobić się nie da, a na polu robi się straszliwe błoto. Mimo że zwinąłem się zaraz po tym jak zaczęło padać, to i tak jestem cały umorusany.






Na głównym terenie pokazów przelotnie oglądam wszystko jeszcze raz, jem doskonałego węgierskiego langosza. Odczuwam już duże zmęczenie, spotęgowane psującą się pogoda. W końcu nie spałem już ponad dobę i przejechałem 500 km. Pora zwijać się i znaleźć jakiś nocleg. Plan na dzień następny zakłada wejście na Babią Górę, więc optymalnie będzie dojechać do Zawoi. To jednak spoty kawałek. Gdy wyjeżdżam z lotniska tworzy się już spory korek. Teraz jadę w stronę Cieszyna. Zwykła droga nagle... staje się autostradą i w dodatku płatną! A ja nie mam winietki, bo nie planowałem jechać płatną autostradą. Ta którą wjeżdża się od Rybnika do Ostrawy jest akurat bezpłatna, a na tą w ogóle nie spodziewałem się wjeżdżać. Co gorsza nie ma jak z niej zjechać. Modlę się by nie spotkać jakiegoś policyjnego patrolu, który za brak winietki wlepiłby mi porządny mandat. Do granicy jakieś 10 km, więc uznaję, że szansa by zostać zatrzymanym jest niewielka. W ulewnym deszczu mijam granicę, na szczęście obeszło się bez problemów. Dalej jadę drogą ekspresową na Bielsko-Białą. Jestem coraz bardziej zmęczony, w dodatku ten deszcz. Nagle... kurcze, coś leży na drodze. Hamuję i udaje mi się to coś ominąć. Nawet nie wiem co to było, ale całe szczęście że w to nie wjechałem. Kurcze, muszę się zatrzymać i napić kawy. Mijam Bielsko, dojeżdżam do Żywca. Tu postój, odpoczynek, kawa. Pogoda raptownie poprawia się, od razu też zmęczenie odpuszcza. Już bez większych problemów jadę aż do Zawoi, gdzie dłuższą chwilę szukam noclegu, ale bez problemów go znajduję. Jeszcze jakiś obiad i zasypiam szybko mocnym snem.

Rano budzę się w dobrym nastroju. Pogoda jest bardzo ładna, a mój cel - Babia Góra - dumnie piętrzy się nad tą najdłuższą wsią w Polsce. Dodam, że Babia była z początku tylko jedną z ewentualności. Wcześniej pomyślałem przelotnie o Chopoku lub Dziumbirze - ale to Niżne Tatry, dość daleka jazda w głąb Słowacji. Potem o Dolinie Staroleśnej - to Tatry Wysokie, więc równie daleko. W końcu stanęło na tym, by wejść sobie jesienną porą na najwyższą polską górę leżącą poza obszarem Tatr, czyli Królową Beskidów, czyli Babią Górę, czyli Matkę Niepogód, czyli Diablak, czyli Teufelspitze, czyli na Babiu Horu :) Jak kto woli. Panorama na Beskidy, Małą i Wielką Fatrę, Góry Choczańskie, Niżne Tatry i Tatry jest niesamowita, wie o tym każdy kto tam był. Szczyt ma 1725 m wysokości i wyraźnie zaznacza się na nim alpejski układ pięter roślinności, rzecz jasna piętro turniowe i lodowcowe nie występuje. Na decyzję wpłynął też fakt, że o godzinie 17 miałem siedzieć już na stanowisku w pracy w Warszawie, to i czasu było niezbyt wiele. Ruszam bez ociągania kilkukilometrowym podjazdem na przełęcz Krowiarki, melduje się na pustym parkingu i o 6:50 zaczynam podejście. Podejście, nie bieg pod górę, tak gwoli jasności. Ranek jest piękny, czysty i słoneczny. Niestety, wkrótce Matka Niepogód dała o sobie znać i przychodzą gęste chmury. Na Sokolicy, pierwszym punkcie po wyjściu z lasu skąd ukazuje się szczyt Babiej zobaczyłem tylko barierki, nieco wyżej wychodząc ponad chmury, w prześwicie między drzewami widzę zębaty grzebień Tatr na horyzoncie. Robię jedno zdjęcie telefonem, nie chce mi się wyjąć lustrzanki z plecaka, bo jak myślę - wyżej widok będzie lepszy, że będę wyżej nad chmurami. To się mści, bo wkrótce chmury się podnoszą i tyle było z oglądania panoram... dalej w górę już w gęstym mleku, najpierw przez Kępę, potem Gówniak i w końcu na dwuwierzchołkowy Diablak. Skoro Diablak to Teufelspitze, to Gówniak... to musi być Sheissespitze ;), choć z taką nazwą się nie spotkałem ;)





Na szczycie gęsta mgła, dwójka turystów i ja. Siedzę smętnie z 10 minut i zaczynam schodzić.



Na zejściu momentami odwiewa grzbiet całkiem dużymi fragmentami, przebijają niższe warstwy chmur, ale ani nie widzę już Tatr, ani spodziewanego w tych warunkach widma Brockenu. Poniżej Sokolicy szlak teraz jest ułożony w wygodne, kamienno-drewniane schody. Po deszczu i w błocie idzie się lepiej niż starym, kamienno-ziemnym. Nieco po 11 wracam do samochodu, przebieram się i nie ociągając się ruszam do Warszawy. Na dole mgła i deszcz, dopad mnie jakaś mega senność, ale ratuje mnie duża kawa w sieciowej stacji benzynowej z orlim dziobem ;) Stara, dawno już nie jeżdżona trasa przez Wadowice, Zator, Oświęcim, Chełm Śląski, Mysłowice, Dąbrowę Górniczą i Częstochowę. Za tą ostatnią remont na odcinku kilometra, a korek na 45 minut stania... masakra! W efekcie zamiast być punkt 17, czy wcześniej, byłem kilka minut później :/

Ogólnie fajna wycieczka, zawsze mogę traktować to jako zadanie treningowe ;) Widoków żadnych, ale chmury czasem układały się malowniczo :)

Lubię Babią i lubię na nią wracać, ale zdecydowanie lubię z widokami.

czwartek, 1 września 2016

Tatry i Niżne Tatry sierpien 2016

Opis mojego spontanicznego wyjazdu w Tatry i okolice. Opisy skrótowe, ale trudno się jakoś super rozpisać.

Decyzję podjąłem w ciągu 5 minut, jakoś mnie po prostu wzięło by wsiąść w samochód i pojechać. Jako że w niedzielę pracowałem do 20, to zanim wróciłem do domu, zebrałem się i wyruszyłem, to zrobiła się 21:30. W Zakopanem byłem 2:40, pospałem 3,5 h i wstałem by wykorzystać piękną pogodę. Nie wiedziałem, że prognozy zapowiadają burzę, nic takiego nie wisiało w powietrzu. Jako że byłem niewyspany, zasiedziany, a tak naprawdę niezregenerowany po dwóch dość ciężkich biegach w jakich w ciągu ostatnich dwóch tygodni startowałem, to postanowiłem na rozgrzewkę wejść na Świnicę i jakby mi się wyjątkowo dobrze szło, to dojść do Koziej Przełęczy i zejść do Gąsienicowej.


Ale szło mi się tak sobie, bez polotu i finezji. Również bez kijków, których w pośpiechu zapomniałem z domu. W górach nie było tłumów turystów, przejrzystość dobra, niebo czyste, dość chłodno i wszystko przyjmowało już jesienne barwy. Na szczyt Świnicy wszedłem przez Przełęcz Świnicką, ale pogoda zaczęła się zmieniać i to szybko.


 
Tak wiec spędziłem na wierzchołku 5 minut, pomny tego co stało się tu w sierpniu 1939 roku. Gdy wróciłem na przełęcz, to strzelił pierwszy piorun, jeszcze gdzieś wysoko. Przyspieszyłem kroku. Zza Kasprowego wyłoniła się czarna chmura. Na zejściu, już na szczęście w dolinie, dopadła mnie cholerna burza z piorunami i gradobiciem. Przemokłem całkowicie, najadłem się nieco strachu w związku z często i blisko walącymi piorunami. Godzinę spędziłem pod daszkiem dolnej stacji KL Gąsienicowa. Wracałem przez Boczań w potokach błota, zestresowany kolejną porcją ostrzału piorunami. Odetchnąłem dopiero w lesie :)



Na kolejny dzień planowałem sobie przejść grań Rohaczy lub grań Banówki. O 5:30 rano za oknem była mgła i gór nie było widać. Zmoknięte buty dalej były nie do założenia... pospałem do 7, ale wtedy zdecydowałem że przecież siedzieć nie będę, wiec nawet w mokrych butach podejdę sobie do Gąsienicowej. Jako że nie lubię ani Boczania, ani Jaworzynki, to wybrałem trasę z Brzezin. Byłem sam, wiec było bardzo fajnie :) Co prawda była też gęsta mgła, ale nie padało jakoś mocno. Na Hali zdecydowałem że pójdę wyżej, potem ze jeszcze wyżej. Minąłem Czarny Staw Gąsienicowy, chwilę wahałem się nad pomysłem wejścia na Granaty. Poszedłem dalej niebieskim, minąłem taterników i tak doszedłem na Zawrat, gdzie jak widać na zdjęciach - też tłumów nie spotkałem.




 
Gdy schodziłem do Piątki pogoda powróciła, wyszło słońce, dało się porobić kilka zdjęć. Pod koniec trasy buty nawet zaczęły przesychać ;)


Ostatniego dnia postanowiłem zdobyć sobie dla odmiany coś innego. W Tatrach przeszedłem większość szlaków, na wielu szczytach byłem po kilka-kilkanaście razy, więc skierowałem wzrok nieco dalej. Na Niżne Tatry. Niżne to one są z nazwy, bo są równie wysokie jak Zachodnie. Wszedłem sobie na Kralovą Holę, mającą niemal 2000 m n.p.m.


 
Ze szczytu pięknie widać Tatry, ale przy takiej widoczności jaką miałem - właściwie całą Słowację, od Bratysławy po Koszyce... widać nawet terytorium Węgier, ale to widać nawet z Tatr Wysokich :) Z Wysokich bez problemu można też złapać węgierskie sieci komórkowe ;) Niżne, a przynajmniej ich cześć wschodnia są też mniej zagospodarowane turystycznie, coś jak Bieszczady ukraińskie ;) Wycieczka udana, ale dość szybka, bo musiałem jeszcze dojechać z powrotem do domu, co zajęło mi 7 h. Szczyt zdobyłem wchodząc zamkniętą asfaltową drogą, na dół niemal zbiegłem :)


Razem 71 km po górach, 7500 m sumy podejść i zejść. Jakby zdobyć Elbrus :) I to w połowie w mokrych butach ;)

Wyjazd fajny, samotny, resetujący umysł. Trochę szkoda że bez Ma Violavia i Flo na plecach. Pogoda jak widać - zmienna. Może jeszcze wrócę w październiku czy listopadzie, we wrześniu mam jednak zbyt dużo pracy by pozwolić sobie na wyjazd.