Ukończyłem XII Maraton Komandosa, rozegrany 28.XI.2015 w Lublińcu-Kokotku. Bieg od początku istnienia organizuje WKB "Meta" Lubliniec wraz z JW 4101 czyli Jednostką Wojskową Komandosów z Lublińca. Jest skierowany głównie do wszystkich służb mundurowych, ale mogą również startować cywile i rezerwiści. Warunkiem jest start w pełnym umundurowaniu polowym, butach wojskowych o minimum 19 cm cholewce i plecakiem o wadzie minimum 10 kg na całej trasie biegu. Plecak jest ważony zarówno przed jak i po biegu i nie może pod żadnym pozorem zejść poniżej 10 kg. Dystans biegu - maratoński, czyli 42 km 195 m, ale w przeciwieństwie do biegów miejskich większość trasy prowadzi leśnymi, piaszczystymi drogami, brak jakichkolwiek punktów z wodą czy żywieniowych (chyba że ktoś lubi szyszki i wodę z jeziora ;) ). Trasa to dwie pętle po 21 km, na półmetku można dotankować camelbaga, napić się, zjeść coś z wcześniej zostawionych zapasów. Ale - wszystko własne, samemu trzeba się mądrze zorganizować, by to zajęło jak najmniej czasu. Oczywiście, można na całej trasie nieść zapas żarcia i picia, ale wtedy waga plecaka rośnie i rośnie... limit czasu na połówce dystansu to 3 h 20 min, na mecie 7 h. Wydaje się - można by całość przejść szybkim krokiem. Ale sam poczułem jak trudno by było zmieścić się w limicie tylko idąc...
To co napisałem - ukończyłem ten maraton. Nie przebiegłem całości dystansu. Przebiegłem 23 km, czyli do półmetka i 2 km dalej. Potem zaczęły się skurcze. Mimo, że nie brak mi kondycji, że trenuję regularnie, że trenuję z obciążeniem. Przebiegnięcie tego dystansu bez podchodzenia jest już dużym wyzwaniem. To co robią najlepsi - przebiegnięcie w około 3 h, jest dla mnie jakimś kosmosem i chylę nisko czoła. Wysiłek okazał się bardzo duży. Na półmetku byłem zmęczony podobnie co na mecie Maratonu Warszawskiego. Czas 2 h 49 min, zakładałem sobie 2 h 40 min, więc prawie się udało. Ale tak dużego zmęczenia nie zakładałem i czułem przez skórę, że na drugiej pętli zacznie się piekło. Dużo czasu straciłem na uzupełnianie zapasów. A musiałem się zebrać w sobie, zacisnąć zęby i ruszyć na kolejną pętlę. Niestety w większości ją przeszedłem, ale... nikt już prawie nie biegł. Wszyscy tylko raźno maszerowali. Nawet ci co próbowali walczyć i biec nie poruszali się jakoś znacząco szybciej, a i tak musieli próby podbiegania przeplatać marszem. W okolicach 30 km miałem jeszcze nadzieję na czas poniżej 6 h, ale oddalał się on z każdym kilometrem, mimo że też byłem bliski podbiegania. Bałem się jednak zerwać do biegu, bałem się skurczu, który może mi naderwać któryś z czworogłowych i który tylko zwolni moje tempo, albo wręcz wykluczy mnie z dalszej walki. Na 3 km przed metą przyspieszyłem na maksa, chyba nigdy w życiu tak szybko nie szedłem ;) Dotarłem na metę po 6 h 20 min. Zdobyłem mnóstwo doświadczenia, teraz już wiem jak rozłożyć wysiłek w tak specyficznych zawodach. W kolejnej edycji z pewnością zejdę poniżej 6 h, myślę że nawet 5 h 30 min jest realne. Muszę lepiej wyważyć plecak, teraz ważył netto 11,4 kg, po załadowaniu camelbaga, żeli, batoników i innych pierdółek miał 14 kg przed startem. To naprawdę się odczuwa po 40 km :) Chcesz biec, a twoje mięśnie mają Cię w d... :) Wypiłem 6 l wody i izotoników, a ile ze mnie wyszło, mimo temperatury bliskiej zera - widać po stanie kurtki na zdjęciu ;)
Satysfakcja na mecie mimo wszystko - ogromna! Doświadczenie bezcenne, podobnie jak uścisk dłoni dowódcy i proste słowa "dobra robota chłopie!". To mój pierwszy Komandos, ale wiem że tu wrócę :)
I rzeczywiście, jeśli ktoś chce poczuć na czym polega jeden z wielu testów jakie przechodzi się podczas selekcji do Wojsk Specjalnych - bardzo polecam tego typu zawody :) WKB "Meta" organizuje ponadto inne biegi, jak: Półmaraton Komandosa, Ćwierćmaraton Komandosa, Bieg O Nóż Komandosa i Bieg Katorżnika. Maraton jest chyba najcięższy (jeśli chodzi o dystans i obciążenie, na Katrożniku jest wiele krócej, ale pokonuje się bagna, rowy z woda, jezioro itp. atrakcje :) ), więc jeśli ktoś nie czuje się na siłach by w nim zawalczyć, można atakować krótszy dystans.
▼
sobota, 28 listopada 2015
niedziela, 30 sierpnia 2015
Tatry i pustynia Błędowska sierpień 2015
Ostatnie trzy dni spędziliśmy na rodzinnym wyjeździe w Tatry. Już dawno straciłem rachubę ile razy wędrowałem po tych górach. Pewien jestem że ilość moich wizyt w Tatrach trwających dwa dni i dłużej przekroczyła już dawno setkę. A przecież co najmniej połowa z tej setki, to wyjazdy co najmniej tygodniowe. Z pewnością więc na tatrzańskich szlakach spędziłem już w sumie ponad rok.
Sierpień w tym roku jest niezwykle upalny, temperatury sięgają 35 stopni! Dawno już nie było aż tak gorącego lata. Dojeżdżamy do Zakopanego już pod wieczór, ale wcale nie robi się chłodniej. Jutro wybieramy się na Krywań.
Pobudka o godzinie 5:30 rano. Trzeba przecież dojechać spory kawał drogi, co zajmie trochę czasu. Madzia i Flo jedza jakies sniadanie, ale w samochodzie prawie z miejsca zasypiają. Jadę przez Łysą Polanę, Zdziar, Tatrzańską Łomnicę, Smokowce i Szczyrbskie Jezioro. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej, do parkingu "Tri Studnicky". Kiedyś były tu piękne lasy, teraz, po huraganie z 2004 roku są kikuty drzew. Pozytywne skutki Kalamity są takie, że odsłoniły się widoki na Tatry. A z tego miejsca bardzo ładnie prezentuje się cel dzisiejszej wycieczki - Krywań. To narodowa góra Słowacji, ma strzelistą i piękną sylwetkę, a wysokość - 2495 m n.p.m. powoduje że zaraz po Rysach jest to drugi co do wysokości szczyt dostępny szlakiem turystycznym.
Na parkingu jest już kilka samochodów, płacimy za postój i ruszamy w... dół :) Tak jest, najpierw trzeba pójść jeszcze kawałek szosą, do początku szlaku, a szosa wiedzie w dół. Sam szlak jakiś ultra ciekawy nie jest - to po prostu mozolne, ale w sumie łagodne podejście. Trudności nie ma absolutnie żadnych. Umówiliśmy się z Flo, że owszem, mamy nosidło, ale ma już 5 lat, więc musi większość trasy pokonać sama, a nie u mnie na plecach. Niosę ją kawałek, ale upał i słońce przed którym nie ma się jak schować wkrótce dają o sobie znać.
Przekonuje Flo że nadszedł już czas na samodzielny marsz. O dziwo idzie całkiem sprawnie i bez żadnych problemów, wręcz trzeba ją gonić. Zabieram od Madzi plecak wypełniony naszym ekwipunkiem, a oddaje jej puste nosidło.
Wyżej szlak wiedzie długimi zakosami przez kosówkę. Co i rusz podjadamy jagody i maliny, których rośnie tu pełno. W końcu przerywam ta beztroskę, stwierdzając że takim tempem to nigdzie nie dojdziemy. Ruszamy raźniej. Całkiem niedaleko dość nietypowe zjawisko - dziewczyna, która idzie boso! No cóż, widać że wie co robi i robi to celowo. Ciężko nam jednak wyobrazić sobie wielogodzinny marsz bez obuwia...
Flo nieco zwalnia, więc umawiamy się, że kawałek poniosę ją w nosidle, do połączenia szlaków w Wielkim Żlebie Krywańskim. Wyżej i tak zaczynają się skały, co dla dziecka stanowi doskonały plac zabaw i nie trzeba jej przekonywać by szła sama. Jeszcze daleko do szczytu, który jest stąd doskonale widoczny. Jednak byliśmy już dwa razy na Krywaniu i wiemy, że to tylko takie wrażenie.
W samym Żlebie zazwyczaj sączy się gdzieś między kamieniami strużka wody. Dobrze, bo nasze zapasy już zużyliśmy - ten upał naprawdę wymaga częstszego picia. Okazuje się, że w tym roku, przez ogólną suszę - to ostatnie źródło wody na szlaku owszem jest, ale to dosłownie kapiące krople. No cóż, wodę jednak trzeba uzupełnić. Napełnienie butelki trwa dobre kilka minut, ale w końcu się udaje. Dalej Flo idzie już na własnych nogach. Zaczyna się skaliste podejście na grzbiet Małego Krywania. Skały te wymagają nieco ekwilibrystyki nawet u osób dorosłych, a dla dziecka to niemal wspinaczka. Flo radzi sobie doskonale, choć cały czas ją asekurujemy. Na głowie ma rowerowy kask - nie daje oczywiście takiej ochrony jak wspinaczkowy, ale z drugiej strony chodzi o zapas bezpieczeństwa. Ciężko pewnie też w ogóle dostać wspinaczkowe kaski w dziecięcych rozmiarach. Rowerowy lepszy niż żaden.
Po dłuższej chwili skałki się kończą i zaczyna się kamienna ścieżka. Z grani otwiera się widok na Tatry Wysokie. Do szczytu już w sumie niedaleko, poza tym tam już nie ma jakoś szczególnie wyznaczonego szlaku. Idzie się po prostu po granitowych skałach jak najwygodniej i najbezpieczniej. Wymaga to momentami użycia rąk, ale Flo doskonale sobie daje radę. Jeszcze kilka metrów i... szczyt!
Widok powala. Na północną stronę Krywań obrywa się niemal pionowymi ścianami, a dno doliny Hilińskiej leży 1500 metrów niżej co stanowi największą w Tatrach względną różnicę poziomów. Wyniosłość góry i położenie na samym skraju Tatr Wysokich powoduje że jest to genialny punkt widokowy. Jakby nie patrzeć jesteśmy zaledwie 8 metrów niżej niż ma wierzchołek Rysów. Flo zdobyła tak wysoki szczyt na własnych nogach, bez żadnego problemu radząc sobie ze skalnymi trudnościami.
Jemy coś, odpoczywamy, kontemplujemy widoki. Pora jednak ruszać w dół.
W dół idziemy rozważnie, dokładnie asekurując Flo, ale asekuracja jest rzeczywiście tylko asekuracją, bo Flo radzi sobie sama doskonale.
Po dłuższym czasie docieramy do Wielkiego Żlebu i połączenia szlaków. Tu już stwierdza że jest zmęczona i chce dalej podróżować w nosidle. Ruszamy w dół, ale Madzia jakoś zwolniła, wlecze się noga za nogą. Wielogodzinne wystawienie na palące słońce daje o sobie znać, ma się już wszystkiego dość. Pijemy resztkę wody, nieco nabieramy z kapiącego źródła. Flo zasypia w nosidle, co nieco przeszkadza. Gdy nie śpi, to siedzi prosto i stabilnie, ale teraz jej ręce i nogi wiszą bezwładnie i nosidło ciągle buja mi się na plecach. Ale jestem przyzwyczajony, niejedną trasę w górach tak przeszliśmy. Martwi mnie zmęczenie Madzi, która już wyraźnie zwolniła i nie jest w stanie przyspieszyć. Mamy jeszcze naprawdę kawał drogi w dół, a słońce już powoli chyli się ku zachodowi. Po jakimś czasie Flo się budzi, więc wyciągam ją z nosidła, mówiąc że musi iść sama. Znów oddaję Madzi puste i lekkie nosidło, a biorę od niej ciężki plecak. Teraz tempo przyspiesza, ale niewiele. Już coraz bliżej, docieramy do pozostałości po górnej granicy lasu. Noga za nogą, niemal ciągle mobilizując Madzię do wysiłku, docieramy w końcu do leśniczówki w Trzech Źródłach. Jest już zmrok, ale teraz pozostał nam zaledwie kilometr... pod górę szosą. Jest tu źródło zimnej, czyściutkiej wody, Madzia pije, widać że była już zdrowo odwodniona. Wręcz wmuszam w nią batonika, pomny tego co kiedyś sam doświadczyłem w czasie wyjazdu w Alpy. Rzeczywiście, po chwili cukier dociera tam gdzie trzeba i Madzia wyraźnie odzyskuje siły. A obok nas - dziewczyna która weszła na szczyt boso i z niego zeszła. Uczciwie przyznaję - szacunek za wytrwałość :)
Już zupełnie w ciemnościach dochodzimy na parking. Na szczęście drogę oświetla księżyc w pełni. Ładujemy się do samochodu. Pozostało około godziny jazdy do Zakopanego, Madzia i Flo drzemią na fotelach, a ja podziwiam tatrzańskie szczyty odcinające się od tła czystego nieba.
Całość wycieczki zajęła nam 12 godzin, więc więcej niż czasy "tabliczkowe". Biorąc pod uwagę jednak dobrą godzinę na szczycie, jedzenie jagódek i marsz Flo na własnych nogach - tyle się spodziewałem.
Wycieczka okazała się bardzo udana, choć palące słońce i afrykański upał dały się solidnie odczuć.
A pod tym linkiem - http://doarama.com/view/1899408 - wizualizacja naszej trasy z zapisu tracka z GPS.
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić nieco lżejsza wycieczkę. Flo jeszcze nigdy nie była w jaskini i pomysł zwiedzenia takowej bardzo jej przypada do gustu. Bez większego ekwipunku, poza czymś przeciwdeszczowym i bluzami ruszamy w stronę Doliny Kościeliskiej. Najpierw ok. 5 kilometrów marszu do Kir, gdzie dolina się zaczyna. A potem... niestety. Marsz w tłumie ludzi. Nie lubię polskiej części Tatr właśnie z powodu tych dzikich tłumów. No ale co robić, skoro są wakacje, piękna pogoda, a sama dolina jest niezwykle popularnym celem wycieczek? Dochodzimy do odgałęzienia szlaku w stronę jaskini Mroźnej i po chwili marszu pod górę stajemy przez wejściem.
Zakładamy na siebie polary, kupujemy bilety wstępu i zagłębiamy się w czeluść Mroźnej. Jaskinia jest przelotowa, po kilkusetmetrowym spacerze jej korytarzami wychodzi się po drugiej stronie góry. Flo bardzo się podoba w jaskini, z zapałem opowiada o stalaktytach, stalagmitach i naciekach. Panuje tu bardzo przyjemny chłód, pod koniec robi się wręcz zimno.
W końcu wychodzimy na zewnątrz i stromymi schodkami schodzimy na dno doliny. Pakujemy polary do plecaka.
Dalej idziemy w stronę Wąwozu Kraków. Zawsze mnie zastanawiało to, że mimo tłumów w samej dolinie, wąwóz jest niemal pusty. I bardzo dobrze że niewiele osób wie jakie to niesamowite miejsce, bo można je odwiedzić w spokoju. Pionowe skalne ściany i prowadząca między nimi wąska uliczka robią wielkie wrażenie.
Później wracamy już w dól doliny, Flo "idzie" u mnie na barana. Można i tak, mimo nosidła, a jest to zwykła droga. Docieramy na Krzeptówki, do naszego pokoju. Dzisiejszy dzień był lekki, ale i tak obfitował we wrażenia.
Ostatniego dnia pobytu mamy w planach wejść na Kozi Wierch. Oczywiście nie zamierzamy z dzieckiem w nosidle podchodzić Orlą Percią czy żlebem Kulczyńskiego. Wybieramy najłatwiejszy szlak na tą wysoką górę - od Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wsiadamy w samochód i ruszamy do Palenicy Białczańskiej. Dojeżdżamy jednak tylko do Łysej Polany, bo o 7 rano cały parking jest już zapełniony. Takich tłumów się nie spodziewałem. Powiem więcej - takiej sytuacji by na Palenicy nie było miejsc - nigdy jeszcze nie spotkałem. Na Łysej Polanie daje się zaparkować i raźno ruszamy asfaltową drogą. Jak zwykle w stronę Morskiego Oka walą tłumy turystów. Całe szczęście gdy dochodzimy do Wodogrzmotów Mickiewicza i skręcamy w górę doliny Roztoki, tłum wyraźnie rzednie. Podejście jest łagodne, Flo jak na razie jest niesiona w nosidle.
Idziemy, idziemy, wreszcie las się kończy i ukazuje się próg Doliny Pięciu Stawów. Uzupełniamy wodę z potoku, Flo rozpoczyna marsz na własnych nogach. Przy Wielkiej Siklawie kilka zdjęć, ale wodospad wygląda bardzo mizernie. Naprawdę jest susza! Tak małej ilości wody nie widziałem chyba nigdy.
Podchodzimy wyżej po skalnych ogładzeniach i docieramy wreszcie do Doliny Pięciu Stawów. Teraz kierujemy się w stronę schroniska. Odpoczywamy, zjadamy pyszne szarlotki i zastanawiamy się co dalej. Na szczyt stąd jest dobre 3 godziny marszu. A pogoda zaczyna się psuć. Nad Tatrami zbierają się ciemne chmury i choć nie grzmi jeszcze, to wszystko wskazuje, ze wkrótce może zacząć. No cóż, nie będziemy podejmować ryzyka marszu gdzieś wysoko z dzieckiem, gdy pogoda jest taka niepewna. Postanawiamy dłuższą chwilę posiedzieć przy schronisku i potem schodzić.
Schodzimy czarnym szlakiem, jest on może mniej malowniczy niż ten przy Siklawie, ale łatwiejszy - nie ma śliskich skał a jedynie kamienne schody w dół.
Docieramy do szlaku na dnie Doliny Roztoki. Do Wodogrzmotów jeszcze spory kawałek, ale idziemy w dół już bez przerw. Flo znów wędruje do nosidła, tak w sumie będzie szybciej. Wychodzimy w końcu na asfalt, jeszcze dłuższy kawałek marszu i mijamy Palenicę Białczańską. Ramiona już mnie bolą, mam na plecach 30 kg i daje się to odczuć. W końcu stwierdzam, że za dużo tego dobrego. Flo musi dalej iść sama. Zostały dwa kilometry do Łysej Polany, gdzie w końcu wsiadamy do samochodu. Uff... nie weszliśmy na Kozi Wierch, ale wycieczka i tak bardzo ładna. Upał mniejszy niż w poprzednie dni, a deszcz na który się zbierało w końcu nie przyszedł.
Kolejnego dnia rano wracamy już do Warszawy. Wraca też wielka ilość ludzi, więc musimy wybrać jakaś mniej uczęszczaną trasę niż Zakopianka. Jedziemy przez Suchą Beskidzką, Wadowice i Oświęcim. Ruch tutaj też jest bardzo duży i jazda idzie nam strasznie wolno. Postanawiamy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję w czasie powrotu. Odbijamy na Chrzanów, Trzebinię i Olkusz. Tam jest Pustynia Błędowska, której nigdy nie widzieliśmy. Dojeżdżamy na jej skraj najpierw w miejscowości Klucze. Wow! Rzeczywiście ogromny piaszczysty obszar, może nie Sahara, ale jak na polskie warunki jest to naprawdę coś!
Później objeżdżamy ją od północy i docieramy do punktu widokowego Dąbrówka w okolicach Chechła. Tu można zejść na sam piasek, przejść się po nim kawałek. Klimatu dopełnia straszliwy upał i bezchmurne niebo. Uff... jak na normalnej pustyni. Po dłuższej sesji fotograficznej ruszamy w dalsza drogę.
Z trasy jeszcze raz zjeżdżamy w bok, tym razem w okolice KWB "Bełchatów". Do znanego już nam punktu widokowego na kopalnię i elektrownię docieramy całkiem po ciemku. Mogę wykonać szereg całkiem klimatycznych zdjęć.
Pora jechać dalej do domu. Późnym wieczorem docieramy do Warszawy, kończąc ten całkiem udany wypad.
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
Sierpień w tym roku jest niezwykle upalny, temperatury sięgają 35 stopni! Dawno już nie było aż tak gorącego lata. Dojeżdżamy do Zakopanego już pod wieczór, ale wcale nie robi się chłodniej. Jutro wybieramy się na Krywań.
Pobudka o godzinie 5:30 rano. Trzeba przecież dojechać spory kawał drogi, co zajmie trochę czasu. Madzia i Flo jedza jakies sniadanie, ale w samochodzie prawie z miejsca zasypiają. Jadę przez Łysą Polanę, Zdziar, Tatrzańską Łomnicę, Smokowce i Szczyrbskie Jezioro. Jedziemy jeszcze kilka kilometrów dalej, do parkingu "Tri Studnicky". Kiedyś były tu piękne lasy, teraz, po huraganie z 2004 roku są kikuty drzew. Pozytywne skutki Kalamity są takie, że odsłoniły się widoki na Tatry. A z tego miejsca bardzo ładnie prezentuje się cel dzisiejszej wycieczki - Krywań. To narodowa góra Słowacji, ma strzelistą i piękną sylwetkę, a wysokość - 2495 m n.p.m. powoduje że zaraz po Rysach jest to drugi co do wysokości szczyt dostępny szlakiem turystycznym.
Na parkingu jest już kilka samochodów, płacimy za postój i ruszamy w... dół :) Tak jest, najpierw trzeba pójść jeszcze kawałek szosą, do początku szlaku, a szosa wiedzie w dół. Sam szlak jakiś ultra ciekawy nie jest - to po prostu mozolne, ale w sumie łagodne podejście. Trudności nie ma absolutnie żadnych. Umówiliśmy się z Flo, że owszem, mamy nosidło, ale ma już 5 lat, więc musi większość trasy pokonać sama, a nie u mnie na plecach. Niosę ją kawałek, ale upał i słońce przed którym nie ma się jak schować wkrótce dają o sobie znać.
Przekonuje Flo że nadszedł już czas na samodzielny marsz. O dziwo idzie całkiem sprawnie i bez żadnych problemów, wręcz trzeba ją gonić. Zabieram od Madzi plecak wypełniony naszym ekwipunkiem, a oddaje jej puste nosidło.
Wyżej szlak wiedzie długimi zakosami przez kosówkę. Co i rusz podjadamy jagody i maliny, których rośnie tu pełno. W końcu przerywam ta beztroskę, stwierdzając że takim tempem to nigdzie nie dojdziemy. Ruszamy raźniej. Całkiem niedaleko dość nietypowe zjawisko - dziewczyna, która idzie boso! No cóż, widać że wie co robi i robi to celowo. Ciężko nam jednak wyobrazić sobie wielogodzinny marsz bez obuwia...
Flo nieco zwalnia, więc umawiamy się, że kawałek poniosę ją w nosidle, do połączenia szlaków w Wielkim Żlebie Krywańskim. Wyżej i tak zaczynają się skały, co dla dziecka stanowi doskonały plac zabaw i nie trzeba jej przekonywać by szła sama. Jeszcze daleko do szczytu, który jest stąd doskonale widoczny. Jednak byliśmy już dwa razy na Krywaniu i wiemy, że to tylko takie wrażenie.
W samym Żlebie zazwyczaj sączy się gdzieś między kamieniami strużka wody. Dobrze, bo nasze zapasy już zużyliśmy - ten upał naprawdę wymaga częstszego picia. Okazuje się, że w tym roku, przez ogólną suszę - to ostatnie źródło wody na szlaku owszem jest, ale to dosłownie kapiące krople. No cóż, wodę jednak trzeba uzupełnić. Napełnienie butelki trwa dobre kilka minut, ale w końcu się udaje. Dalej Flo idzie już na własnych nogach. Zaczyna się skaliste podejście na grzbiet Małego Krywania. Skały te wymagają nieco ekwilibrystyki nawet u osób dorosłych, a dla dziecka to niemal wspinaczka. Flo radzi sobie doskonale, choć cały czas ją asekurujemy. Na głowie ma rowerowy kask - nie daje oczywiście takiej ochrony jak wspinaczkowy, ale z drugiej strony chodzi o zapas bezpieczeństwa. Ciężko pewnie też w ogóle dostać wspinaczkowe kaski w dziecięcych rozmiarach. Rowerowy lepszy niż żaden.
Po dłuższej chwili skałki się kończą i zaczyna się kamienna ścieżka. Z grani otwiera się widok na Tatry Wysokie. Do szczytu już w sumie niedaleko, poza tym tam już nie ma jakoś szczególnie wyznaczonego szlaku. Idzie się po prostu po granitowych skałach jak najwygodniej i najbezpieczniej. Wymaga to momentami użycia rąk, ale Flo doskonale sobie daje radę. Jeszcze kilka metrów i... szczyt!
Widok powala. Na północną stronę Krywań obrywa się niemal pionowymi ścianami, a dno doliny Hilińskiej leży 1500 metrów niżej co stanowi największą w Tatrach względną różnicę poziomów. Wyniosłość góry i położenie na samym skraju Tatr Wysokich powoduje że jest to genialny punkt widokowy. Jakby nie patrzeć jesteśmy zaledwie 8 metrów niżej niż ma wierzchołek Rysów. Flo zdobyła tak wysoki szczyt na własnych nogach, bez żadnego problemu radząc sobie ze skalnymi trudnościami.
Jemy coś, odpoczywamy, kontemplujemy widoki. Pora jednak ruszać w dół.
W dół idziemy rozważnie, dokładnie asekurując Flo, ale asekuracja jest rzeczywiście tylko asekuracją, bo Flo radzi sobie sama doskonale.
Po dłuższym czasie docieramy do Wielkiego Żlebu i połączenia szlaków. Tu już stwierdza że jest zmęczona i chce dalej podróżować w nosidle. Ruszamy w dół, ale Madzia jakoś zwolniła, wlecze się noga za nogą. Wielogodzinne wystawienie na palące słońce daje o sobie znać, ma się już wszystkiego dość. Pijemy resztkę wody, nieco nabieramy z kapiącego źródła. Flo zasypia w nosidle, co nieco przeszkadza. Gdy nie śpi, to siedzi prosto i stabilnie, ale teraz jej ręce i nogi wiszą bezwładnie i nosidło ciągle buja mi się na plecach. Ale jestem przyzwyczajony, niejedną trasę w górach tak przeszliśmy. Martwi mnie zmęczenie Madzi, która już wyraźnie zwolniła i nie jest w stanie przyspieszyć. Mamy jeszcze naprawdę kawał drogi w dół, a słońce już powoli chyli się ku zachodowi. Po jakimś czasie Flo się budzi, więc wyciągam ją z nosidła, mówiąc że musi iść sama. Znów oddaję Madzi puste i lekkie nosidło, a biorę od niej ciężki plecak. Teraz tempo przyspiesza, ale niewiele. Już coraz bliżej, docieramy do pozostałości po górnej granicy lasu. Noga za nogą, niemal ciągle mobilizując Madzię do wysiłku, docieramy w końcu do leśniczówki w Trzech Źródłach. Jest już zmrok, ale teraz pozostał nam zaledwie kilometr... pod górę szosą. Jest tu źródło zimnej, czyściutkiej wody, Madzia pije, widać że była już zdrowo odwodniona. Wręcz wmuszam w nią batonika, pomny tego co kiedyś sam doświadczyłem w czasie wyjazdu w Alpy. Rzeczywiście, po chwili cukier dociera tam gdzie trzeba i Madzia wyraźnie odzyskuje siły. A obok nas - dziewczyna która weszła na szczyt boso i z niego zeszła. Uczciwie przyznaję - szacunek za wytrwałość :)
Już zupełnie w ciemnościach dochodzimy na parking. Na szczęście drogę oświetla księżyc w pełni. Ładujemy się do samochodu. Pozostało około godziny jazdy do Zakopanego, Madzia i Flo drzemią na fotelach, a ja podziwiam tatrzańskie szczyty odcinające się od tła czystego nieba.
Całość wycieczki zajęła nam 12 godzin, więc więcej niż czasy "tabliczkowe". Biorąc pod uwagę jednak dobrą godzinę na szczycie, jedzenie jagódek i marsz Flo na własnych nogach - tyle się spodziewałem.
Wycieczka okazała się bardzo udana, choć palące słońce i afrykański upał dały się solidnie odczuć.
A pod tym linkiem - http://doarama.com/view/1899408 - wizualizacja naszej trasy z zapisu tracka z GPS.
Kolejnego dnia postanawiamy zrobić nieco lżejsza wycieczkę. Flo jeszcze nigdy nie była w jaskini i pomysł zwiedzenia takowej bardzo jej przypada do gustu. Bez większego ekwipunku, poza czymś przeciwdeszczowym i bluzami ruszamy w stronę Doliny Kościeliskiej. Najpierw ok. 5 kilometrów marszu do Kir, gdzie dolina się zaczyna. A potem... niestety. Marsz w tłumie ludzi. Nie lubię polskiej części Tatr właśnie z powodu tych dzikich tłumów. No ale co robić, skoro są wakacje, piękna pogoda, a sama dolina jest niezwykle popularnym celem wycieczek? Dochodzimy do odgałęzienia szlaku w stronę jaskini Mroźnej i po chwili marszu pod górę stajemy przez wejściem.
Zakładamy na siebie polary, kupujemy bilety wstępu i zagłębiamy się w czeluść Mroźnej. Jaskinia jest przelotowa, po kilkusetmetrowym spacerze jej korytarzami wychodzi się po drugiej stronie góry. Flo bardzo się podoba w jaskini, z zapałem opowiada o stalaktytach, stalagmitach i naciekach. Panuje tu bardzo przyjemny chłód, pod koniec robi się wręcz zimno.
W końcu wychodzimy na zewnątrz i stromymi schodkami schodzimy na dno doliny. Pakujemy polary do plecaka.
Dalej idziemy w stronę Wąwozu Kraków. Zawsze mnie zastanawiało to, że mimo tłumów w samej dolinie, wąwóz jest niemal pusty. I bardzo dobrze że niewiele osób wie jakie to niesamowite miejsce, bo można je odwiedzić w spokoju. Pionowe skalne ściany i prowadząca między nimi wąska uliczka robią wielkie wrażenie.
Później wracamy już w dól doliny, Flo "idzie" u mnie na barana. Można i tak, mimo nosidła, a jest to zwykła droga. Docieramy na Krzeptówki, do naszego pokoju. Dzisiejszy dzień był lekki, ale i tak obfitował we wrażenia.
Ostatniego dnia pobytu mamy w planach wejść na Kozi Wierch. Oczywiście nie zamierzamy z dzieckiem w nosidle podchodzić Orlą Percią czy żlebem Kulczyńskiego. Wybieramy najłatwiejszy szlak na tą wysoką górę - od Doliny Pięciu Stawów Polskich. Wsiadamy w samochód i ruszamy do Palenicy Białczańskiej. Dojeżdżamy jednak tylko do Łysej Polany, bo o 7 rano cały parking jest już zapełniony. Takich tłumów się nie spodziewałem. Powiem więcej - takiej sytuacji by na Palenicy nie było miejsc - nigdy jeszcze nie spotkałem. Na Łysej Polanie daje się zaparkować i raźno ruszamy asfaltową drogą. Jak zwykle w stronę Morskiego Oka walą tłumy turystów. Całe szczęście gdy dochodzimy do Wodogrzmotów Mickiewicza i skręcamy w górę doliny Roztoki, tłum wyraźnie rzednie. Podejście jest łagodne, Flo jak na razie jest niesiona w nosidle.
Idziemy, idziemy, wreszcie las się kończy i ukazuje się próg Doliny Pięciu Stawów. Uzupełniamy wodę z potoku, Flo rozpoczyna marsz na własnych nogach. Przy Wielkiej Siklawie kilka zdjęć, ale wodospad wygląda bardzo mizernie. Naprawdę jest susza! Tak małej ilości wody nie widziałem chyba nigdy.
Podchodzimy wyżej po skalnych ogładzeniach i docieramy wreszcie do Doliny Pięciu Stawów. Teraz kierujemy się w stronę schroniska. Odpoczywamy, zjadamy pyszne szarlotki i zastanawiamy się co dalej. Na szczyt stąd jest dobre 3 godziny marszu. A pogoda zaczyna się psuć. Nad Tatrami zbierają się ciemne chmury i choć nie grzmi jeszcze, to wszystko wskazuje, ze wkrótce może zacząć. No cóż, nie będziemy podejmować ryzyka marszu gdzieś wysoko z dzieckiem, gdy pogoda jest taka niepewna. Postanawiamy dłuższą chwilę posiedzieć przy schronisku i potem schodzić.
Schodzimy czarnym szlakiem, jest on może mniej malowniczy niż ten przy Siklawie, ale łatwiejszy - nie ma śliskich skał a jedynie kamienne schody w dół.
Docieramy do szlaku na dnie Doliny Roztoki. Do Wodogrzmotów jeszcze spory kawałek, ale idziemy w dół już bez przerw. Flo znów wędruje do nosidła, tak w sumie będzie szybciej. Wychodzimy w końcu na asfalt, jeszcze dłuższy kawałek marszu i mijamy Palenicę Białczańską. Ramiona już mnie bolą, mam na plecach 30 kg i daje się to odczuć. W końcu stwierdzam, że za dużo tego dobrego. Flo musi dalej iść sama. Zostały dwa kilometry do Łysej Polany, gdzie w końcu wsiadamy do samochodu. Uff... nie weszliśmy na Kozi Wierch, ale wycieczka i tak bardzo ładna. Upał mniejszy niż w poprzednie dni, a deszcz na który się zbierało w końcu nie przyszedł.
Kolejnego dnia rano wracamy już do Warszawy. Wraca też wielka ilość ludzi, więc musimy wybrać jakaś mniej uczęszczaną trasę niż Zakopianka. Jedziemy przez Suchą Beskidzką, Wadowice i Oświęcim. Ruch tutaj też jest bardzo duży i jazda idzie nam strasznie wolno. Postanawiamy zobaczyć jeszcze jedną atrakcję w czasie powrotu. Odbijamy na Chrzanów, Trzebinię i Olkusz. Tam jest Pustynia Błędowska, której nigdy nie widzieliśmy. Dojeżdżamy na jej skraj najpierw w miejscowości Klucze. Wow! Rzeczywiście ogromny piaszczysty obszar, może nie Sahara, ale jak na polskie warunki jest to naprawdę coś!
Później objeżdżamy ją od północy i docieramy do punktu widokowego Dąbrówka w okolicach Chechła. Tu można zejść na sam piasek, przejść się po nim kawałek. Klimatu dopełnia straszliwy upał i bezchmurne niebo. Uff... jak na normalnej pustyni. Po dłuższej sesji fotograficznej ruszamy w dalsza drogę.
Z trasy jeszcze raz zjeżdżamy w bok, tym razem w okolice KWB "Bełchatów". Do znanego już nam punktu widokowego na kopalnię i elektrownię docieramy całkiem po ciemku. Mogę wykonać szereg całkiem klimatycznych zdjęć.
Pora jechać dalej do domu. Późnym wieczorem docieramy do Warszawy, kończąc ten całkiem udany wypad.
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
niedziela, 19 kwietnia 2015
Biebrzański i Narwiański Park Narodowy kwiecień 2015
Wczoraj byliśmy na terenach unikalnych w skali całej Polski, a również trudnych do spotkania w Europie. Mowa o rozległych bagnach na terenie Biebrzańskiego i Narwiańskiego Parku Narodowego. Oba te parki są położone dość blisko siebie na terenie Podlasia.
Wyruszamy z Warszawy jeszcze przed świtem. Dwie godziny jazdy szybko mijają. Przed Białymstokiem odbijamy w lewo i po kilku minutach trafiamy w zupełnie inne krajobrazy. W Laskowcu witają nas dwa ogromne żurawie stojące tuż przy drodze. Mowa oczywiście o pięknych ptakach a nie o dźwigach :) Dalej droga przebiega przez rozległe bagna Biebrzańskie po usypanej tam grobli. Po obu stronach ogromne połacie wodnej roślinności. Miejscami na bagnach są "wyspy" z bardziej suchego gruntu i rosną tu drzewa a nawet są niewielkie osady. Ogólnie rejon jednak jest bardzo specyficzny i odludny. Zatrzymujemy się przy drewnianej wieży widokowej na Bagno Ławki. Liczymy że zobaczymy jakieś łosie, których jest tu dużo, droga nawet nosi nazwę "łosiostrady" i są stosowne tabliczki ostrzegające kierowców.
Na wieży zjadamy śniadanie i obserwujemy budzącą się do życia przyrodę. Pojawiają się ptaki różnych gatunków, w tym większe jak czaple czy żurawie.
Na horyzoncie, tam gdzie płynie Biebrza poruszają się jakieś ciemne punkciki. Są bardzo daleko, ale rzut oka przez lornetkę utwierdza nas w przekonaniu że to łosie. Niestety są zbyt daleko by zrobić im ostre zdjęcie obiektywem 200 mm. No trudno. Jedziemy kawałek dalej i znów się zatrzymujemy. Tu jest szutrowa droga prowadząca w bok, wgłąb bagien. Idziemy nią spory kawałek, robimy sporo zdjęć. Rosną tu niespotykane normalnie rośliny, a drzewa noszą ślady bobrowych zębów. Zresztą - w okolicy widać tamy zbudowane przez te zwierzęta.
Dochodzimy w końcu do samych bagien, które wyglądają jak ogromna podmokła łąka. Mamy kalosze, a szlak prowadzi dalej przez same bagna i jest wyznaczony wysokimi tyczkami. Damy radę!
Pierwsze kilka kroków weryfikuje nasze zamiary. Niemal natychmiast zapadamy się tak, że woda niemal wlewa się górą do wysokich kaloszy. Ciężko w ogóle iść, bo stopy przysysają się do podłoża. Jak mawiają - chodzenie po bagnach wciąga. Szlak ten obecnie jest nie do pokonania w zwykłych kaloszach, trzeba tu być latem, kiedy bagno staje się bardziej suche.
Wracamy do samochodu i jedziemy jeszcze dalej, na jednej z suchych "wysp" kierując się w las, w stronę osady Budy. To dosłownie kilka starych chałup. Zdaje się że w ogóle tu nikt nie mieszka... dziwne miejsce, choć przyroda wokół jest piękna. Robimy spacer po opuszczonej wsi i wracamy do samochodu.
Zamiast jechać dalej na północ, gdzie już kiedyś byliśmy, postanawiamy wrócić do wieży widokowej na Bagnie Ławki. Teraz jest już pogodniej niż rano, pojawiło się kilku fotografów z wielkimi teleobiektywami, polujących na dobre ujęcia ptaków.
Idziemy kilkaset metrów dalej, gdzie zbudowano długi drewniany pomost zakończony platformą, co pozwala znaleźć się w samym środku bagna nie mocząc butów i nie topiąc się w nim. Stąd można zrobi też wiele ciekawych zdjęć, choć niemożność ruszenia się z małej platformy powoduje że ilość kadrów jest ograniczona.
Wracamy do samochodu i jedziemy na południe, do sąsiedniego Narwiańskiego Parku Narodowego. Tam również są rozległe bagna, ale główną atrakcją jest obszar, w którym koryto Narwi dzieli się na kilka osobno płynących odnóg, tworzących wodny labirynt. Niektórzy nazywają to polską Amazonią. Przez ten obszar dodatkowo przebiega niesamowita drewniana kładka między miejscowościami Waniewo i Śliwno.
Dojeżdżamy do Waniewa, zpostawiamy samochód i idziemy na drewnianą kładkę. Ma ona 2 km długości, widokowe wieże i przecina kilka odnóg koryta Narwi. Przez same odnogi nie ma kładki, tylko są barki, przymocowane łańcuchami. Aby dostać się na dalszą część kładki trzeba wejść na barkę, chwycić łańcuch w ręce i przyciągnąć się do drugiej części. Fajne rozwiązanie, taka dodatkowa atrakcja. Przemieszczamy się do Śliwna, ale i tak musimy wrócić w drugą stronę, do samochodu.
Potem już tylko powrót do domu. Wypad jednodniowy, niezbyt intensywny, ale z pewnością można te rejony polecić.
Większe kompleksy bagien w Europie można spotkać tylko na Polesiu, na pograniczu Białorusi i Ukrainy. Tam takie tereny ciągną się setkami kilometrów.
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
Wyruszamy z Warszawy jeszcze przed świtem. Dwie godziny jazdy szybko mijają. Przed Białymstokiem odbijamy w lewo i po kilku minutach trafiamy w zupełnie inne krajobrazy. W Laskowcu witają nas dwa ogromne żurawie stojące tuż przy drodze. Mowa oczywiście o pięknych ptakach a nie o dźwigach :) Dalej droga przebiega przez rozległe bagna Biebrzańskie po usypanej tam grobli. Po obu stronach ogromne połacie wodnej roślinności. Miejscami na bagnach są "wyspy" z bardziej suchego gruntu i rosną tu drzewa a nawet są niewielkie osady. Ogólnie rejon jednak jest bardzo specyficzny i odludny. Zatrzymujemy się przy drewnianej wieży widokowej na Bagno Ławki. Liczymy że zobaczymy jakieś łosie, których jest tu dużo, droga nawet nosi nazwę "łosiostrady" i są stosowne tabliczki ostrzegające kierowców.
Na wieży zjadamy śniadanie i obserwujemy budzącą się do życia przyrodę. Pojawiają się ptaki różnych gatunków, w tym większe jak czaple czy żurawie.
Na horyzoncie, tam gdzie płynie Biebrza poruszają się jakieś ciemne punkciki. Są bardzo daleko, ale rzut oka przez lornetkę utwierdza nas w przekonaniu że to łosie. Niestety są zbyt daleko by zrobić im ostre zdjęcie obiektywem 200 mm. No trudno. Jedziemy kawałek dalej i znów się zatrzymujemy. Tu jest szutrowa droga prowadząca w bok, wgłąb bagien. Idziemy nią spory kawałek, robimy sporo zdjęć. Rosną tu niespotykane normalnie rośliny, a drzewa noszą ślady bobrowych zębów. Zresztą - w okolicy widać tamy zbudowane przez te zwierzęta.
Dochodzimy w końcu do samych bagien, które wyglądają jak ogromna podmokła łąka. Mamy kalosze, a szlak prowadzi dalej przez same bagna i jest wyznaczony wysokimi tyczkami. Damy radę!
Pierwsze kilka kroków weryfikuje nasze zamiary. Niemal natychmiast zapadamy się tak, że woda niemal wlewa się górą do wysokich kaloszy. Ciężko w ogóle iść, bo stopy przysysają się do podłoża. Jak mawiają - chodzenie po bagnach wciąga. Szlak ten obecnie jest nie do pokonania w zwykłych kaloszach, trzeba tu być latem, kiedy bagno staje się bardziej suche.
Wracamy do samochodu i jedziemy jeszcze dalej, na jednej z suchych "wysp" kierując się w las, w stronę osady Budy. To dosłownie kilka starych chałup. Zdaje się że w ogóle tu nikt nie mieszka... dziwne miejsce, choć przyroda wokół jest piękna. Robimy spacer po opuszczonej wsi i wracamy do samochodu.
Zamiast jechać dalej na północ, gdzie już kiedyś byliśmy, postanawiamy wrócić do wieży widokowej na Bagnie Ławki. Teraz jest już pogodniej niż rano, pojawiło się kilku fotografów z wielkimi teleobiektywami, polujących na dobre ujęcia ptaków.
Idziemy kilkaset metrów dalej, gdzie zbudowano długi drewniany pomost zakończony platformą, co pozwala znaleźć się w samym środku bagna nie mocząc butów i nie topiąc się w nim. Stąd można zrobi też wiele ciekawych zdjęć, choć niemożność ruszenia się z małej platformy powoduje że ilość kadrów jest ograniczona.
Wracamy do samochodu i jedziemy na południe, do sąsiedniego Narwiańskiego Parku Narodowego. Tam również są rozległe bagna, ale główną atrakcją jest obszar, w którym koryto Narwi dzieli się na kilka osobno płynących odnóg, tworzących wodny labirynt. Niektórzy nazywają to polską Amazonią. Przez ten obszar dodatkowo przebiega niesamowita drewniana kładka między miejscowościami Waniewo i Śliwno.
Dojeżdżamy do Waniewa, zpostawiamy samochód i idziemy na drewnianą kładkę. Ma ona 2 km długości, widokowe wieże i przecina kilka odnóg koryta Narwi. Przez same odnogi nie ma kładki, tylko są barki, przymocowane łańcuchami. Aby dostać się na dalszą część kładki trzeba wejść na barkę, chwycić łańcuch w ręce i przyciągnąć się do drugiej części. Fajne rozwiązanie, taka dodatkowa atrakcja. Przemieszczamy się do Śliwna, ale i tak musimy wrócić w drugą stronę, do samochodu.
Potem już tylko powrót do domu. Wypad jednodniowy, niezbyt intensywny, ale z pewnością można te rejony polecić.
Większe kompleksy bagien w Europie można spotkać tylko na Polesiu, na pograniczu Białorusi i Ukrainy. Tam takie tereny ciągną się setkami kilometrów.
Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.
wtorek, 7 kwietnia 2015
Wiosenne Bieszczady 2015
Kilka ostatnich dni spędziliśmy w Bieszczadach. Nie są to góry z kręgu naszych zainteresowań, ale ogólnie rejon jest ciekawy i ładny, warto i tu czasem przyjechać.
Jazda do Wetliny to wiele godzin w samochodzie. Tuż przed wyjazdem sypnęło śniegiem i choć w całej Polsce topi się on szybko, to w samych Bieszczadach warunki są w pełni zimowe. Drogi nie są nawet posypane pieskiem, więc wjazdy po serpentynach nie należą do przyjemnych. A dom w którym mieszkamy stoi przy bocznej drodze, która prowadzi nad niemal pionową ścianką nad potokiem. Z duszą na ramieniu pokonujemy to miejsce i postanawiamy samochodu nie ruszać i nie jeździć tamtędy póki to nie będzie konieczne. Madzia i Flo chcą sobie nieco odpocząć po podróży, ja jednak chcę wykorzystać pozostałe trzy godziny dnia. Ruszam niemal od razy na małą wycieczkę. Wejdę z Wetliny na przełęcz Orłowicza, a potem albo na Połoninę Wetlińską, albo na Smerek.
Wyruszam z naszego pensjonatu na wprost przez pola. Jest tu co prawda jakaś droga, ale ciężko wyznaczyć jej przebieg pod śniegiem. Muszę dojść do asfaltówki prowadzącej z Wetliny w stronę grzbietu Połoniny Wetlińskiej, a dokładniej jego przedłużenia jakim jest Smerek. Wkrótce trafiam na drogę , która prowadzi wprost ku Przełęczy Orłowicza. Stąd wydaje się, że to niezwykle blisko i bardzo nisko. W ogóle całe te góry, mimo że bardzo rozległe, są niziutkie - najwyższe szczyty to wysokość tatrzańskich regli. Nie dziwię się, że to właśnie połoniny cieszą się takim powodzeniem. Trudno mi czerpać przyjemność z mozolnego marszu przez las, gdzie nic nie widać. I nie przekona mnie żadna mityczna magia Bieszczadów, czy dzikość i odludność szlaków. Z połonin przynajmniej są jakieś widoki. Asfalt wkrótce się kończy, droga robi się śnieżno-błotnista, miejscami wpadam po kolana w mokrą breję. Spotykam sporo ludzi, większość idzie w dół ze względu na godzinę. Mijam właściwy początek szlaku i budkę parku narodowego, teraz ścieżka zaczyna piąć się w górę. Miejscami są schodki z poręczami, miejscami zwykła, łagodna ścieżka. Jestem coraz wyżej. Zaczyna sypać mokry śnieg. Gdy dochodzę do wiaty turystycznej śnieg robi się na tyle dokuczliwy, że zmusza mnie do założenia kurtki i zaciągnięcia kaptura. Cholera z tą pogodą... wejdę na górę i nic nie zobaczę. Dalej szlak przekracza coś w stylu poziomej skalistej grzędy. Jest tu strasznie ślisko i chwilę męczę się w tym miejscu. Po kilku minutach wychodzę z lasu i odsłania się widok na nieodległą przełęcz. Szlak jest już wyznakowany tyczkami, można trafić nawet w zadymce. A zadymka właśnie przybiera na sile. Po wejściu na przełęcz ruszam w stronę Smereka. Wiatr wieje prosto w twarz, śnieżno-lodowe igiełki biją tak, że aż boli.
Mgła ogranicza widoczność do jakiś 50 metrów, więc idę nie widząc celu marszu. No ile jeszcze? Zaczynam się martwić czasem, niedługo zacznie się ściemniać. Grzbiet wreszcie wypłaszcza się. Ale nadal nie widać krzyża, który jest przy skrzyżowaniu szlaków.
Ze wskazań GPS wynika że to jeszcze kawałek, choć mam właściwie wysokość taką jak sam wierzchołek. Coraz silniejszy wiatr i coraz późniejsza godzina powodują, że rezygnuję z dotarcia do krzyża. Jestem gdzieś w pobliżu szczytu, niepotrzebne mi do szczęścia dojście do czysto symbolicznego miejsca. Zawracam - teraz wiatr wieje mocno w plecy, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Tyle, że kopny i przewiany śnieg wykręca miejscami nogi, co w połączeniu z wiatrem kilka razy "sprowadza mnie do parteru". Chmury raz odsłaniają grzbiet, raz zakrywają go ograniczając widoczność.
Już bez zatrzymania przechodzę przez przełęcz; zaczyna się wyraźnie ściemniać. Byle minąć to niemiłe miejsce ze śliskimi skałkami, potem można już iść po ciemku. W dolnej części szlaku niemal biegnę, na co pozwala duża ilość śniegu, który doskonale amortyzuje kroki. Gdy wychodzę na asfaltową drogę jest zupełnie ciemno, na szczęście śnieg pada o wiele mniej. Kilkanaście minut później docieram do naszego pensjonatu.
Rano mamy zamiar pójść na Połoninę Wetlińską z Brzegów Górnych. To oznacza kilkunastokilometrowy marsz. Ruszamy niby wcześnie rano, ale zarówno Madzia jak i Flo wielkiego entuzjazmu nie przejawiają. Mimo mojego poganiania idą wolno. Rozglądamy się ciekawie po samej Wetlinie. Nie jest to już taki koniec świata jak dawniej, miejscowość stała się bardziej turystyczna, ale nadal są tu małe sklepiki pamiętające poprzednią epokę, a stacja benzynowa z jednym dystrybutorem też została wybudowana w zamierzchłych czasach. Jest tu też spora strażnica Straży Granicznej.
Madzia i Flo w końcu rezygnują z dalszej wycieczki. Może to i słusznie, bo pogoda nie jest zbyt dobra, w górach będzie sporo zimniej. Postanawiam iść sam, one mają pozwiedzać samą Wetlinę i pojeździć na sankach.
Ruszam szybkim krokiem pustą, asfaltową drogą. Góry niby niskie, ale w zimowej szacie i przy ponurej pogodzie są jakieś przygnębiające. W dodatku ich nie znam, ciężko mi szacować odległości patrząc tylko na mapę. Nagle widzę ciekawą tablicę z napisem "uwaga rysie" i sylwetką tego drapieżnika. Rysia chętnie bym spotkał, ale wiem, że to niezwykle rzadkie zwierzę i szansa jest niewielka. Jeszcze dobre pół godziny szybkiego marszu i docieram do kempingu w Górnej Wetlince . Mogę iść dalej i podejść na Połoninę Wetlińską szlakiem z Przełęczy Wyżniej, albo jeszcze dalej, z Brzegów Górnych. Ale idąc stąd szybciej znajdę się w górach i chyba stąd jest najkrócej. Ruszam pod górę, ale jeszcze na kempingu śniegu robi się tak dużo, że zakładam stuptuty. Co gorsza, z gór schodzi jakaś czarna chmura i zaczyna sypać gęsty śnieg. Za mną idzie jeszcze czteroosobowa rodzina, a poza nimi na szlaku nie ma żywego ducha. W padającym śniegu ciężko toruję według kierunku wyznaczonego tyczkami. Niby to niemal płaskie pole, ale idzie się wyjątkowo źle. Gdzieś pod spodem ułożona jest twarda ścieżka, ale gdziekolwiek się z niej zejdzie, to natychmiast zapada się powyżej kolan. Odcinek jakiś 300-400 metrów zajmuje mi dobre 20 minut. Co gorsza, widoczne ślady kończą się przy kępie drzew. Dalej tylko tyczki, a trasa jest kompletnie nieprzetarta. Dochodzi mnie rodzina idąca za mną. Postanawiamy iść dalej razem i zmieniać się przy torowaniu. Niby nachylenie jest bardzo małe, ale taki wysiłek bardzo męczy. Wreszcie wchodzimy w las. Tu przynajmniej wiatr przycicha. Wszystko wokół jest pięknie ośnieżone, drzewa przykrywa biała pierzynka. Tuż przed nami ze śniegu podrywa się całe stado saren. Jest bardzo ładnie, szkoda tylko, że szlak nie jest przetarty, bo nasz marsz jest bardzo wolny. W pewnym momencie nawet idziemy w dół, co i rusz wypatrując oznaczeń na drzewach. Docieramy na dno malutkiej dolinki, przekraczamy potok drewnianym mostkiem. Według GPS to już niedaleko, kilkaset metrów. Robi się stromiej, a my co gorsza gubimy szlak. Stwierdzam, że jakby nie iść, to trzeba wprost do góry, a z pewnością natrafimy na żółty, który trawersuje to zbocze. Znów wysuwam się na prowadzenie i wkrótce docieram do drewnianych poręczy ograniczających szeroką wygodną drogę, jaką okazuje się żółty szlak. Doszliśmy do niego jakieś dwieście metrów powyżej połączenia z czarnym. Tym lepiej, mamy mniej do góry. Gdy przechodzimy przez barierki, witają nas zdziwione spojrzenia ludzi idących żółtym szlakiem. Jest świetnie przetarty, uklepany przez GOPR skuterami śnieżnymi, a tu jacyś wariaci pchają się gdzieś z boku, torując w śniegu powyżej kolan. Nic dziwnego że patrzą na nas z zaciekawieniem. Chwilę odpoczywam, po czym raźno ruszam w górę żółtym szlakiem. Teraz idzie mi się niemal jak na skrzydłach. Na dodatek wychodzi słońce, pora więc zdjąć kurtkę. Las wkrótce się kończy, a ja wychodzę na rozległy grzbiet Połoniny Wetlińskiej. Widać już niezbyt odległe schronisko, ale każdy krok wyżej, to wzmagający się wiatr. Szybko wyjmuję z plecaka kurtkę. Krok za krokiem, ostatnie metry i jestem. Jeden ze szczytów Połoniny Wetlińskiej, oblepiona śniegiem Chatka Puchatka, a wokół rozległe widoki.
Nie znam dobrze Bieszczadów, orientuję się tylko w głównych grzbietach i szczytach. Widzę trójkątną z tej strony Połoninę Caryńską, za nią Halicz i Tarnicę, w lewo od nich Bukowe Berdo, a na prawo długi grzbiet Działu i Wielkiej Rawki.
Reszta gór jest dla mnie bezimienna. Widok jest ładny i rozległy, ale daleko mu do dzikich panoram Tatr Wysokich. Wchodzę do wnętrza kultowego dla niektórych schroniska. To kiedyś była strażnica wojskowa, warunki są spartańskie - niewiele miejsca, zimno, klepisko zamiast podłogi. Mogę jednak napić się gorącej herbaty i coś zjeść. Przed schronisko dociera chłopak na... rowerze górskim na bardzo grubych, balonowych oponach, tzw. Fat-Bike. Też mu się chce jeździć zimą po tych wertepach...
Pora się zbierać w dół. Jeszcze tylko zdjęcie samego siebie i ruszam z powrotem.
Stwierdzam, że rezygnacja z wejścia tu z Flo była jednak rozsądną decyzją. Jest zimno i nieprzyjemnie, pogoda znów się psuje. Idę szybko w dół szlakiem żółtym, wchodzę w las, mijam odgałęzienie czarnego, teraz już przedeptanego przez pięć par nóg. Żółty okazuje się bardzo wygodny, a na dodatek szybko robi sie niemal zupełnie płasko. Mija mnie dwóch ratowników GOPR na skuterze śnieżnym, zza lasu wyłaniają się budynki i szosa na Przełęczy Wyżniej. Po kilku minutach docieram tam, zdejmuję mokre stuptuty. Teraz już szybki marsz w dół, serpentynami zaśnieżonej drogi. Śnieg znów sypie, znów robi się niemiło. Szczęście, że na samej Połoninie były niezłe warunki i widoki. Mijam Górną Wetlinkę i po paru kilometrach docieram do zabudowań Wetliny. Wyjmuję telefon i dzwonię do Madzi. Dogadujemy się i wkrótce spotykamy w okolicy kościoła. Do domu wracamy już razem. Wieczór przynosi poprawę pogody, piękne chmury, a później rozgwieżdżone niebo. Oddalenie od miast powoduje, że Bieszczady są rajem dla miłośników astronomii.
Kolejnego dnia pobytu pogoda jest niezmiennie zimowa i kiepska. Uznajemy ze dziś na wycieczkę też powinienem iść sam. Ruszam przez Wetlinę podobnie jak wczoraj, ale po minięciu ostatnich zabudowań skręcam w prawo, na zielony szlak wiodący na grzbiet Działu i dalej na Wielką Rawkę. Nawet latem ten szlak jest wyceniony na 3,5 godziny w jedną stronę. A teraz? Pewnie zawrócę gdzieś w połowie. Szlak jest nieco przedeptany, więc torować dziś nie muszę. Z początku ścieżka wiedzie niemal płasko, a później zaczyna się strome, mozolne podejście w lesie. Szybko robi mi się gorąco. Buty ślizgają się po śniegu. Ufff... męcząco. Docieram do zaśnieżonych mostków, podejście robi się jeszcze bardziej strome. Po kilkunastu minutach mordowania się pod górę docieram wreszcie do wypłaszczenia szlaku na grzbiecie Działu.
Tu chwila odpoczynku, okazuje się, że przedeptane ślady się tu kończą. Trzeba znów będzie torować. To ostatecznie przekreśla szanse na dotarcie na szczyt Wielkiej Rawki. Trwało by to godzinami, a dzień nie jest zbyt długi. Ponadto znów zaczyna się psuć pogoda. Idę jeszcze dobry kilometr samym grzbietem, licząc na dobry punkt widokowy, który mam zaznaczony na mapie. Punkt widokowy jest, ale na niezbyt ciekawe Pasmo Graniczne i słowacką część Bieszczadów.
Aby zobaczyć Połoninę Wetlinską i Caryńską w całości nie ma szans. Wszystko zasłania las. To właśnie mnie denerwuje w Bieszczadach - człowiek się męczy żeby nic potem nie zobaczyć. Od wschodu nadciąga ciemne chmurzysko, gdzieś grzmi. Obawiam się nieco burzy na otwartej przestrzeni, więc zawracam. Tuż przed miejscem gdzie kończyły się wydeptane ślady otwiera się ładny widok na Połoninę Wetlińską i Smerek.
Połoniny Caryńskiej stąd niestety nie widać. Robię kilka zdjęć i ruszam w dół. W dół idzie się oczywiście lekko i łatwo, ale parę razy w sposób niekontrolowany zsuwam się na butach i kilka razy leżę. Jest bardzo ślisko.
Z ulgą docieram do płaskiej części szlaku i do szosy w Wetlinie. Teraz jeszcze trzy kilometry marszu do naszego pensjonatu. Nie rozumiem, co ludzie widzą w tych górach i tych leśnych szlakach. Dla mnie teren i nawet widoki są niezbyt ciekawe.
Ostatniego dnia odpuszczamy jakąkolwiek "działalność górską". Postanawiamy podjechać do Soliny i zobaczyć słynną zaporę. Jako że przyjeżdżamy tam wcześnie rano, to przynajmniej jesteśmy tam niemal zupełnie sami. Zapora robi wrażenie, jest naprawdę wielka!
Wracając zajeżdżamy jeszcze do Bałtowa w województwie Świętokrzyskim. Jest tu spory Jurapark, więc pozycja obowiązkowa dla Flo. Spacer między dinozaurami posegregowanymi według epok w jakich występowały jest dla niej czymś wspaniałym. Można tu nawet odkopać samodzielnie szkielet prehistorycznego gada! Niewątpliwie park jest atrakcją dla wszystkich, nie tylko dla dzieci.
Jazda do Wetliny to wiele godzin w samochodzie. Tuż przed wyjazdem sypnęło śniegiem i choć w całej Polsce topi się on szybko, to w samych Bieszczadach warunki są w pełni zimowe. Drogi nie są nawet posypane pieskiem, więc wjazdy po serpentynach nie należą do przyjemnych. A dom w którym mieszkamy stoi przy bocznej drodze, która prowadzi nad niemal pionową ścianką nad potokiem. Z duszą na ramieniu pokonujemy to miejsce i postanawiamy samochodu nie ruszać i nie jeździć tamtędy póki to nie będzie konieczne. Madzia i Flo chcą sobie nieco odpocząć po podróży, ja jednak chcę wykorzystać pozostałe trzy godziny dnia. Ruszam niemal od razy na małą wycieczkę. Wejdę z Wetliny na przełęcz Orłowicza, a potem albo na Połoninę Wetlińską, albo na Smerek.
Wyruszam z naszego pensjonatu na wprost przez pola. Jest tu co prawda jakaś droga, ale ciężko wyznaczyć jej przebieg pod śniegiem. Muszę dojść do asfaltówki prowadzącej z Wetliny w stronę grzbietu Połoniny Wetlińskiej, a dokładniej jego przedłużenia jakim jest Smerek. Wkrótce trafiam na drogę , która prowadzi wprost ku Przełęczy Orłowicza. Stąd wydaje się, że to niezwykle blisko i bardzo nisko. W ogóle całe te góry, mimo że bardzo rozległe, są niziutkie - najwyższe szczyty to wysokość tatrzańskich regli. Nie dziwię się, że to właśnie połoniny cieszą się takim powodzeniem. Trudno mi czerpać przyjemność z mozolnego marszu przez las, gdzie nic nie widać. I nie przekona mnie żadna mityczna magia Bieszczadów, czy dzikość i odludność szlaków. Z połonin przynajmniej są jakieś widoki. Asfalt wkrótce się kończy, droga robi się śnieżno-błotnista, miejscami wpadam po kolana w mokrą breję. Spotykam sporo ludzi, większość idzie w dół ze względu na godzinę. Mijam właściwy początek szlaku i budkę parku narodowego, teraz ścieżka zaczyna piąć się w górę. Miejscami są schodki z poręczami, miejscami zwykła, łagodna ścieżka. Jestem coraz wyżej. Zaczyna sypać mokry śnieg. Gdy dochodzę do wiaty turystycznej śnieg robi się na tyle dokuczliwy, że zmusza mnie do założenia kurtki i zaciągnięcia kaptura. Cholera z tą pogodą... wejdę na górę i nic nie zobaczę. Dalej szlak przekracza coś w stylu poziomej skalistej grzędy. Jest tu strasznie ślisko i chwilę męczę się w tym miejscu. Po kilku minutach wychodzę z lasu i odsłania się widok na nieodległą przełęcz. Szlak jest już wyznakowany tyczkami, można trafić nawet w zadymce. A zadymka właśnie przybiera na sile. Po wejściu na przełęcz ruszam w stronę Smereka. Wiatr wieje prosto w twarz, śnieżno-lodowe igiełki biją tak, że aż boli.
Mgła ogranicza widoczność do jakiś 50 metrów, więc idę nie widząc celu marszu. No ile jeszcze? Zaczynam się martwić czasem, niedługo zacznie się ściemniać. Grzbiet wreszcie wypłaszcza się. Ale nadal nie widać krzyża, który jest przy skrzyżowaniu szlaków.
Ze wskazań GPS wynika że to jeszcze kawałek, choć mam właściwie wysokość taką jak sam wierzchołek. Coraz silniejszy wiatr i coraz późniejsza godzina powodują, że rezygnuję z dotarcia do krzyża. Jestem gdzieś w pobliżu szczytu, niepotrzebne mi do szczęścia dojście do czysto symbolicznego miejsca. Zawracam - teraz wiatr wieje mocno w plecy, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Tyle, że kopny i przewiany śnieg wykręca miejscami nogi, co w połączeniu z wiatrem kilka razy "sprowadza mnie do parteru". Chmury raz odsłaniają grzbiet, raz zakrywają go ograniczając widoczność.
Już bez zatrzymania przechodzę przez przełęcz; zaczyna się wyraźnie ściemniać. Byle minąć to niemiłe miejsce ze śliskimi skałkami, potem można już iść po ciemku. W dolnej części szlaku niemal biegnę, na co pozwala duża ilość śniegu, który doskonale amortyzuje kroki. Gdy wychodzę na asfaltową drogę jest zupełnie ciemno, na szczęście śnieg pada o wiele mniej. Kilkanaście minut później docieram do naszego pensjonatu.
Rano mamy zamiar pójść na Połoninę Wetlińską z Brzegów Górnych. To oznacza kilkunastokilometrowy marsz. Ruszamy niby wcześnie rano, ale zarówno Madzia jak i Flo wielkiego entuzjazmu nie przejawiają. Mimo mojego poganiania idą wolno. Rozglądamy się ciekawie po samej Wetlinie. Nie jest to już taki koniec świata jak dawniej, miejscowość stała się bardziej turystyczna, ale nadal są tu małe sklepiki pamiętające poprzednią epokę, a stacja benzynowa z jednym dystrybutorem też została wybudowana w zamierzchłych czasach. Jest tu też spora strażnica Straży Granicznej.
Madzia i Flo w końcu rezygnują z dalszej wycieczki. Może to i słusznie, bo pogoda nie jest zbyt dobra, w górach będzie sporo zimniej. Postanawiam iść sam, one mają pozwiedzać samą Wetlinę i pojeździć na sankach.
Ruszam szybkim krokiem pustą, asfaltową drogą. Góry niby niskie, ale w zimowej szacie i przy ponurej pogodzie są jakieś przygnębiające. W dodatku ich nie znam, ciężko mi szacować odległości patrząc tylko na mapę. Nagle widzę ciekawą tablicę z napisem "uwaga rysie" i sylwetką tego drapieżnika. Rysia chętnie bym spotkał, ale wiem, że to niezwykle rzadkie zwierzę i szansa jest niewielka. Jeszcze dobre pół godziny szybkiego marszu i docieram do kempingu w Górnej Wetlince . Mogę iść dalej i podejść na Połoninę Wetlińską szlakiem z Przełęczy Wyżniej, albo jeszcze dalej, z Brzegów Górnych. Ale idąc stąd szybciej znajdę się w górach i chyba stąd jest najkrócej. Ruszam pod górę, ale jeszcze na kempingu śniegu robi się tak dużo, że zakładam stuptuty. Co gorsza, z gór schodzi jakaś czarna chmura i zaczyna sypać gęsty śnieg. Za mną idzie jeszcze czteroosobowa rodzina, a poza nimi na szlaku nie ma żywego ducha. W padającym śniegu ciężko toruję według kierunku wyznaczonego tyczkami. Niby to niemal płaskie pole, ale idzie się wyjątkowo źle. Gdzieś pod spodem ułożona jest twarda ścieżka, ale gdziekolwiek się z niej zejdzie, to natychmiast zapada się powyżej kolan. Odcinek jakiś 300-400 metrów zajmuje mi dobre 20 minut. Co gorsza, widoczne ślady kończą się przy kępie drzew. Dalej tylko tyczki, a trasa jest kompletnie nieprzetarta. Dochodzi mnie rodzina idąca za mną. Postanawiamy iść dalej razem i zmieniać się przy torowaniu. Niby nachylenie jest bardzo małe, ale taki wysiłek bardzo męczy. Wreszcie wchodzimy w las. Tu przynajmniej wiatr przycicha. Wszystko wokół jest pięknie ośnieżone, drzewa przykrywa biała pierzynka. Tuż przed nami ze śniegu podrywa się całe stado saren. Jest bardzo ładnie, szkoda tylko, że szlak nie jest przetarty, bo nasz marsz jest bardzo wolny. W pewnym momencie nawet idziemy w dół, co i rusz wypatrując oznaczeń na drzewach. Docieramy na dno malutkiej dolinki, przekraczamy potok drewnianym mostkiem. Według GPS to już niedaleko, kilkaset metrów. Robi się stromiej, a my co gorsza gubimy szlak. Stwierdzam, że jakby nie iść, to trzeba wprost do góry, a z pewnością natrafimy na żółty, który trawersuje to zbocze. Znów wysuwam się na prowadzenie i wkrótce docieram do drewnianych poręczy ograniczających szeroką wygodną drogę, jaką okazuje się żółty szlak. Doszliśmy do niego jakieś dwieście metrów powyżej połączenia z czarnym. Tym lepiej, mamy mniej do góry. Gdy przechodzimy przez barierki, witają nas zdziwione spojrzenia ludzi idących żółtym szlakiem. Jest świetnie przetarty, uklepany przez GOPR skuterami śnieżnymi, a tu jacyś wariaci pchają się gdzieś z boku, torując w śniegu powyżej kolan. Nic dziwnego że patrzą na nas z zaciekawieniem. Chwilę odpoczywam, po czym raźno ruszam w górę żółtym szlakiem. Teraz idzie mi się niemal jak na skrzydłach. Na dodatek wychodzi słońce, pora więc zdjąć kurtkę. Las wkrótce się kończy, a ja wychodzę na rozległy grzbiet Połoniny Wetlińskiej. Widać już niezbyt odległe schronisko, ale każdy krok wyżej, to wzmagający się wiatr. Szybko wyjmuję z plecaka kurtkę. Krok za krokiem, ostatnie metry i jestem. Jeden ze szczytów Połoniny Wetlińskiej, oblepiona śniegiem Chatka Puchatka, a wokół rozległe widoki.
Nie znam dobrze Bieszczadów, orientuję się tylko w głównych grzbietach i szczytach. Widzę trójkątną z tej strony Połoninę Caryńską, za nią Halicz i Tarnicę, w lewo od nich Bukowe Berdo, a na prawo długi grzbiet Działu i Wielkiej Rawki.
Reszta gór jest dla mnie bezimienna. Widok jest ładny i rozległy, ale daleko mu do dzikich panoram Tatr Wysokich. Wchodzę do wnętrza kultowego dla niektórych schroniska. To kiedyś była strażnica wojskowa, warunki są spartańskie - niewiele miejsca, zimno, klepisko zamiast podłogi. Mogę jednak napić się gorącej herbaty i coś zjeść. Przed schronisko dociera chłopak na... rowerze górskim na bardzo grubych, balonowych oponach, tzw. Fat-Bike. Też mu się chce jeździć zimą po tych wertepach...
Pora się zbierać w dół. Jeszcze tylko zdjęcie samego siebie i ruszam z powrotem.
Stwierdzam, że rezygnacja z wejścia tu z Flo była jednak rozsądną decyzją. Jest zimno i nieprzyjemnie, pogoda znów się psuje. Idę szybko w dół szlakiem żółtym, wchodzę w las, mijam odgałęzienie czarnego, teraz już przedeptanego przez pięć par nóg. Żółty okazuje się bardzo wygodny, a na dodatek szybko robi sie niemal zupełnie płasko. Mija mnie dwóch ratowników GOPR na skuterze śnieżnym, zza lasu wyłaniają się budynki i szosa na Przełęczy Wyżniej. Po kilku minutach docieram tam, zdejmuję mokre stuptuty. Teraz już szybki marsz w dół, serpentynami zaśnieżonej drogi. Śnieg znów sypie, znów robi się niemiło. Szczęście, że na samej Połoninie były niezłe warunki i widoki. Mijam Górną Wetlinkę i po paru kilometrach docieram do zabudowań Wetliny. Wyjmuję telefon i dzwonię do Madzi. Dogadujemy się i wkrótce spotykamy w okolicy kościoła. Do domu wracamy już razem. Wieczór przynosi poprawę pogody, piękne chmury, a później rozgwieżdżone niebo. Oddalenie od miast powoduje, że Bieszczady są rajem dla miłośników astronomii.
Kolejnego dnia pobytu pogoda jest niezmiennie zimowa i kiepska. Uznajemy ze dziś na wycieczkę też powinienem iść sam. Ruszam przez Wetlinę podobnie jak wczoraj, ale po minięciu ostatnich zabudowań skręcam w prawo, na zielony szlak wiodący na grzbiet Działu i dalej na Wielką Rawkę. Nawet latem ten szlak jest wyceniony na 3,5 godziny w jedną stronę. A teraz? Pewnie zawrócę gdzieś w połowie. Szlak jest nieco przedeptany, więc torować dziś nie muszę. Z początku ścieżka wiedzie niemal płasko, a później zaczyna się strome, mozolne podejście w lesie. Szybko robi mi się gorąco. Buty ślizgają się po śniegu. Ufff... męcząco. Docieram do zaśnieżonych mostków, podejście robi się jeszcze bardziej strome. Po kilkunastu minutach mordowania się pod górę docieram wreszcie do wypłaszczenia szlaku na grzbiecie Działu.
Tu chwila odpoczynku, okazuje się, że przedeptane ślady się tu kończą. Trzeba znów będzie torować. To ostatecznie przekreśla szanse na dotarcie na szczyt Wielkiej Rawki. Trwało by to godzinami, a dzień nie jest zbyt długi. Ponadto znów zaczyna się psuć pogoda. Idę jeszcze dobry kilometr samym grzbietem, licząc na dobry punkt widokowy, który mam zaznaczony na mapie. Punkt widokowy jest, ale na niezbyt ciekawe Pasmo Graniczne i słowacką część Bieszczadów.
Aby zobaczyć Połoninę Wetlinską i Caryńską w całości nie ma szans. Wszystko zasłania las. To właśnie mnie denerwuje w Bieszczadach - człowiek się męczy żeby nic potem nie zobaczyć. Od wschodu nadciąga ciemne chmurzysko, gdzieś grzmi. Obawiam się nieco burzy na otwartej przestrzeni, więc zawracam. Tuż przed miejscem gdzie kończyły się wydeptane ślady otwiera się ładny widok na Połoninę Wetlińską i Smerek.
Połoniny Caryńskiej stąd niestety nie widać. Robię kilka zdjęć i ruszam w dół. W dół idzie się oczywiście lekko i łatwo, ale parę razy w sposób niekontrolowany zsuwam się na butach i kilka razy leżę. Jest bardzo ślisko.
Z ulgą docieram do płaskiej części szlaku i do szosy w Wetlinie. Teraz jeszcze trzy kilometry marszu do naszego pensjonatu. Nie rozumiem, co ludzie widzą w tych górach i tych leśnych szlakach. Dla mnie teren i nawet widoki są niezbyt ciekawe.
Ostatniego dnia odpuszczamy jakąkolwiek "działalność górską". Postanawiamy podjechać do Soliny i zobaczyć słynną zaporę. Jako że przyjeżdżamy tam wcześnie rano, to przynajmniej jesteśmy tam niemal zupełnie sami. Zapora robi wrażenie, jest naprawdę wielka!
Wracając zajeżdżamy jeszcze do Bałtowa w województwie Świętokrzyskim. Jest tu spory Jurapark, więc pozycja obowiązkowa dla Flo. Spacer między dinozaurami posegregowanymi według epok w jakich występowały jest dla niej czymś wspaniałym. Można tu nawet odkopać samodzielnie szkielet prehistorycznego gada! Niewątpliwie park jest atrakcją dla wszystkich, nie tylko dla dzieci.