niedziela, 19 kwietnia 2015

Biebrzański i Narwiański Park Narodowy kwiecień 2015

Wczoraj byliśmy na terenach unikalnych w skali całej Polski, a również trudnych do spotkania w Europie. Mowa o rozległych bagnach na terenie Biebrzańskiego i Narwiańskiego Parku Narodowego. Oba te parki są położone dość blisko siebie na terenie Podlasia.

Wyruszamy z Warszawy jeszcze przed świtem. Dwie godziny jazdy szybko mijają. Przed Białymstokiem odbijamy w lewo i po kilku minutach trafiamy w zupełnie inne krajobrazy. W Laskowcu witają nas dwa ogromne żurawie stojące tuż przy drodze. Mowa oczywiście o pięknych ptakach a nie o dźwigach :) Dalej droga przebiega przez rozległe bagna Biebrzańskie po usypanej tam grobli. Po obu stronach ogromne połacie wodnej roślinności. Miejscami na bagnach są "wyspy" z bardziej suchego gruntu i rosną tu drzewa a nawet są niewielkie osady. Ogólnie rejon jednak jest bardzo specyficzny i odludny. Zatrzymujemy się przy drewnianej wieży widokowej na Bagno Ławki. Liczymy że zobaczymy jakieś łosie, których jest tu dużo, droga nawet nosi nazwę "łosiostrady" i są stosowne tabliczki ostrzegające kierowców.

Na wieży zjadamy śniadanie i obserwujemy budzącą się do życia przyrodę. Pojawiają się ptaki różnych gatunków, w tym większe jak czaple czy żurawie.


Na horyzoncie, tam gdzie płynie Biebrza poruszają się jakieś ciemne punkciki. Są bardzo daleko, ale rzut oka przez lornetkę utwierdza nas w przekonaniu że to łosie. Niestety są zbyt daleko by zrobić im ostre zdjęcie obiektywem 200 mm. No trudno. Jedziemy kawałek dalej i znów się zatrzymujemy. Tu jest szutrowa droga prowadząca w bok, wgłąb bagien. Idziemy nią spory kawałek, robimy sporo zdjęć. Rosną tu niespotykane normalnie rośliny, a drzewa noszą ślady bobrowych zębów. Zresztą - w okolicy widać tamy zbudowane przez te zwierzęta.


Dochodzimy w końcu do samych bagien, które wyglądają jak ogromna podmokła łąka. Mamy kalosze, a szlak prowadzi dalej przez same bagna i jest wyznaczony wysokimi tyczkami. Damy radę!

Pierwsze kilka kroków weryfikuje nasze zamiary. Niemal natychmiast zapadamy się tak, że woda niemal wlewa się górą do wysokich kaloszy. Ciężko w ogóle iść, bo stopy przysysają się do podłoża. Jak mawiają - chodzenie po bagnach wciąga. Szlak ten obecnie jest nie do pokonania w zwykłych kaloszach, trzeba tu być latem, kiedy bagno staje się bardziej suche.

Wracamy do samochodu i jedziemy jeszcze dalej, na jednej z suchych "wysp" kierując się w las, w stronę osady Budy. To dosłownie kilka starych chałup. Zdaje się że w ogóle tu nikt nie mieszka... dziwne miejsce, choć przyroda wokół jest piękna. Robimy spacer po opuszczonej wsi i wracamy do samochodu.

Zamiast jechać dalej na północ, gdzie już kiedyś byliśmy, postanawiamy wrócić do wieży widokowej na Bagnie Ławki. Teraz jest już pogodniej niż rano, pojawiło się kilku fotografów z wielkimi teleobiektywami, polujących na dobre ujęcia ptaków.



Idziemy kilkaset metrów dalej, gdzie zbudowano długi drewniany pomost zakończony platformą, co pozwala znaleźć się w samym środku bagna nie mocząc butów i nie topiąc się w nim. Stąd można zrobi też wiele ciekawych zdjęć, choć niemożność ruszenia się z małej platformy powoduje że ilość kadrów jest ograniczona.




Wracamy do samochodu i jedziemy na południe, do sąsiedniego Narwiańskiego Parku Narodowego. Tam również są rozległe bagna, ale główną atrakcją jest obszar, w którym koryto Narwi dzieli się na kilka osobno płynących odnóg, tworzących wodny labirynt. Niektórzy nazywają to polską Amazonią. Przez ten obszar dodatkowo przebiega niesamowita drewniana kładka między miejscowościami Waniewo i Śliwno.

Dojeżdżamy do Waniewa, zpostawiamy samochód i idziemy na drewnianą kładkę. Ma ona 2 km długości, widokowe wieże i przecina kilka odnóg koryta Narwi. Przez same odnogi nie ma kładki, tylko są barki, przymocowane łańcuchami. Aby dostać się na dalszą część kładki trzeba wejść na barkę, chwycić łańcuch w ręce i przyciągnąć się do drugiej części. Fajne rozwiązanie, taka dodatkowa atrakcja. Przemieszczamy się do Śliwna, ale i tak musimy wrócić w drugą stronę, do samochodu.





Potem już tylko powrót do domu. Wypad jednodniowy, niezbyt intensywny, ale z pewnością można te rejony polecić.

Większe kompleksy bagien w Europie można spotkać tylko na Polesiu, na pograniczu Białorusi i Ukrainy. Tam takie tereny ciągną się setkami kilometrów.

Zdjęcia Ma Violavia i Maciej Łuczkiewicz.

wtorek, 7 kwietnia 2015

Wiosenne Bieszczady 2015

Kilka ostatnich dni spędziliśmy w Bieszczadach. Nie są to góry z kręgu naszych zainteresowań, ale ogólnie rejon jest ciekawy i ładny, warto i tu czasem przyjechać.

Jazda do Wetliny to wiele godzin w samochodzie. Tuż przed wyjazdem sypnęło śniegiem i choć w całej Polsce topi się on szybko, to w samych Bieszczadach warunki są w pełni zimowe. Drogi nie są nawet posypane pieskiem, więc wjazdy po serpentynach nie należą do przyjemnych. A dom w którym mieszkamy stoi przy bocznej drodze, która prowadzi nad niemal pionową ścianką nad potokiem. Z duszą na ramieniu pokonujemy to miejsce i postanawiamy samochodu nie ruszać i nie jeździć tamtędy póki to nie będzie konieczne. Madzia i Flo chcą sobie nieco odpocząć po podróży, ja jednak chcę wykorzystać pozostałe trzy godziny dnia. Ruszam niemal od razy na małą wycieczkę. Wejdę z Wetliny na przełęcz Orłowicza, a potem albo na Połoninę Wetlińską, albo na Smerek.

Wyruszam z naszego pensjonatu na wprost przez pola. Jest tu co prawda jakaś droga, ale ciężko wyznaczyć jej przebieg pod śniegiem. Muszę dojść do asfaltówki prowadzącej z Wetliny w stronę grzbietu Połoniny Wetlińskiej, a dokładniej jego przedłużenia jakim jest Smerek. Wkrótce trafiam na drogę , która prowadzi wprost ku Przełęczy Orłowicza. Stąd wydaje się, że to niezwykle blisko i bardzo nisko. W ogóle całe te góry, mimo że bardzo rozległe, są niziutkie - najwyższe szczyty to wysokość tatrzańskich regli. Nie dziwię się, że to właśnie połoniny cieszą się takim powodzeniem. Trudno mi czerpać przyjemność z mozolnego marszu przez las, gdzie nic nie widać. I nie przekona mnie żadna mityczna magia Bieszczadów, czy dzikość i odludność szlaków. Z połonin przynajmniej są jakieś widoki. Asfalt wkrótce się kończy, droga robi się śnieżno-błotnista, miejscami wpadam po kolana w mokrą breję. Spotykam sporo ludzi, większość idzie w dół ze względu na godzinę. Mijam właściwy początek szlaku i budkę parku narodowego, teraz ścieżka zaczyna piąć się w górę. Miejscami są schodki z poręczami, miejscami zwykła, łagodna ścieżka. Jestem coraz wyżej. Zaczyna sypać mokry śnieg. Gdy dochodzę do wiaty turystycznej śnieg robi się na tyle dokuczliwy, że zmusza mnie do założenia kurtki i zaciągnięcia kaptura. Cholera z tą pogodą... wejdę na górę i nic nie zobaczę. Dalej szlak przekracza coś w stylu poziomej skalistej grzędy. Jest tu strasznie ślisko i chwilę męczę się w tym miejscu. Po kilku minutach wychodzę z lasu i odsłania się widok na nieodległą przełęcz. Szlak jest już wyznakowany tyczkami, można trafić nawet w zadymce. A zadymka właśnie przybiera na sile. Po wejściu na przełęcz ruszam w stronę Smereka. Wiatr wieje prosto w twarz, śnieżno-lodowe igiełki biją tak, że aż boli.


Mgła ogranicza widoczność do jakiś 50 metrów, więc idę nie widząc celu marszu. No ile jeszcze? Zaczynam się martwić czasem, niedługo zacznie się ściemniać. Grzbiet wreszcie wypłaszcza się. Ale nadal nie widać krzyża, który jest przy skrzyżowaniu szlaków.


Ze wskazań GPS wynika że to jeszcze kawałek, choć mam właściwie wysokość taką jak sam wierzchołek. Coraz silniejszy wiatr i coraz późniejsza godzina powodują, że rezygnuję z dotarcia do krzyża. Jestem gdzieś w pobliżu szczytu, niepotrzebne mi do szczęścia dojście do czysto symbolicznego miejsca. Zawracam - teraz wiatr wieje mocno w plecy, więc idzie się szybko i bez wysiłku. Tyle, że kopny i przewiany śnieg wykręca miejscami nogi, co w połączeniu z wiatrem kilka razy "sprowadza mnie do parteru". Chmury raz odsłaniają grzbiet, raz zakrywają go ograniczając widoczność.


 
Już bez zatrzymania przechodzę przez przełęcz; zaczyna się wyraźnie ściemniać. Byle minąć to niemiłe miejsce ze śliskimi skałkami, potem można już iść po ciemku. W dolnej części szlaku niemal biegnę, na co pozwala duża ilość śniegu, który doskonale amortyzuje kroki. Gdy wychodzę na asfaltową drogę jest zupełnie ciemno, na szczęście śnieg pada o wiele mniej. Kilkanaście minut później docieram do naszego pensjonatu.


Rano mamy zamiar pójść na Połoninę Wetlińską z Brzegów Górnych. To oznacza kilkunastokilometrowy marsz. Ruszamy niby wcześnie rano, ale zarówno Madzia jak i Flo wielkiego entuzjazmu nie przejawiają. Mimo mojego poganiania idą wolno. Rozglądamy się ciekawie po samej Wetlinie. Nie jest to już taki koniec świata jak dawniej, miejscowość stała się bardziej turystyczna, ale nadal są tu małe sklepiki pamiętające poprzednią epokę, a stacja benzynowa z jednym dystrybutorem też została wybudowana w zamierzchłych czasach. Jest tu też spora strażnica Straży Granicznej.

Madzia i Flo w końcu rezygnują z dalszej wycieczki. Może to i słusznie, bo pogoda nie jest zbyt dobra, w górach będzie sporo zimniej. Postanawiam iść sam, one mają pozwiedzać samą Wetlinę i pojeździć na sankach.

Ruszam szybkim krokiem pustą, asfaltową drogą. Góry niby niskie, ale w zimowej szacie i przy ponurej pogodzie są jakieś przygnębiające. W dodatku ich nie znam, ciężko mi szacować odległości patrząc tylko na mapę. Nagle widzę ciekawą tablicę z napisem "uwaga rysie" i sylwetką tego drapieżnika. Rysia chętnie bym spotkał, ale wiem, że to niezwykle rzadkie zwierzę i szansa jest niewielka. Jeszcze dobre pół godziny szybkiego marszu i docieram do kempingu w Górnej Wetlince . Mogę iść dalej i podejść na Połoninę Wetlińską szlakiem z Przełęczy Wyżniej, albo jeszcze dalej, z Brzegów Górnych. Ale idąc stąd szybciej znajdę się w górach i chyba stąd jest najkrócej. Ruszam pod górę, ale jeszcze na kempingu śniegu robi się tak dużo, że zakładam stuptuty. Co gorsza, z gór schodzi jakaś czarna chmura i zaczyna sypać gęsty śnieg. Za mną idzie jeszcze czteroosobowa rodzina, a poza nimi na szlaku nie ma żywego ducha. W padającym śniegu ciężko toruję według kierunku wyznaczonego tyczkami. Niby to niemal płaskie pole, ale idzie się wyjątkowo źle. Gdzieś pod spodem ułożona jest twarda ścieżka, ale gdziekolwiek się z niej zejdzie, to natychmiast zapada się powyżej kolan. Odcinek jakiś 300-400 metrów zajmuje mi dobre 20 minut. Co gorsza, widoczne ślady kończą się przy kępie drzew. Dalej tylko tyczki, a trasa jest kompletnie nieprzetarta. Dochodzi mnie rodzina idąca za mną. Postanawiamy iść dalej razem i zmieniać się przy torowaniu. Niby nachylenie jest bardzo małe, ale taki wysiłek bardzo męczy. Wreszcie wchodzimy w las. Tu przynajmniej wiatr przycicha. Wszystko wokół jest pięknie ośnieżone, drzewa przykrywa biała pierzynka. Tuż przed nami ze śniegu podrywa się całe stado saren. Jest bardzo ładnie, szkoda tylko, że szlak nie jest przetarty, bo nasz marsz jest bardzo wolny. W pewnym momencie nawet idziemy w dół, co i rusz wypatrując oznaczeń na drzewach. Docieramy na dno malutkiej dolinki, przekraczamy potok drewnianym mostkiem. Według GPS to już niedaleko, kilkaset metrów. Robi się stromiej, a my co gorsza gubimy szlak. Stwierdzam, że jakby nie iść, to trzeba wprost do góry, a z pewnością natrafimy na żółty, który trawersuje to zbocze. Znów wysuwam się na prowadzenie i wkrótce docieram do drewnianych poręczy ograniczających szeroką wygodną drogę, jaką okazuje się żółty szlak. Doszliśmy do niego jakieś dwieście metrów powyżej połączenia z czarnym. Tym lepiej, mamy mniej do góry. Gdy przechodzimy przez barierki, witają nas zdziwione spojrzenia ludzi idących żółtym szlakiem. Jest świetnie przetarty, uklepany przez GOPR skuterami śnieżnymi, a tu jacyś wariaci pchają się gdzieś z boku, torując w śniegu powyżej kolan. Nic dziwnego że patrzą na nas z zaciekawieniem. Chwilę odpoczywam, po czym raźno ruszam w górę żółtym szlakiem. Teraz idzie mi się niemal jak na skrzydłach. Na dodatek wychodzi słońce, pora więc zdjąć kurtkę. Las wkrótce się kończy, a ja wychodzę na rozległy grzbiet Połoniny Wetlińskiej. Widać już niezbyt odległe schronisko, ale każdy krok wyżej, to wzmagający się wiatr. Szybko wyjmuję z plecaka kurtkę. Krok za krokiem, ostatnie metry i jestem. Jeden ze szczytów Połoniny Wetlińskiej, oblepiona śniegiem Chatka Puchatka, a wokół rozległe widoki.


Nie znam dobrze Bieszczadów, orientuję się tylko w głównych grzbietach i szczytach. Widzę trójkątną z tej strony Połoninę Caryńską, za nią Halicz i Tarnicę, w lewo od nich Bukowe Berdo, a na prawo długi grzbiet Działu i Wielkiej Rawki.




Reszta gór jest dla mnie bezimienna. Widok jest ładny i rozległy, ale daleko mu do dzikich panoram Tatr Wysokich. Wchodzę do wnętrza kultowego dla niektórych schroniska. To kiedyś była strażnica wojskowa, warunki są spartańskie - niewiele miejsca, zimno, klepisko zamiast podłogi. Mogę jednak napić się gorącej herbaty i coś zjeść. Przed schronisko dociera chłopak na... rowerze górskim na bardzo grubych, balonowych oponach, tzw. Fat-Bike. Też mu się chce jeździć zimą po tych wertepach...


Pora się zbierać w dół. Jeszcze tylko zdjęcie samego siebie i ruszam z powrotem.


Stwierdzam, że rezygnacja z wejścia tu z Flo była jednak rozsądną decyzją. Jest zimno i nieprzyjemnie, pogoda znów się psuje. Idę szybko w dół szlakiem żółtym, wchodzę w las, mijam odgałęzienie czarnego, teraz już przedeptanego przez pięć par nóg. Żółty okazuje się bardzo wygodny, a na dodatek szybko robi sie niemal zupełnie płasko. Mija mnie dwóch ratowników GOPR na skuterze śnieżnym, zza lasu wyłaniają się budynki i szosa na Przełęczy Wyżniej. Po kilku minutach docieram tam, zdejmuję mokre stuptuty. Teraz już szybki marsz w dół, serpentynami zaśnieżonej drogi. Śnieg znów sypie, znów robi się niemiło. Szczęście, że na samej Połoninie były niezłe warunki i widoki. Mijam Górną Wetlinkę i po paru kilometrach docieram do zabudowań Wetliny. Wyjmuję telefon i dzwonię do Madzi. Dogadujemy się i wkrótce spotykamy w okolicy kościoła. Do domu wracamy już razem. Wieczór przynosi poprawę pogody, piękne chmury, a później rozgwieżdżone niebo. Oddalenie od miast powoduje, że Bieszczady są rajem dla miłośników astronomii.




Kolejnego dnia pobytu pogoda jest niezmiennie zimowa i kiepska. Uznajemy ze dziś na wycieczkę też powinienem iść sam. Ruszam przez Wetlinę podobnie jak wczoraj, ale po minięciu ostatnich zabudowań skręcam w prawo, na zielony szlak wiodący na grzbiet Działu i dalej na Wielką Rawkę. Nawet latem ten szlak jest wyceniony na 3,5 godziny w jedną stronę. A teraz? Pewnie zawrócę gdzieś w połowie. Szlak jest nieco przedeptany, więc torować dziś nie muszę. Z początku ścieżka wiedzie niemal płasko, a później zaczyna się strome, mozolne podejście w lesie. Szybko robi mi się gorąco. Buty ślizgają się po śniegu. Ufff... męcząco. Docieram do zaśnieżonych mostków, podejście robi się jeszcze bardziej strome. Po kilkunastu minutach mordowania się pod górę docieram wreszcie do wypłaszczenia szlaku na grzbiecie Działu.


Tu chwila odpoczynku, okazuje się, że przedeptane ślady się tu kończą. Trzeba znów będzie torować. To ostatecznie przekreśla szanse na dotarcie na szczyt Wielkiej Rawki. Trwało by to godzinami, a dzień nie jest zbyt długi. Ponadto znów zaczyna się psuć pogoda. Idę jeszcze dobry kilometr samym grzbietem, licząc na dobry punkt widokowy, który mam zaznaczony na mapie. Punkt widokowy jest, ale na niezbyt ciekawe Pasmo Graniczne i słowacką część Bieszczadów.


Aby zobaczyć Połoninę Wetlinską i Caryńską w całości nie ma szans. Wszystko zasłania las. To właśnie mnie denerwuje w Bieszczadach - człowiek się męczy żeby nic potem nie zobaczyć. Od wschodu nadciąga ciemne chmurzysko, gdzieś grzmi. Obawiam się nieco burzy na otwartej przestrzeni, więc zawracam. Tuż przed miejscem gdzie kończyły się wydeptane ślady otwiera się ładny widok na Połoninę Wetlińską i Smerek.



Połoniny Caryńskiej stąd niestety nie widać. Robię kilka zdjęć i ruszam w dół. W dół idzie się oczywiście lekko i łatwo, ale parę razy w sposób niekontrolowany zsuwam się na butach i kilka razy leżę. Jest bardzo ślisko.

 
Z ulgą docieram do płaskiej części szlaku i do szosy w Wetlinie. Teraz jeszcze trzy kilometry marszu do naszego pensjonatu. Nie rozumiem, co ludzie widzą w tych górach i tych leśnych szlakach. Dla mnie teren i nawet widoki są niezbyt ciekawe.

Ostatniego dnia odpuszczamy jakąkolwiek "działalność górską". Postanawiamy podjechać do Soliny i zobaczyć słynną zaporę. Jako że przyjeżdżamy tam wcześnie rano, to przynajmniej jesteśmy tam niemal zupełnie sami. Zapora robi wrażenie, jest naprawdę wielka!








Wracając zajeżdżamy jeszcze do Bałtowa w województwie Świętokrzyskim. Jest tu spory Jurapark, więc pozycja obowiązkowa dla Flo. Spacer między dinozaurami posegregowanymi według epok w jakich występowały jest dla niej czymś wspaniałym. Można tu nawet odkopać samodzielnie szkielet prehistorycznego gada! Niewątpliwie park jest atrakcją dla wszystkich, nie tylko dla dzieci.