Dzisiaj postanawiam iść na Baranią Górę i dalej na Skrzyczne, a potem wrócić tą samą drogą do Istebnej. Według mapy trasa jest długa, ma ponad 30 km, więc czeka mnie cały dzień marszu. Rano pogoda nie rozpieszcza - po całonocnej ulewie zalega gęsta mgła, a na dodatek cały czas mży. Ale postanowiłem - więc ubieram się przeciwdeszczowo i idę.
Schodzę w dolinę, którą płynie Olza, przekraczam ją i asfaltową drogą dochodzę do dużej tablicy z napisem "Barania Góra". Obok oznaczenia szlaków i tabliczki. Według nich na szczyt Baraniej Góry będę szedł 3 godziny 45 minut. Długo... Ruszam. W ogóle nie przypomina to typowego szlaku: po prostu asfaltowa droga, która wije się przez wieś zboczami jakiejś górki. Zaczynam się niecierpliwić - maszeruję od godziny, a nie czuję jakoś, że jestem w górach. W końcu zielone znaki opuszczają asfaltówkę i skręcają na leśną ścieżkę, która od razu pnie się dość stromo w górę. Jednak po kilku minutach robi się prawie płasko, a ścieżka przecina rozległą łąkę na zboczu. Dalej znów jest las, co gorsza droga staje się potwornie błotnista. Dobrze, że mam kijki - bez nich z pewnością kilka razy leżałbym w tym błocie. Jest wilgotno, mgliście i nieprzyjemnie. Wreszcie droga mija potok (z mapy wnioskuję, że to Czarna Wisełka), dalej pnie się chwilę stromo przez las i wychodzi na polanę przy ładnej gajówce i... siermiężnym, PRL-owskim (styl a'la Gomółka), obrzydliwym schronisku PTTK "pod Barania Górą". Paskudne. Jak coś takiego może mieć rację bytu w XXI wieku?
Ruszam dalej za oznaczeniami szlaku. Chwilę walczę z podejściem drogą, która zamieniła się w koryto potoku. Dalej jest już płasko, ale nadal bardzo błotniście. Po kilkunastu minutach coś mi zaczyna nie pasować... Jakoś nie widzę żadnych oznaczeń szlaku. Wyciągam mapę, ale niewiele z niej wynika. GPS informuje, że znajduję się poza szlakiem, idę jakąś drogą wzdłuż Czarnej Wisełki. To, że jestem poza szlakiem, szczególnie mnie nie martwi - mam okazję trafić na źródło Wisły, a to jakby nie patrzeć ciekawa rzecz. Droga zwęża się, przekracza Czarną Wisełkę. Co chwila ścieżkę tarasują ścięte lub powalone przez wiatr drzewa, nad którymi muszę przechodzić. Docieram w końcu do kamienia z tabliczką z napisem "Wykapy Czarnej Wisełki". A więc z tych mokradeł bierze początek królowa polskich rzek!
Schodzę kawałek niebieskim szlakiem. Zbaczam ze ścieżki w las w miejscu, gdzie szlak ostro skręca. Według mapy źródło jest gdzieś tu. Schodzę jeszcze nieco niżej; zbocze z tej strony jest naprawdę strome. Słyszę szum wody, więc ruszam w tym kierunku. Jest stromo i ślisko. Z trudem utrzymuję równowagę, zapierając się kijkami. Zbocze pode mną przecina jakaś ścieżka. Docieram w końcu do niej, ale mam już dość. Szum wody słychać gdzieś poniżej, nie chcę jednak znów zjeżdżać po tej stromiźnie. Tym razem nie zobaczę źródła Białej Wisełki, trudno. Ścieżka, na której stoję, okazuje się czerwonym szlakiem z Baraniej Góry na Skrzyczne. Wracam nią na szczyt i ruszam z powrotem do Istebnej. Tym razem idę już tak jak należy, szlakiem, a nie przez jakieś leśne bagna. Szlak jest jednak teraz korytem, którym płynie woda głęboka na dobre 10 cm. Idę więc obok, lasem.
Mija mnie idąca z dołu wycieczka, słyszę znane komentarze o zgubionych nartach. Po jakimś czasie docieram do polany Przysłup, gdzie stoi to piękne, PRL-owskie schronisko. I teraz dopiero rozumiem swój błąd, przez który zgubiłem szlak. Oznaczenia są bardzo wyraźne, ale ja akurat w tym miejscu walczyłem z podejściem w lejącej się z góry wodzie i zwyczajnie poszedłem drogą obok. No cóż... przynajmniej zobaczyłem źródła Wisły. Ruszam w dół znaną już trasą, znów przedzieram się błotnistą drogą, potem wychodzę na łąkę. Mgły wreszcie ustępują i podnoszą się, nawet zaczyna być coś widać dookoła. Wkrótce docieram do asfaltówki. Nią jeszcze ponad godzinę maszeruję w dół, dłuży mi się to strasznie. W końcu docieram do miejsca, w którym mieszkamy. Buty wymagają kompletnego wysuszenia, abym mógł jutro gdziekolwiek iść. W planach mam Pilsko, ale jeśli będzie taka pogoda jak dziś, to chyba zrezygnuję.